Opowieść dla Buni
W upalne lipcowe popołudnie siedzieli w żółtej kuchni. Była sobota, zza okna dobiegało gdakanie kur i szczekanie psów z sąsiednich posesji.
– Buniu... Chcielibyśmy ci o czymś powiedzieć...
Staruszka zmierzyła oboje uważnym spojrzeniem. Milczała, oni też, więc w pomieszczeniu zapadła cisza. Jedynie mucha obijała się po szybie, nie mogąc trafić na otwartą przestrzeń.
– No, słuchom.
Mikołaj zaczerwienił się i spuścił oczy, bo nie mógł wytrzymać surowego wzroku kobiety.
– N-nie wiem za bardzo, od czego zacząć... – plątała się Oliwka. – T-to dość trudne...
– A co w tym trudnego? – przerwała staruszka. Zniecierpliwiona machnęła ręką i zwróciła się do niego: – Tyle dobrze, że sie chocioż poczułeś. Bo już bym nigdy nie zrobiła ci pierogów.
– A tego bym nie chciał – odparł natychmiast, zanim zdążył pomyśleć.
– Buniu! – jęknęła Oliwka, zarumieniona tak samo jak on.
– No co? Przecie widać, że sumienie mocie nieczyste. Hanka kręciła, godała, że sami powiecie. Ale o czym tu godać? Nie ty pierwszo i nie ostatnio.
– Nie jestem w ciąży!
– Chociaż rzeczywiście zaczęło się od dziecka – wtrącił Mikołaj. Uniosła brwi, więc ciągnął speszony: – Ale o szczegółach niech Oliwka opowie.
– Szczegółów mi tu nie trzeba – zaznaczyła staruszka. – Możem i staro, ale pamiętom, o co w tym chodzi. Jo dobrze wim, o co chodzi! Takżeś mu odetkała luloka, że zaraił do pełna.
– T-to wcale nie tak! – jęknęła Oliwka.
– Co nie tak? Ady jo wiedziała, że on jeszcze nie łonaczył.
– Ale nie o to chodzi! – Czerwona jak cegła zasłoniła twarz rękami. – W ogóle nie o to chodzi!
– A ktoś mi powie, o co chodzi? – spytał skonsternowany Mikołaj. – Ja tu jestem, ale nic nie rozumiem!
Zerknęła na niego spłoszona spomiędzy palców.
– Bunia ma... pewną teorię.
– Można i tak – zgodziła się staruszka.
Wtem tknięta jakąś myślą chwyciła jego dłoń. Zdumiony patrzył, jak ze zmarszczonym czołem studiuje jej wnętrze, pomrukując pod nosem sama do siebie. Podniosła oczy na Oliwkę, która z każdą sekundą robiła się coraz czerwieńsza.
– Hmmm... – wymamrotała prababcia, posyłając dziwne spojrzenia to jej, to Mikołajowi. W końcu popatrzyła na niego i zawyrokowała: – Czyli jednak nie jezdeś normalny.
– A po czym to widać, Buniu? – zainteresowała się Oliwka. – Bo nie ma odcisków od...
Nagle urwała, zamrugała i potrząsnęła głową.
– Nie, cofam to. Nie było pytania, nie chcę wiedzieć!
– Durnaś! – skwitowała staruszka. – Jak but!
– Ja nic nie rozumiem! – pożalił się Mikołaj. – Dlaczego w tym domu gada się szyfrem?
Obie go zignorowały. Prababcia machnęła ręką, jakby chciała zachęcić ich do tego, aby wreszcie powiedzieli, z czym przyszli. Oliwka wychyliła się przez okno, żeby zobaczyć, co robi Tymek. Chłopiec stał przy zagrodzie dla kur i sypał im ziarno z wiaderka podstawionego przez Romana. Jednocześnie przysłuchiwał się temu, co mówi mężczyzna.
Wróciła do poprzedniej pozycji, odchrząknęła i zaczęła opowiadać. Co jakiś czas zastępował ją Mikołaj. Opisywanie sytuacji w domu przychodziło mu z olbrzymim trudem, ale wpatrywały się w niego tylko dwie pary oczu. Jedna ze wsparciem i widocznym uczuciem, druga spokojnie i ze zrozumieniem. Kiedy skończyli, staruszka oznajmiła:
– Piątke dziecek wychowałam. Nieroz sie trzasneło w dupsko, jak które co przeskrobało, ale żeby takie rzeczy... Kochałam wszystkie, i te, co żyjo, i te pochowane. Połomałabym ręce takiej suce, co... – Zerknęła na niego, żeby zaraz dodać kategorycznym tonem: – Jo staro, to mi wolno. Za wojny różnie było, ale dzisioj, w takim dobrobycie... Urwałabym łapy przy samym zadzie.
Westchnęła głęboko, wstała i podeszła do Mikołaja. Ujęła go za dłonie i zakomunikowała uroczyście:
– Tu strzyko, tam strzyko, ale upre sie i dożyje do tego ślubu. A jak bedzie trzeba, to i z grobu wyleze. Najwyżej stane za łoknem, żeby was nie straszyć. – Zawahała się. – Chocioż nie, wtedy to stane za łoknem twojej matki i tego gacha. Ucapie za szmaty i zawloke prosto do piekła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro