Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

Krzyki, szczęk stali, trzask łamanych tarcz i włóczni. Mimo ogłuszenia jeszcze zanim stracił przytomność te dźwięki Edgar słyszał bardzo wyraźnie. Czy to aby na pewno nie był sen? Tyle bólu w tych krzykach. I jeszcze ta ciemność. Tak to musiał być sen. A jeśli nie? Jeśli nie, to co się działo? Kto tak krzyczał? Kto walczył? Kto umierał? Zbyt wiele pytań kłębiło się w jego głowie, nie potrafił znaleźć na nie żadnych sensownych odpowiedzi. Nagle coś zaczęło się dziać. Dźwięki cichły, stały się niewyraźne. W zasadzie już nie potrafił ich rozróżnić bo zlały się już w jedną bezładną masę aż w końcu ustały a ciemność stała się jeszcze bardziej ciemna, taka  jakby martwa.

Ból. Jakże ogromny tępy ból. Powoli uniósł powieki. Światło dnia bezlitośnie wdarło mu się do oczu, co spotęgowało ból który teraz stał się już prawie nie do zniesienia. Wzrok powoli się wyostrzał. Zdał sobie sprawę, że leży w błocie piersią do dołu i twarzą skręconą w lewo. Ciepło promieni słonecznych paliło jego nagie plecy niczym ogień i jednoczesne delikatne podmuchy wiatru dawały ulgę na rozgrzane słońcem ciało. Wiedział że musi się podnieść, że nie może tak leżeć.

Poruszył palcami u stóp, następnie dłońmi. Nogi chyba miał sprawne choć czuł jakby coś ciężkiego na nich leżało. Powoli odepchnął się od ziemi, dłonie zatapiały się coraz głębiej w błocie. Ostrożnie przekręcił tułów by móc spojrzeć co nie pozwala mu wstać. To co ujrzał sprawiło że poczuł nagły przypływ sił. Szybko wyszarpał się spod martwego ciała, brodząc w błocie pospiesznie oddalił się od trupa.

Mimo że w życiu widział już wiele śmierci, wiele trupów to ten widok wstrząsnął nim doszczętnie. Martwy leżał skierowany do ziemi z nienaturalnie wykręconą głową, otwartymi czarnymi oczyma, usta sine otwarte szeroko a brodę miał czarną od zaschniętej krwi. Długie siwe włosy opadały na bladą, pomarszczoną twarz. Odziany był w lnianą koszulę która zapewne była kiedyś biała, teraz poplamiona krwią i błotem podobnie jak i wełniane bogato zdobione złotą nicią spodnie. Stopy miał nagie. W pomarszczonej, wciąż zaciśniętej dłoni trzymał miecz. Nie był to zwykły miecz. Rękojeść wysadzana rubinami, szerokie długie ostrze wyszczerbione w kilku miejscach, także krwią zalane. Na Edgarze ten widok nie wywarłby takiej reakcji gdyby nie fakt że owym trupem był jego własny stryj.

Edgar powoli przyczołgał się do zwłok, chwycił za ramię i ostrożnie obrócił je na plecy. Oczom jego ukazała się rana cięta szyi tak głęboka że gdyby nie kręgosłup głowa Slaviusa zostałaby odcięta. Wezbrała w nim wściekłość. Mimo że nie cieszył się szczególnymi względami u stryja i często był karany za choćby najmniejsze błędy w nauce czy pracy to kochał tego starego dziadygę.

Podniósł się na kolana, uniósł głowę i się rozejrzał. To co zobaczył, sprawiło że gardło zaczęło się zaciskać, a do oczu napłynęły łzy.

Zgliszcza, tyle pozostało z jego domu. Cała osada zrównana z ziemią. Dopiero gdy dostrzegł co go otaczało, poczuł zapach spalenizny który uderzył w niego niczym fala w kadłub okrętu na wzburzonym morzu. Dym unoszący się ze zgliszcz całą swoją siłą wgryzał się w oczy Edgara i wyciskał z nich łzy. Częściowo lub całkowicie zwęglone ciała porozrzucane wśród gruzów znaczyły że odbyła się tu rzeź jakich jeszcze nigdy nie widział. Porozrywane ciała dzieci, ciała kobiet z rozciętymi brzuchami, odciętymi kończynami. Taki krajobraz nawet w najbardziej zatwardziałym wojowniku wywołałby obłęd, ale nie w nim. Może to dlatego że bardzo starał się uwierzyć że to tylko zły koszmar i za chwilę się z niego wybudzi. Bo kto mógłby dopuścić się tak straszliwych czynów.

- Ed...gh – ten kobiecy głos sprawił że zamarł w bezruchu ze strachu. Znał ten głos. Słyszał go często w swym życiu – Ed...hgh

Postanowił działać. Nerwowo się rozejrzał, starał się dostrzec skąd dobiegał znajomy głos ale to na nic. Musi się skupić, nasłuchiwać. Może znów ją usłyszy, chyba że to był tylko głos kobiety w jego głowie do której chciałby teraz uciec z tego koszmaru. Jednak nie, znów ją słyszy, ale tym razem wyraźniej. Raz jeszcze rozejrzał się dookoła siebie. Wzrok jego zatrzymał się na dużych, błękitnych, wpatrujących się w niego oczach. Grymas bólu na jej twarzy, przyprawił go o dreszcze. Czym prędzej podbiegł do ciała kobiety przywalonego nadpalonymi wrotami, które jeszcze niedawno trzeba było przekroczyć by wejść do wielkiej Sali w której obradowała rada starszych. To co z niej zostało już nie przypominało tego co znał. Ale nie to było w tej chwili dla niego ważne. Chwycił obiema rękoma wielkie wrota i z całej siły szarpnął je w górę. Nie zastanawiał się skąd ma tyle siły, wiedział tylko że musi ratować kobietę swego życia. Usłyszał jęk, jednym pchnięciem odrzucił drzwi które z hukiem runęły na gruzy i spojrzał na ranną kobietę.

Odziana była w lnianą, idealnie dopasowaną do koloru oczu błękitną suknię obszytą kolorowymi lecz prostymi wzorami u dołu i na rękawach. Rozdarta na brzuchu ukazywała ranę z której wciąż sączyła się ciemna krew. Stopy miała nagie, ubłocone a dłonie we krwi zaciśnięte były na sukni. Edgar bezwładnie opadł na kolana. Pochylił się nad nią i delikatnie objął jej twarz.

- Matko – wyjąkał rozpaczliwie a po policzkach popłynęły mu łzy.

Z trudem uniosła dłoń i przyłożyła do jego policzka. Cierpienie na jej twarzy na chwilę ustąpiło wyrazowi spokoju. Wyglądało na to że spokój ogarnął ją na widok żywego Edgara lecz dla niej było już za późno. Lekko unosząc kąciki ust w uśmiechu by dać świadectwo synowi że pogodziła się ze swym losem wydała ostatnie tchnienie. Jej dłoń opadła bezwładnie w zakrwawione błoto a piękne błękitne oczy wciąż szeroko otwarte lecz już bez blasku życia wpatrywały się w pustkę. Chłopak wiedział że to koniec. Ułożył głowę na piersi matki i zaszlochał.

Płakał tak przez dłuższą chwilę, prawie nie mogąc złapać oddechu. Nie potrafił tego powstrzymać, zwłaszcza gdy przypominał sobie ich wspólnie spędzone chwile i jeszcze ten fakt że tych chwil już nie przybędzie. Wiedział że nie może teraz się załamać. Musi być silny. Tylko jak? Jak ma być silny kiedy życie wali się w gruz? Musi się podnieść, rozejrzeć. Wciąż nie miał pojęcia co tak naprawdę się tutaj wydarzyło.

Zamknął martwej kobiecie powieki i przyglądając się jej wstał. Ponownie się rozejrzał. Nikt w całym tym wielkim gruzowisku nie dawał oznak życia. Czy to możliwe żeby tylko on przeżył? Powoli ruszył w stronę placu głównego. To miejsce zawsze o tej porze dnia tętniło życiem. Stały tu stragany pełne towarów nierzadko luksusowych a przy nich kupcy nawołujący do ich kupna. Ludzie przechadzali się wśród barwnych stoisk, a wiecznie uśmiechnięte dzieci przemykały pomiędzy tym wszystkim ganiając się nawzajem w kółko.

Obecnie to co widział przypominało bardziej koszmarny sen. Podszedł do studni znajdującej się na środku dziedzińca, bił z jej wnętrza kojący chłód. Podniósł drewniane wiadro i powiesił je na linie. Cały czas starał się wyrzucić z głowy obraz martwej matki.  Zaczął opuszczać kubeł aż usłyszał plusk uderzenia o powierzchnię wody. Odczekał chwilę aż wiadro zanurzy się całe i rozpoczął wciągać je z powrotem w górę.
Wyciągnął wiadro ze studni, przyłożył do ust i przechylił zaspokajając swe pragnienie. Gdy już miał dość odstawił kubeł na ziemi. Stał tak przez moment w oczekiwaniu aż reszta wody się uspokoi i ukaże się jego odbicie.

Patrzył na taflę wody i próbował sobie przypomnieć czy naprawdę tak wyglądał. Był młody. Bardzo młody, choć wcale tak się nie czuł. Włosy średniej długości, proste i czarne niczym smoła nachodziły na blade oblicze o chłopięcej cerze. Delikatny młodzieńczy zarost zaznaczał proste rysy twarzy. Nos miał mały, lekko garbaty a na nim kilka piegów. Usta wąskie posiniałe od lodowatej wody. Brwi czarne ułożone skośnie nadawały jej wyrazu gniewu. I wreszcie oczy. Nie potrafił na nie patrzeć. Tak bardzo przypominały mu oczy swej rodzicielki. Łza spłynęła mu po kościstym policzku. Musiał się powstrzymywać by znów nie zacząć płakać. Odwrócił wzrok od swego odbicia, jednak złość wezbrała w nim na tyle by z całej siły uderzyć dłonią wiadro które z hukiem wpadło do studni. Tak bardzo skupił się na matce że prawie nie usłyszał że ktoś się zbliża.

Przyglądając się tym wszystkim trupom które mijał do tej pory zdał sobie sprawę że wśród nich niewielu było mężczyzn a już na pewno nie tylu ilu powinno być. Gdzie są ci wszyscy słynni wojownicy z których słynęło Strongstorm? Dlaczego ich tu nie ma? Znów pytania. Miał dość. W tym momencie przez bramę główną choć niewiele z niej zostało, wjechali jeźdźcy.

Było ich wielu bo około setki. Wszyscy pokrzykiwali by popędzić swe konie. Mieli na sobie lekkie skurzane zbroje z błyszczącymi w słońcu stalowymi elementami osłaniającymi najważniejsze części ciała takie jak ramiona i piersi. Na głowach mieli jednakowe stalowe hełmy. Na skórzanych siodłach wisiały okrągłe tarcze i różnorakie bronie takie jak miecze, topory młoty i łuki.

Większość wojów rozproszyła się po osadzie w poszukiwaniu swych bliskich. Jedni zeskakiwali z koni i biegli rozglądając się ,  inni zaś zgliszcza przemierzali na koniach. Każdy nawoływał w nadziei że usłyszy głos kogoś na kim im zależy.

Kilku z rycerzy, ci którzy pozostali przy swym dowódcy gdy zauważyli Eda od razu ruszyli w jego kierunku. Za nimi ruszył dowódca. Zbroją różnił się od pozostałych. Posiadała więcej metalowych elementów a całość podkreślał długi czarny płaszcz. Przy pasie zaś przypięty miał długi oburęczny miecz. Żołnierze podjechali do Edgara i zsiedli z koni. Na twarzach wymalowaną mieli wściekłość, jednak nikt nie ważył się odezwać do Eda w obecności wodza by nie narazić się na jego gniew.
Dowódca podszedł zdecydowanym krokiem do Edgara zdejmując przy tym hełm.

- Gdzie byłeś? – wysyczał przez zaciśnięte zęby Ed – Dlaczego na to pozwoliłeś?!

Silnym ruchem odepchnął od siebie ojca po czym ruszył w jego kierunku z zamiarem uderzenia go lecz nie zdążył. Żołnierze sprawnie doskoczyli do niego i chwycili pod pachy. Na nic zdawały się próby wyszarpania się z ich rąk.

- Dlaczego cię tu nie było?! – jeszcze raz wykrzyczał to w kierunku dowódcy.
Ten zaś stał niewzruszenie i czekał aż Edgar się uspokoi.

- Puśćcie go – odezwał się lekko zachrypniętym głosem dowódca.

Młodzieniec stał przez chwilę uspokajając oddech i patrząc na ojca wzrokiem pełnym nienawiści. W pewnym momencie dowódca otworzył usta z zamiarem wypowiedzenia jakichś słów lecz powstrzymał się i odwrócił wzrok wbijając go w cokolwiek po swej prawej stronie. Ed tego właśnie się spodziewał. Odwrócił się napięcie i wściekły odszedł byle nie musieć patrzeć na ojca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro