Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XVII


Muszę się szybko otrząsnąć, bo kolejne strzały padają pod moje stopy. Trafiają w wykrwawiającego się konia z rozprutym brzuchem. Ślizgam się na bruku lepkim od krwi, odwracam się tylko raz przez ramię. Na most wjeżdża z tuzin konnych. Nie widzę na brzegu perszeronów, które pewnie poszły na dno ciągnięte przez wóz. Lashera nigdzie już nie widzę...

Podskakuję, kiedy kula wbija się w tynk przed moim nosem. Wskakuję w zarośla i biegnę przez uliczki. Ludzie wychylają się przez okna, a podpici goście saloonów wychodzą na ulicę i śpiewają hymn, a potem zaczynają się tłuc i strzelać w każdego, w kogo popadnie. Co za popierdolone miasto, już na północy mieliśmy więcej kultury.

Alejkę dalej ktoś wysadza skrzynkę z dynamitem na wozie. Palący się ludzie i zwierzęta ryczą agonalnie w akompaniamencie strzałów, które chcą mnie dosięgnąć. Przeciskam się przez zaułek i, potykając się, pędzę do stajni. Zyskam choć kilka sekund przewagi nad nimi, gdy będę szukać drogi. Wpadam do budynku bocznymi stajni, przerywając kowalowi drzemkę. Nie pyta o nic, bo za tyle, ile mu zapłaciłem, to mu nawet nie wypada, dlatego musi przemilczeć mój zakrwawiony i nadpalony frak.

Wyciągam – jak wcześniej ustaliliśmy – osiodłaną Zen z boksu, a kowal podaje mi wodze do muła. Kopniakami pozbywam się eleganckich butów i naciągam kowbojki wyjęte z worka. Wskakuję w siodło i tym razem nie mogę pozwolić Zen na rozgrzanie mięśni. Wyskakuje przez ledwo otwarte drzwi od stajni prosto na palącą się stertę śmieci. Nad miastem ciągną się chmury dymu, a nocne niebo rozjaśnia krwawa zasłona ognia. Zawracam kobyłę i muł się potyka. Przywiązuję jego wodze do rożka siodła i szturcham ostrogami wierzchowca. Podkowy Zen stukoczą boleśnie głośno na bruku. Przeskakuje ponad przewalonymi skrzyniami wysypanymi z wywróconego do góry nogami dyliżansu. Widzę tylko nieruchome ciała pod jego dachem. Ktoś zanosi się szlochem nieopodal.

Przejeżdżam przez skrzyżowanie koło kościoła, gdzie byliśmy z Vilem. Gardło mi się zaciska na jego myśl. Poradzi sobie, musi. Prosta droga przed nami dłuży się niemiłosiernie, a każdy skręt w mniejsze uliczki zdecydowanie wydłuży czas ucieczki.

– Tam jest!

Spoglądam przez ramię. Dostrzegam przy skrzyżowaniu jeźdźców w szerokich kapeluszach. Strzelają ostrzegawczo w niebo, ale w życiu nie mam zamiaru się zatrzymać. Moją ogromną przewagą jest Zen, która wypoczywała i regenerowała się przez ostatnie dni. Ich konie są już zmęczone po pogoni z posiadłości Blackfisha i do tego o wiele bardziej zestresowane.

Ponaglam kobyłę, aż przeskakuje na ziemistą drogę. Mijamy teraz już nie brukowane wille, a drewniane domostwa z obrzeży. Jestem cały spocony, aż wodze wyślizgują się z dłoni. Na pierwszym rozwidleniu skręcam tam, gdzie znak wskazuje na południową granicę za 275 mil. Omijam hałdy śmieci, które cuchną w tym stojącym powietrzu. Miasto za mną płonie i mam nadzieję, że nie z jedyną osobą, na której zaczęło mi zależeć.

💰💰💰

Zatrzymuję Zen dopiero przed południem. Żadne z nas nie zostało trafione, ale wszyscy są wymordowani. Padam twarzą w strumień. Rozbieram się i szybko myję. Palę ubrania do końca i narzucam na siebie bawełnianą koszulę oraz kamizelkę i spodnie z szelkami. Ściągam mój wysłużony kapelusz i czuję się trochę lepiej, póki nie zaczyna tęsknić za wierceniem się Wiedźmy. Patrzę na pijącą Zen oraz muła i chyba po raz pierwszy w wżyciu braku mi cudzego towarzystwa.

Zapinam na biodrach pas z bronią i bandoliery przez pierś. Dwa nowe cattlemany, chowam do torby, bo najpierw potrzebują solidnego naoliwienia i mogę nie mieć do nich odpowiednich naboi. Zjechaliśmy nieco na ubocze, ale to nie znaczy, że pościg za nami się urwał. Przez lornetkę nie widziałem ostatnio jeźdźców, ale teraz już nie mogę być pewny, że nie wyślą nowych.

Pocieram w palcach szmaragdowy medalik od Lashera i otwieram wieczko od naszego zdjęcia. Któryś z nas zdecydowanie ma coś nie tak z głową; pytanie, który z nas?

Podciągam ponownie popręgi zwierząt, gdy opróżniam pęcherz i żuję soloną sarninę. Wyciągam mapę i ruszamy dalej na południe w stronę ogromnych kanionów poprzecinanych przez wartkie rzeki stanowiące o południowej granicy.

Dotąd nie sądziłem, że panuje tu aż taka anarchia i właściwie za każdym szeryfem czy prokuratorem można byłoby wystawić byle jaki list gończy, jakby odpowiedni lord w Gatterbury za nie zapłacił. Czasy, kiedy to ja ścigałem przestępców zdają się być historią i nigdy bym się nie ośmielił przypuszczać, że będę uciekać przez cały kontynent dla chłopaka, który...

Okręcam szyję na gwałtowne gulgotanie indora. Stroszy pióra i osłania swoje indyczki, które przyszły dziobać korzonki za blisko drogi. Omijam ptaka szerokim łukiem, bo choć niespecjalnie duży, wkurzony indyk potrafi boleśnie dziobnąć.

– Pomocy!

Zen zamiera w bezruchu i strzyże uszami, muł podobnie. Odwracam się w siodle, nasłuchując. Wołanie rozlega się ponownie. Jest piskliwe i cienkie, jakby... dziecko? Ale co by mogło robić w tej okolicy? Zaraz zaczyna się bezdrzewna preria, a potem pustynia.

Kłusuję w stronę krzyku. Wyjeżdżamy zza zarośli, by zobaczyć. Przewróconego konia, którego przygniótł wóz. Jedno koło od niego się odczepiło i leży w nienaruszonym stanie obok. Pod wozem zrobiono podpórki z kamieni, by pojazd nie zgniótł zwierzęcia na amen.

Umorusana dziewczynka o ogromnych błękitnych oczach i złocistych włosach wpatruje się we mnie. Ma podartą prostą, lnianą sukienkę zebraną w pasie rzemykiem. Wskazuje palcami na dwójkę ludzi podtrzymujących wóz.

– Pomóc.

– Co?

– Pomóc, prosić! – Dziewczynka łapie mnie za nogawkę spodni.

Zsiadam z Zen, którą przywiązuję do kołka wbitego w ziemię. Prawdopodobnie jej rodzice bądź opiekunowie unoszą głowy nabiegnięte krwią. Koń ma położony koc na oczach, co jest dość sprytne. Przynajmniej nie będzie tak wierzgał. Na jego udzie dostrzegam spore obtarcie, ale powinno się wyleczyć w ciągu paru dni.

Podnoszę koło od wozu i turlam je bliżej.

– Na trzy. – Ustawiam się pod wozem.

Hva?

Przewracam oczami i pokazuję palcami trzy, a następnie dziewczynkę i koło, które ma przyturlać do osi, kiedy podniesiemy wóz. Wszyscy mają tak samo jasne oczy oraz włosy, a do tego mówią w języku Starego Kontynentu. Przynajmniej jednym z kilku, zapewne.

Odliczam palcami i daję sygnał do uniesienia wozu. Wymyka mi się sapnięcie, ale to naprawdę ciężki kawał drewna. Dziewczynka doskakuje z opóźnieniem, ale udaje jej się nałożyć koło na oś. Dopycham je biodrem do końca i blokuję bolcem, by kolejny raz się nie wysunęło.

Kobieta chce zabrać koc z konia, ale ręką macham, by jeszcze się wstrzymała. Wyjmuję alkohol z juków i polewam whiskey ranę konia, nie mam aseptyka, ale chociaż to nieco pomoże. Wałach wierzga nogą i dopiero wtedy pozwalam kobiecie pomóc, mu stanąć na nogi.

Mężczyzna ściska moja dłoń swoimi i nią potrząsa.

Tusen, tusen takk!

Uśmiecham się nieswojo, bo równie dobrze mógłby mnie obrażać, ale chyba nie z takim wyrazem twarzy. Swoja drogą ich ufność, a wręcz naiwność może skończyć się dla nich fatalnie. Jestem uzbrojony po zęby. Mogłem przecież zastrzelić konia i mężczyznę, zgwałcić kobietę oraz jej córkę. Znam takich, co by skorzystali z tej sposobności i jeszcze by obrabowali trupy.

Zen podrywa głowę i przestaje skubać wyschniętą trawę. Ptaki nad naszymi głowami przelatują z krakaniem. Przykładam ucho do ziemi. Słysz miarowe dudnienie, które z każdą chwilą coraz bardziej się nasila. Blednę nieznacznie i zaczynam wymachiwać rękoma w stronę ludzi.

– Uciekajcie!

Cała trojak zaczyna mi odmachiwać, uśmiechając się ciepło. Mało nie zaczynam rwać włosów z głowy.

Vete! Lauf weg!

Macham rękoma jak szalony i popycham ich w stronę wozu, ale oni wciąż nie wiedzą, o co mi chodzi. Już chyba więcej jeżyków nie znam. Wyjmuję broń i strzelam pod kopyta ich konia i jednocześnie klepię go w zad. Kobieta piszczy, dziewczynka zaczyna płakać, ale przynajmniej zwierzę rzuca się do ucieczki. Niech jadą w obojętnie jakim kierunku, może unikną śmierci.

Odprowadzam chwilę wzrokiem wóz, który jedzie na wschód, prawdopodobnie miną mój pościg. Słyszę już parskanie koni, wyjmuję rewolwery, bo nie zdążę dobiec do Zen i z nią ruszyć. Podziurawią mi ją jak ser nadmorski. Nie spodziewam się tylko, że zanim wyskoczy dwudziestu konnych zostanę złapany na lasso jak cielę i wyrżnę zębami o piaszczyste podłoże. To by było na tyle.

💰💰💰

Siedzę spętany i przywiązany do podeschniętej brzozy. Nawet nóg nie mogę porządnie rozprostować. Krzywię się, próbując przechylić głowę. Kręgi chrupią, ale nikt nie zważa na moje stękanie, bo najbardziej z rosłych mężczyzn oplótł mnie lassem jak wędzony boczek.

Jeden z jeźdźców podrywa się i zaczyna wrzeszczeć, machając na oślep rękoma. Potrąca przy tym garnek z gotującą się wodą nad ogniem. Inny na niego fuka, ale ten nie przestaje, dopiero jak osiłek wstaje i zgniata coś przed twarzą panikarza, ten się uspokaja.

– Co to, kurna, było, Spencer?!

– Tłusta, włochata ćma spadła mu na twarz – odpowiada osiłek.

– Była większa niż moje jajca.

Zaczynam się śmiać pod nosem.

– A ty co rżysz?!

Kopie metalowym czubkiem buta w moje udo. Zaciskam wargi, bo boli jak cholera, ale nie wydaję z siebie pisku.

– W ogóle, po co my go wieziemy do Gatterbury żywego? Nie wystarczy jego śmieszny łeb?

Facet wciąż ma brudny policzek od soku ćmy. Do tego jego orli nos rzuca ogromny cień na jego wychudzoną twarz. Wygląda jak strach na wróble.

Trzeci z mężczyzn, który do tej pory siedział cicho przy ogniu wstaje i otrzepuje spodnie. Bierze bacik w dłoń i jego końcówką nakazuje mi unieść brodę.

– Ten tutaj jest odpowiedzialny za śmierć Chris Banderwicka oraz Benjamina Blakfisha. Bez tego ostatniego Marwall stracił połączenie z budową torów na wschód oraz dość duże dotacje. Chociaż tyle dobrego, że facet zdążył zebrać wystarczająco dużo koni zaprzęgowych, a ten tu – bierze zamach i tnie palcatem powietrze wraz z moja skórą na policzku – ma dwa wierzchowce plus całą masę gotówki i kosztowności, nienajgorszy bilans.

Krew cieknie z kącika ust, a skórą na kości jarzmowej napuchła, jakbym włożył do buzi piłkę. Siedzę nieruchomo, bo szarpanie się nic nie da, jedynie stracę energię.

– Spencer, daj mu czerstwy chleb, by biedaczek nie padł z głodu.

– Już się robi. – Chuderlawy zaczyna grzebać w sakwie.

– A ty, Archie, trzymasz jako pierwszy wartę. Wyjeżdżamy o świcie.

Osiłek kiwa głową i rozciąga przedramiona. Chuderlawy podchodzi do mnie i rzuca pod stopy kromkę zapleśniałego chleba i zaczyna chichotać. Nawet stopą jej nie dosięgnę, bo jestem niemal przytwierdzony do ziemi. Przezabawni są. Tyczka podchodzi do mnie teraz z bukłakiem wody i wylewa na włosy. Powstrzymuję się, by nie wystawić języka i nie zgarnąć choć kilku marnych kropli skapujących z włosów. Gardło pali i drapie jak diabli, ale musze sobie poradzić.

Po jaką cholerę ktoś by chciał mnie w Gatterbury? Jak dobrze poszło, moja chora matka spłonęła w posiadłości, bądź jednym z dyliżansów. Poważnie, która rodzicielka nie ma oporów, by wystawić swoje dziecko na przynętę, by się chronić? Ludzie nie są cholernymi kuokami.

Potrząsam głową, bo woda wpadła mi do oka, a nie mogę nawet potrzeć powiek, kiedy zaczyna piec. Przynajmniej ciecz schłodziła nieco spuchniecie i przemyła ranę na policzku.

– W ogóle, co tam się na górze stało, ze wszystko stanęło w płomieniach?

Liczę gwiazdy na niebie i chciałbym zasnąć, ale tępa gałąź idealnie wbija się w kręgosłup na lędźwiach.

– Ej, do ciebie to było! – Osiłek kopie mnie w kostkę.

– Skąd mam wiedzieć? Blackfish ześlizgnął się, wziął i umarł. Ja próbowałem sam nie spłonąć, jak uciekałem z parkietu.

Udaje mi się jakoś komicznie wzruszyć ramionami. Osiłek łapie mnie za włosy i uderza potylicą w drzewo. Kora sypie się na moje barki. Ouch.

– W mieście będziesz inaczej śpiewać, ptaszyno.

Spluwam mu twarz i uśmiecham się, gdy szykuje się do ciosu, ale ich dowódca go wstrzymuje.

– Na wartę.

Podziwiam go, że dwoma słowami potrafi zatrzymać górę mięsa. Chyba w końcu daje mi się jakoś zasnąć, bo przez chwilę nie czuję doskwierającej obecności liny wokół ciała. Budzi mnie ujadanie kojotów w oddali. Ognisko ledwo się pali i jego świtało nie pada dalej jak do sylwetek śpiących mężczyzn. Osiłek, co miał stać na warcie, przysnął oparty o siodło. Banda profesjonalistów. Ha, niech mnie coś gryzie w dupsko.

Jakiś puszczyk pohukuje w zaroślach. Prostuję się natychmiast, a lasso wżyna się w odsłonięte przedramiona oraz szyję. Nasłuchuję każdego szmeru, ale prócz cichego trzaskania dopalających się gałęzi oraz kojotów, nie ma tu żywej duszy. Przesłyszałem się?

Zamykam gwałtownie usta, gdy z zarośli wyskakuje cień i uderzeniem obuchem toporka pozbawia przytomności osiłka. O ile, go nie zabił, bo na pewno coś mu złamał w czaszce. Tym razem to nie moje palce tak strzeliły. Cherlak podrywa się z miejsca, a zaspany dowódca, zatacza się w bok. Cień rzuca w pierwszego toporkiem, a do drugiego podchodzi niespiesznie z maczetą w drugiej dłoni. Porywacz zostawił pas z bronią przy siodle. Zaczynam się śmiać, jak obłąkany, kiedy cień odrąbuje ostrzem głowę mężczyzny. Co za amatorzy.

Milkę, gdy cień zmierza w moim kierunku. Z góry musze wyglądać, jakbym zapadł się w sobie i chciał uciec pod ziemię jak kret. W ciemności nocy rozbłyskują oczy cienia. Dwie kule niebieskiego ognia.

– Mieliśmy się jutro spotkać przy kanionie!

– Powinieneś był już do niego dojechać, a że cię nie było, zacząłem cię szukać.

– Przestań pierdolić, dojechałbym do poudnia.

– Mhm, właśnie widzę. – Uśmiecha się od ucha do ucha.

– Świetnie sobie radziłem! – Na potwierdzenie próbuję poruszyć ramieniem, które ani trochę drgnie pod pętami.

Spoglądam oskarżycielsko na liny, a potem na Vila, który wciąż nade mną stoi. Mam ochotę się rozpłakać z ulgi, jakby mi wypadało oraz jakbym wcale nie miał już dwudziestu dwóch lat.

– E, to rozwiążesz mnie? – Przełykam dumę.

– Myślałem, że już nigdy nie spytasz.

Kuca i czubkiem zakrwawionej maczety nacina lasso pod moimi kolanami. Mam wrażenie, jakby krew ponownie zaczęła krążyć po moim ciele. Rozprostowuję powoli odrętwiałe, sine palce. Vil podciąga mnie pod ramieniem i ogląda ranę na policzku. Opieram się dłonią o brzozę. Chłopak ma potargane od wiatru włosy z dwoma listkami zaplątanymi w nie. Pokazuję mu na policzek, więc ściera krew dowódcy. Oddycham głębiej i mocno go obejmuję. Wychodzi to fatalnie niezręcznie, więc próbuję to zamaskować kaszlnięcie i poklepaniem po plecach. Vivlerel dopiero po chwili się rozluźnia i zaciska przedramiona wokół moich żeber.

– Dobrze cię widzieć całego. Myślałem, że dyliżans cię pociągnął na dno. – Robię krok do tyłu. – Nie mają ogona? – Wskazuję kciukiem na trzy trupy.

Vil kręci głową, ale zaczyna iść w stronę koni.

– Też myślałem, że dam się utopić, ale udało mi się odczepić jednego perszerona i z nim wypłynąć na powierzchnię. Dalej miałem trochę szczęścia i tyle.

Nachyla się nad sakwą Cherlaka. Ja za to zbieram wszystkie pieniądze, amunicję oraz broń, jaką posiadają. Zauważam moje torby z rzeczami ze skarbca oraz plantacji. Przypinam je do mojego muła, kiedy Vil rozsiodłowuje konie tamtych i przegania w stronę prerii.

Spoglądam przez ramię na Vilverela, który musi mi się od dłuższego czasu przyglądać, bo tylko się uśmiecha. Odwracam wzrok z powrotem na juki. Podchodzi do mnie opiera przedramię na moim barku. Wypuszcza coś z dłoni przed moją twarzą. Łapię rzemyk z szmaragdowym kamieniem i wkładam do kieszeni podartej koszuli.

– Nie pozbędziesz się go tak łatwo.

Vil na moment za długo przytrzymuje rękę na moich ramionach, więc zastanawiam się, czy aby tylko o amulecie mówił.

– Jedziemy?

Podchodzędo Zen i sprawdzam jej nogę. Z raną po wczorajszej ucieczce jest lepiej, niżbym przewidywał i szwy się nie rozerwały. W przeciwieństwie do moich ran natwarzy, które wyglądają teraz szkaradnie. Wyjmuję maść arnikową z torby ismaruję ranę. Lasher gwiżdże na Aladara, który kłusem wypada zza zarośli. Rżydonośnie na widok klaczy i Vil łapie go za łeb i odwraca w drugą stronę, by zabardzo się nie rozochocił, wskakuje na siodło i ruszamy powoli na zachód wstronę Gatterbury, ale tym razem sami się tam przywieziemy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro