2. Miasteczko
Wylądował prosto na wóz pełen słomy. Może to wciąż nie było miękkie lądowanie jednakże żadnych złamań nie miał i tyle starczyło by uważał je za udane.
Zeskoczył z wozu i narzucił kaptur na głowę. Nie mógł pozwolić by ktoś go przyłapał. Bezszelestnie czmychnął między drzewami biegnąc przez niewielki lasek aż do muru ogradzającego pałac. Naszykowany na to wyjął z torby nie duży hak, do którego przywiązał linę. Zamachnął się i rzucił, a narzędzie zachaczyło o metalowe ostrza na szczycie muru. Wspięcie się zajęło mu dosłownie kilka sekund.
Po chwili już biegł między drzewami w ciemnym lesie.
***
Księżyc świecił nad jego głową, pomagając mu w odnalezieniu ścieżki. Przenikał między drzewami zwinnie, skryty pod zielonym płaszczem był niemal niewidoczny.
Słyszał różne szelesty i dźwięki, które wydawały zwierzęta. Skupiony pod ręką miał broń gotów w każdej chwili po nią sięgnąć i się bronić... Ewentualnie atakować bez ceregieli.
Był idealnie wyszkolonym żołnierzem. Nigdy nie widział siebie na tronie, walka jest nieodłącznym elementem jego życia i nie wyobrażał sobie by miał siedzieć bezczynnie w zamku. To nie było dla niego.
Przed nim nagle ukazała się rzeczka. Uśmiechnął się zadowolony poznając to miejsce. Już wiedział gdzie jest, teraz wystarczy iść wzdłuż strumyka, a dojdzie do miasteczka. Tam uzupełni zapasy i zdobędzie konia, dzięki czemu uda się do sąsiedniego królestwa. Musiał się spieszyć, pewnie jutro rano zorientują się, że go nie ma. Miał czas do świtu.
Wędrował szybkim tępem lecz miasta nadal nie było widać na horyzoncie. Martwiło go to, że powoli słońce zaczynało się budzić. Robiło się coraz jaśniej, a to oznacza, iż kończy mu się czas. Przyspieszył do biegu.
O świcie zjawił się przed bramą miasteczka. Nie miał czasu na robienie zapasów, więc od razu zaczął szukać kupca, którego spotkał jakiś czas temu, a z którym umówił się na kupno klaczy. Wreszcie go ujrzał wśród trzech koni. Właśnie czesak grzywę jednego z nich.
- Witaj Panie - przywitał się jak tylko podszedł do mężczyzny. - Który z koni jest dla mnie? - zapytał od razu. Spieszył się, więc nie miał zamiaru trącić czasu.
- Wasza wysokość - ukłonił się lekko mężczyzna w średnim wieku. - Ten oto wierzchowiec. Przygotowałem go specjalnie dla Pana - wskazał dłonią czarnego konia. Nie spodziewał się, że jest księciu potrzebny do ucieczki.
- Czy sto złotych monet cię zadowala? - zapytał, kładąc ostrożnie dłoń na końskim pysku. Sprawdzał czy jest odpowiedni. Zwierzę bez strachu dało mu się pogładzić, a nawet schyliło głowę aby było mu łatwiej. Levi uśmiechnął się ledwo widocznie. Już był pewien, że to ten koń.
- A-Ależ oczywiście Panie! - zawołał kupiec. Tyle ile mu zaoferował książe nigdy nie dostał za konia. W ich państwie odkąd królował Kenny bieda zajrzała ludziom w oczy. Złotej monety dawno nikt tu nie widział, dlatego mężczyzna tak się ucieszył słysząc cenę jaką chce zapłacić królewicz.
- Nie krzycz... - mruknął i cmoknął ustami w kescie irytacji. Jakiż ten człowiek był głośny... Nie czekając dłużej wyciągnął sakiewkę gdzie miał odłożone pieniądze na konia i podał ją mężczyźnie. - Ah, liczę że w cenę jest wliczone siodło - zauważył że koń jest już gotowy do drogi.
- Oczywiście, oczywiście mój Panie - kupiec skłonił się tuląc do piersi sakwę. Ukradkiem sprawdził czy naprawdę tam jest złoto, a gdy ujrzał, iż rzeczywoscie tak jest w oczach zakręciły mu się łzy szczęścia. - Dziękuję Ci wasza wysokość - dodał jeszcze z szacunkiem.
- Dobrze, więc. Ostatnia sprawa - schylił się nad nadal skłonionym mężczyzną. - Mnie tutaj nie było - mruknął przy jago uchu po czym wyprostował się. W szybkim tempie wsiadł na konia i równie szybko odjechał.
Gdy kupiec się wyprostował zauważyć mógł jedynie chmurę dymu lecącą za zwierzęciem.
***
Cóż krótko ale cieszę się że jest cokolwiek. Postaram się napisać kolejny rozdział w niedługim czasie
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro