XVI
Elegancki powóz Mey powinien zwać się karocą a nie dyliżansem. Kunsztowniej wykonanego wnętrza nigdy nie widziałem, a po minie Vilverela wnoszę, że on również nie. Same pozłacane klamki od rzeźbionych drzwiczek muszą być tyle warte, co nasze dzisiejsze stroje. Jak nie więcej. Poduszki z frędzlami na siedziskach są tak miękkie, że zaraz się w nich zapadnę na amen.
Woźnica czeka, aż dostanie pozwolenie na wjazd do posiadłości. Tyle samo chyba czekaliśmy, by odjechać spod domu Mey, bo chyba każdy członek jej rodziny posiada prywatną karocę. Z sosny ci ludzie się urwali? Nikt normalny tak nie żyje.
Mey przeżywa stroje swoich przyjaciółek, które ma spotkać na bankiecie. Silę się na życzliwy uśmiech, choć żołądek boli, a dłonie się pocą. Nie urodziłem się z darem planowania wszystkich wyjść z opresji, a z pewnością będzie tam wiele ciekawskich oczu. Mey spogląda na mnie niepewnie, gdy wpatruję się w okno, licząc drzewa wzdłuż drogi, jaką w końcu ruszamy. Niedobrze mi.
Vilverel rzuca mi kontrolne spojrzenia i kontynuuje rozmowę z dziewczyną. Nie odwracam się i nie dziękuję mu, bo jeszcze mam swoją godność. Gdzieś głęboko schowaną, ale jest.
Powód powoli przejeżdża przez alejkę wiodącą prosto na podjazd ogromnej posiadłości. Wielkie buki stykają się nad ścieżką, tworząc szczelny płaszcz ciemnozielonych liści oraz potężnych, poskręcanych gałęzi. Gdybym stał w tym miejscu sam, a wiatr wyłby w koronach drzew, pewnie czułbym się nieswojo. Zawsze starałem się nie słuchać bab z kółek kościelnych plotkujących na straganach, ale czasem to tak samo wpadało i tkwiło w głowie do końca życia.
W bardziej oświetlonych miejscach dostrzegam za drzewami pola gęsto porośnięte tytoniem. Teren powoli się wznosi, bo z map, które widziałem, posiadłość znajduje się na skarpie tuż przy jednym z jezior wokół miasta. Przez ten tłok gości jechaliśmy tutaj prawie godzinę. Konie przystają i przebierają nogami, gdy stangret otwiera przeszklone drzwi. Zwierzęta na łbach mają zdobne ogłowia zwieńczone pióropuszami między uszami. Nawet kopyta mają nasmarowane olejem, by odbijało się od nich światło. Wyciągam dłoń i pomagam wysiąść Mey z wozu. Ostatni dołącza do nas Vil, nasza karoca się oddala, a z kolejnej wysiada najwidoczniej matka dziewczyny.
Ludzie czekający przed bramą do wielkiego ogrodu rozmawiają i śmieją się w najlepsze, choć i tak zauważam ich wścibskie spojrzenia. Nikt więcej nie jest ubrany na czarno prócz Banderwicków. I to wcale nie tak, że jestem za to odpowiedzialny. Przełykam ślinę.
Kobieta w średnim wieku os talowym spojrzeniu, odgarnia władczym ruchem opadające, siwe loki i poprawia kapelusz ozdobiony pawimi piórami i koronkami. Taksuje krytycznie strój córki. Jak dla mnie Mey prezentuje się aż nadto elegancko, ale jej matce to nie wystarcza.
– Jak ty wyglądasz?! – wybucha tak nagle, że wszyscy są zaskoczeni.
Mey mruga oszołomiona i czerwienieje.
– Matko...?
– Co powiedzą o nas sąsiedzi, jak cię zobaczą?! Coś ty zrobiła tą koafiurą?! Pewnie zdążyłaś się już wymigdalić ze swymi towarzyszami!
– Matko, przestań, kompromitujesz mnie.
– Ja ciebie kompromituje? – Wskazuje Mey wachlarzem. – To ty sama pojawiłaś się tutaj w wysmotruchanej sukni, nie oddając ojcu należytej czci. Wyglądasz jak pospolita służka, hańbiąc swe nazwisko.
– Madame – zaczynam, ale Mey mnie powstrzymuje.
Jej rodzicielka przechodzi obok córki, dumnie unosząc podbródek. Nawet jej nie zaszczyci spojrzeniem, nie mówiąc o mojej osobie. Podochodzi za to do grupki starszych kobiet, które szepczą żywo, skrywszy twarze za haftowanymi wachlarzami.
Mey ociera szybko przeszklone oczy i poprawia przekrzywioną tiarę we włosach, czy koafiurze. A to ci dopiero. Ustawiamy się za kolejnymi gośćmi i dziewczyna wyjmuje zaproszenia z kopertówki. W tym czasie rozglądamy się po ludziach, choć bardziej Vil.
– Nie wiem, co twojej matce przeszkadza, ale twoja fryzura jest bardzo praktyczna.
– To znaczy? – Mey pociąga nosem.
– Jest na tyle solidna, że ochroniłaby cię nawet przed spadającymi cegłami.
Mey przekrzywia głowę na bok, a Lasher obok kaszle tak głośno, jakby miał zaraz wypluć płuca. Szturcha mnie barkiem i nachyla się do mojego ucha.
–Na pewno nie możesz się odgonić od dziewczyn z taką gadką, co?
Unoszę brew i pocieram ramiona, bo od nagłego chłodu wystąpiła mi gęsia skórka na ramionach. Zerkam przez jego bark na niekończący się szereg powozów czekających na wjazd. To miejsce jest tak zgniłe od próżności, że powinno zostać doszczętnie spalone.
Kiedy przychodzi kolej na nas opuszczamy głowy, udając pokornych ochroniarzy. Co prawda to niemal niemożliwe, by ktoś poznał nas z listów gończych, które zostały już zdjęte z tablic, ani Vilverela w nieco innej osłonie, ale lepiej dmuchać na śnieg niż na ognisko pod wiatr. Strażnik przygląda nam się chwilę i po krótkim przeszukaniu śladów broni, wpuszcza do ogrodów. Dotykam medalika w kieszonce koszuli i nie wiem, co począć z dłońmi. Ukrytych coltów oraz noży strażnik oczywiście nie znalazł. Z równowagi wyprowadza mnie już podpity mężczyzna z kieliszkiem w dłoni, ciągnący służącą. Popycha ją tak mocno, że zatacza się i wpada do fontanny, kiedy ten nie przestaje jej wyzywać.
Zaciskam pięści, bo jednej rzeczy, jaką nauczyło mnie życie na północy to to, że żadna praca nie hańbi. Żadna, a traktowanie kogoś z góry z tego powodu jest znęcaniem się nad mającymi mniej szczęścia w życiu oraz oznaką wielkiej słabości, byciem maluczkim człowieczkiem.
Mey szuka swoich przyjaciółek, bo chyba w końcu przestała się łudzić, ze będziemy dotrzymywać jej towarzystwa przez cały wieczór. Jest jednak na tyle mądra, by nie pytać o nasz powód pobytu na bankiecie. Przechodzimy przez pierwszą kondygnację i wchodzimy na ogromne patio, po którym przechadzają się goście oraz pawie. Jedzenie oraz napoje rozstawione są w rogach w białych altankach, a idealnie przystrzyżona trawa chyba ma się nadawać do tańca i zabaw. Patio znajduje się dokładnie po środku ogromnego domu, na którego tarasach wokół patio stoją kolejni goście. Na razie nie widzę żadnej twarzy, którą pokazał mi wcześniej Vil.
W momencie, kiedy Mey znajduje koleżanki, dostrzegam pomarszczoną dłoń z charakterystycznymi sygnetami na wszystkich palcach, trzymającą kryształowy, pucharek z galaretką oraz siwy warkocz wysunięty spod siatkowanego kaszkietu z kryształkami. Oh, by to cholera...
Nie mam czasu, by się odwrócić, bo kobieta odwraca się w naszą stronę. Vil też ją zauważa i szybko żegna nas z Mey. Pani przygląda się nam, marszcząc białe brwi. Jej wzrok jest tak dociekliwy, jakby chciała nas przeszyć strzałami na wylot.
– Panowie wybaczą mój nietakt, ale panowie nie są stąd.
– Czyżby? Jesteśmy towarzyszami znakomitej miss – zaperzam się.
– W to nie wątpię. – Uśmiecha się z pobłażaniem. – Chodziło mi o to, że pan ma bardzo wysłużone dłonie, wysuszona skórę na czole oraz spierzchnięte usta od ciągłego smagania wiatrem oraz deszczem. Poza tym chodzi pan, jakby prostowali panu nogi, pan wybaczy, na beczce, a co za tym idzie, większość życia spędza pan w siodle. – Chcę już coś powiedzieć, ale ucisza mnie bezpardonowym ruchem dłoni. – Za to pan – wskazuje na Vila, który niemal zezuje na jej wystawiony palec – trzyma się aż nadto prosto, niemal na baczność z cofniętymi ramionami oraz uniesionym podbródkiem. Z taką posturą mógłby pan łupać drewno gołymi dłońmi.
– Z całym szacunkiem, ale nie ma pani prawa oceniać ludzi po takich szczegółach. Mogliśmy się równie dobrze przeprowadzić, czyż nie?
Kobieta bierze kęs galaretki.
– Ale za to gada pan jak wojskowy o wysokiej randze. Nie znosząc sprzeciwu. – Uśmiecha się chytrze. – Nie mój interes, co panowie tu robią, ale w końcu mogę pogratulować wam dobrej roboty, jednej zarazy mniej – kończy szeptem i oddala się.
Drapię się po karku i jęczę.
– Szybciej wpadniemy, niż stąd wyjdziemy.
Vil trzepie mnie w potylicę.
– Z takim podejściem z pewnością się nie nam uda. Rozchmurz się. Babie też na tym nie zależy, bo nawet jeśli by zaprzeczała, że była naszym zleceniodawcą, to i tak może to zepsuć swoją renomę.
A nawet jak się powiedzie, to na pewno jakiś plan awaryjny trzeba będzie wdrożyć, bo to aż niemożliwe, by wszystko poszło zgodnie z założeniami. Nie jak babcia wisi nam już na karkach.
Jakiś paw zaczyna piszczeć i rozkłada swój ogon niczym wachlarz. Syczy na już podpitego jegomościa, który próbuje wyrwać pióro dla swej damy. Biały kamień budynku sprawia wrażenie, jakby się świecił pod nocnym niebem. Alejek ogrodowych, jakie prowadzą na zewnętrzną część ogrodu i są zdobione łukowatymi sklepieniami, są niemal zapełnione nowoprzybyłymi gośćmi. By nie stać jak dwa kołki wybieramy słabe napoje, choć najchętniej sięgnąłbym po najmocniejsze whiskey, jakie tutaj mają, jednak wzrok Vila unieruchamia moją dłoń i wciska w nią musujące wino.
Łapię spojrzenie Mey, która natychmiast odwraca głowę i wraca do rozmowy ze swoimi koleżankami. Dziewczęta zbiły się w chichoczącą grupkę, machającą wachlarzami oraz odgarniającą misternie zaplecione włosy. Każda z dziewcząt ma wymyślną suknię przyozdobioną falbankami oraz warstwami tiulu czy koronek, ale tylko Mey ma czarną suknię. Ani razu jej o to nie zapytałem, bo po pierwsze nie mój interes, a po drugie nie interesują mnie skutki zlecenia. Choć sam doskonale wiem, jak to jest stracić ojca. Mey do swojego nie była najwidoczniej aż tak przywiązana.
Podnoszę podwinięty brzeg cylindra, który nadto nasunął się na oczy. Wszyscy goście unoszę głowy, gdy na największym balkonie staje ktoś i uderza łyżeczką w kieliszek. Nie muszę się odwracać, by poczuć lodowatą aurę otaczającą Lashera. Gdy spoglądam jednak na balkon, jeden z mężczyzn zdołał się już wycofać i Vil się rozluźnia. Od razu rozpoznaję elegancika od pociągu z Espritagne opierającego dłoń, zdobioną sygnetami, na kamiennej poręczy balkonu. Zakręca cieczą w kieliszku i odchrząkuje, skupiając na sobie całą uwagę.
– Chciałem wam wszystkim podziękować za tak liczne przybycie. Nie macie pojęcia, ile dla mnie znaczy wasze wsparcie w tej historycznej chwili. Ta inwestycja zapisze się na kartach tego kontynentu i wszyscy będą wspominać, że to dzięki ludziom z Acaquannes będzie możliwe przejechanie z południowych koszarów do północnych kopalń złota. – Unosi dłoń, na co rozlegają się tryumfalne wiwaty. Pozwala się rozkoszować tym odgłosem, a następnie ucisza zebranych, przemawiając dalej: – Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby nie pomoc pewnych szczególnych ludzi. Dziś swą obecnością zaszczyciła nas dama z samego Gatterbury – pokazuje na osobę w tłumie koło fontanny i wznosi toast – madame Nash. Wielkie brawa! Oraz...
Resztę słyszę, jakbym trzymał głowę w studni. Nie powinienem tego robić, ale jak sparaliżowany odwracam się powoli. Vilverel błyska oczami w moim kierunku i przytrzymuje mnie przedramieniem. Wśród dostojnych dam dostrzegam jedną, która zawsze się wyróżniała i mimo zmarszczek na twarzy wciąż wygląda olśniewająco. A zarazem lodowato.
Moja matka z wystudiowanym uśmiechem upija wino i rozkłada wyćwiczonym ruchem wachlarz, udając kokieterię przed chwalącymi ją ludźmi. Robi mi się niedobrze. Co ona tu, kurwa, robi?!
Lasher nie odzywa się ani słowem i jak ja przestał słuchać przemówienia, dlatego odciąga nas na bok do cienia pod balkonami. Nawet stąd doskonale widzę krwistą czerwień sukni oraz biel futra z wilka północnego wokół szyi matki. Włosy zebrała wysoko na czubku głowy i spięła hebanowymi spinkami, jakby widok smukłej szyi przedstawiał ją jako bezbronną damę. Dam rękę uciąć, że ta dama ma noze ukryte za gorsetem. Nie bez powodu była w stanie nadążyć za moim ojcem oraz wychować mnie oraz Aurelie. Ściągam usta, gdy podchodzi do niej jej ukochane dziecko – a mój znienawidzony brat – i coś szepcze jej do ucha. Jednak nawet teraz przez jej twarz nie przebiega matczyny, zatroskany uśmiech; jest tylko bezgraniczny chłód oraz wyrachowanie w każdym jej kroku. Opuszczając wzrok, zauważam spojrzenie Mey. Aż mrugam, ponieważ ma chmurne oblicze i nie odwraca się zarumieniona.
To z pewnością nie jest codzienna jej reakcja.
Stoimy z Lasherem opierając się o kolumny i przyglądając się gościom bezkarnie, bo moja matka się ulotniła, a my w końcu jesteśmy samozwańczymi ochroniarzami Mey. Albo i nie.
Elegancik – William Barnes – zakończył przemówienie i zszedł do gości, odbierając serki gratulacji oraz uściski dłoni. Jego cylinder pewnie ma już wgniecenia od pulchnych palców, które wciąż w tym samym miejscu zaciskają się na jego rondzie, gdy go uchyla przed każdą damą.
Dzielę się tym spostrzeżeniem, by rozluźnić nieco atmosferę i Vil parska urwanym śmiechem. Zegar na wieży nad główną częścią budynku wybija północ. Orkiestra gra w najlepsze, a ludzie jedzą, piją do nieprzytomności, aż nogi plączą im się na przystrzyżonej trawie i nie są w stanie dłużej tańczyć, a jedne co, to straszą syczące pawie. Pocieram zgrzane czoło. Vil stuka laską w moje kolano i kiwa na alejkę w cieniu budynku za nami. Goście rozbiegli się chyba po całej posiadłości, ale w tym miejscu jest ich najmniej. Dlatego pora przejść do celu naszej wizyty.
Na chropowatym kamieniu budynku opiera dłoń koło mojej głowy. Unoszę na niego wzrok. Za jego barkami widzę idealnie przystrzyżone żywopłoty z altankami oraz latarniami otoczonymi pnącymi się bluszczem. Ponad jego głową zwisają winorośle rosnące po szorstkiej fakturze posiadłości rozświetlane przez świetliki, jednak nie odwracają one całej uwagi od ciężkiego spojrzenia żołnierza. Lasher stoi w bezruchu przyglądając się mojej twarzy.
Przestaję czuć woń kwiatów z ogrodu, czy jedzenia na ruszcie, a otacza mnie zewsząd jego woń. Na piersi czuję ciepło unoszącej się klatki piersiowej będącej zaledwie stopę od mojej, okrytą cienkim jedwabiem.
– Uważaj na siebie.
Jego dłoń zamiera na wysokości mojego policzka, ale ląduje na ramieniu, klepiąc je kilkukrotnie, jakby to było zamierzone od początku. Odsuwam się od niego, nieznacznie zataczając. Robię kilak kroków w tył, aż świeża trawa skrzypi pod podeszwami lakierowanych butów. Jednak i ona nie tłumi zapachu Lashera.
– Zawsze na siebie uważam, bo tylko to umiem najlepiej.
💰💰💰
Kręcę się już chyba trzeci raz w tym samym miejscu, więc zaraz pewnie ktoś zacznie zadawać niepotrzebne pytania, które doprowadzą do niepotrzebnej wymiany zdań czy gestów. Vil by mnie chyba udusił, jakby do tego doszło, muszę trzymać low profile do końca przyjęcia, jeśli mamy się czegokolwiek dowiedzieć.
Omijam chłopaka goniącego dwa srebrne harty w grubych, skórzanych obrożach. Jeden z nich trzyma cos spiczastego, przypominającego z kształtu stożek, w pysku, a drugi zaciekle próbuje mu to wyrwać. Chłopak biegnie w moja stronę, więc łapię jednego z psów za obrożę i ciągnę do góry, by nie zwiał. Zwierzę rozwiera w zaskoczeniu pysk i gdy drugi z nich próbuje przejąć przedmiot, uprzedzam go i podnoszę zaślinione...
– Co to właściwie jest?
Chłopak robi się purpurowy, pewnie z tego względu, ze on nie mógł dorwać tych psów, a przypadkowy jegomość zrobił to bez problemu. Odpycham skaczącego na nie charta, który za wszelką cenę chcę odzyskać zdobycz kompana. Mają tak błyszczącą sierść, że przypomina żywe srebro bądź księżyc odbijający się na tafli wody.
– To? Końskie uszy. Ostatnio zrobiły się bardzo popularne wśród lordów w Gatterbury, więc nasz pan też chciał je mieć.
Nie użył słowa dostać, czy kupić i to tylko potwierdzało zgnicie tego miejsca. Blackfish nie bez powodu potrafił zgromadzić śmietankę towarzyską Esprigane, gdy sam obracał się wśród najzamożniejszych tego kontynentu. Pozostaje też pytaie, skąd mają nagle tyle końskich uszu? Konie nie są popularnymi rzeźnymi zwierzętami, póki te nie padną ze starości, nie są ćwiartowane, więc...
Nie musiałem skończyć myśli, by przypomnieć sobie wyrżnięte stado Ducha, jeśli mam szczęście te harty właśnie nie jedzą jego ucha, czego nie mogłem powiedzieć o oskórowanych ciałach pozbawionych uszu.
Wieprzowe już nie są wystarczające?
Zostawiam dzieciaka z psami i idę w stronę tarasu ze stolikami, przy których siedzą goście. Zza barierki widać było pola tytoniu na stronach, a dokładnie pod nami skarpę na kilkadziesiąt jardów okrytą przy podstawie jednym z jezior. Woda jest niemal nieruchoma, bo dzisiejsza noc jest bezwietrzna i na jej tafli odbijają się światła od posiadłości. Za jeziorem rozciąga się przeogromna preria, ciągnąca się po horyzont zwieńczony szczytami południowych granic, setki mil stąd. Nawet w środku zimy górskie pustynie są nieprzyjazne nikomu, dlatego nikt tej wojny nie może wygrać.
Ludzie obok grają w karty, palą fajki, a nad nami znajduje się jeszcze jeden poziom z lożą dla „wybrańców" Blackfisha. Muszę się tam jakoś dostać i przejść do biura plantatora. Może uda się znaleźć coś ciekawego. Staram się wygląda jak jeden ze strażników, znający posiadłość, jak własną Keiser, ale to nie takie łatwe, gdy jest ona taka ogromna. Przechodzę koło marmurowych rzeźby skrytych w doniczkowych palmach i wchodzę na ostatni poziom łącznika między domem, a tarasami nad skarpą. Nie dziwię się, że akurat tam je rozmieścili, bo widok jest zapierający dech w piersiach.
Spoglądam przez ramię na trawiasty parkiet – jeśli mogę to tak nazwać. Nigdzie nie widzę matki, ale i tak ściska mnie w żołądku, Vilverel właśnie kończy uprzejmą rozmowę z jakąś damą, kiedy w jego stronę zbliża się Iris. Jeżeli połączy dwa do dwóch, wie, że też tu będę i jej chciwość osiągnie punkt kulminacyjny, gdy nas wyda. Wydaję z siebie pohukiwanie puszczyka. Lasher momentalnie reaguje, bo zaczyna się żwawo wycofywać. Mądrze robi, że się nie odwraca, bo wtedy Iris na pewno by go poznała. Zresztą, on pewnie nie pierwszy raz ucieka przed kimś dybiącym na jego życie.
Żołnierz łapie moje spojrzenie i uśmiecha się nieznacznie, kieruje się w stronę najwyższej loży, a ja dokładnie w przeciwnym kierunku. Omijam służbę i uchylam im filcowego melonika, kiedy będę się bardziej rzucał w oczy i nie próbował kryć się w cieniu, będę zdecydowanie mniej wyglądać podejrzliwie. Otwieram każde dębowe drzwi po kolei, kiedy akurat nie ma nikogo w pobliżu. Posadzka wyłożona pluszowym dywanem tłumi stukanie obcasów w moich lakierowanych butach, ale zawiasy zdecydowanie są do wymienienia. Skrzypią tak, że mogłyby zbudzić wszystkich świętych.
Zachodzę w głowę, co, u licha, Iris mogłaby tu robić? Moja matka ją zgarnęła z Aetherton? Ale po co, byłem prawie przekonany, że nie zdawała sobie sprawy z istnienia mojej kochanki. Byłej. O Iris nawet nigdy nie myślałem w kategorii dziewczyny, czy materiału na małżonkę, miała zbyt wielka chuć i za bardzo lubiła rozrywkę w towarzystwie niekoniecznie jednego mężczyzny. Iris jest kompletnym przeciwieństwem twardo stąpającej po ziemi Nannie i tak jak brat nie panikowała, czego o Iris nigdy nie mogłem powiedzieć. Z Hectorem musieliśmy się kilkukrotnie upewniać, że w jej namiocie nie ma żadnego robactwa, by mogła do niego wejść. Oczywiście w dziczy bez robaków nie mogło się obejść, toteż kilka z nich naumyślnie zapominaliśmy wynieść. Iris nie jest w końcu pieskiem kanapowym, ale niewiele się od niego różni. Może tylko tuszą. Tym bardziej nigdy nie mogłem zrozumieć jej marzenia o wstąpieniu di gangu ciotki, miała tak słabe nadgarstki, że przy wystrzale ze strzelby oba nadwyrężyła i matka musiała ją karmić, bo sama nie była w stanie utrzymać drewnianej łyżki kaszki.
Przestaję się rozpraszać i skupiam na ostatnich drzwiach na tym korytarzu. Przez białe drewno mój cień jest zatrważająco dobrze widoczny. Wszędzie są pozapalane lampy, wiec to miejsce świeci się bardziej niż psu jajca i choćby przemknięcie przez zacieniony korytarz jest niemożliwe. Nawet w cholernych wazach z mosiądzu obija się moja sylwetka. To miejsce niemal drwi z włamywaczy. Tylko, że ja się nie włamałem.
Prześlizguję się przez najmniejszą szparę, by drzwi dalej nie skrzypiały. W pokoju panuje zaduch od dymu z cygar, a burgundowi draperia zdobiąca ściany między masywnymi regałami z książkami pogłębia wrażenie duszącego pomieszczenia. Zamykam za sobą delikatnie drzwi i rygluję łańcuchem. Zapalam szafirową lampkę na ogromnym biurku i zaczynam przerzucać papiery leżące na nim, przetrzepuję wszystkie szuflady i zabieram pozłacane z kośćmi słoniowymi rewolwery.
Jezusie, jakie piękne.
Zatykam je za pasek spodni, wybieram kilka plików robinów, pierścień. Mam mokry kark, który boli od ciągłego zerkania na drzwi. Niewielki cień od lampy może kogoś pod nie zwabić. A bez lampy nie zobaczę czubka własnego nosa. Wyciągam nieruszoną paczkę papierosów, piersiówki z whiskey już nie gdzie nie wcisnę, bo jedna jest już przy mojej piersi, a wszystkie kieszenie mam wypchane. Przesuwam dłońmi po blacie biurka, uważając na drzazgi. Nic w tych dokumentach nie znajduję niepokojącego. Kopię jedną z szuflad, która wypada z zawiasów, ukazując skrytkę pod nią. Przekręcam głowę na bok i wyciągam skórzany, przepasany rzemieniem dziennik. Jest cały napchany papierami, wycinkami z gazet, czekami, obligacjami z banków oraz planami linii kolejowych oraz kopalń. Jedna z nich znajduje się dzień drogi od Aetherton.
To ta, o której opowiedział mi Hector, przez co stracił życie.
Lodowaty dreszcz przebiega po przedramionach. Kartkuję kolejne plany, dochodzę do listów od Marwalla z planami na setki tysięcy kawalerzystów do wysłania na południe, kolejne tysiące wierzchowców ma trafić na wyprawy gorączki złota na jeszcze dalszą północ, gdzie kolorowe światłą tańczą po niebie podczas zimy. Trasy kolejowe łączące wszystkie miasta i budujące się osady, statki bojowe do podbicia kolejnych kontynentów, w tym Starego Świata.
Przykładam dłoń do czoła, oni postradali zmysły. Już chcę chować dziennik pod marynarkę, gdy wyślizguje się spomiędzy nich nasz list gończy z doczepioną korespondencją z moją matką oraz... Iris, która zaczęła się trudnić jako łowca nagród. Jednak nie taki pracujący na zlecenie szeryfa, a taki, który zabija na zlecenie.
Przekładam drżącymi palcami stronę, by zauważyć notatki od madme Banderwick, babki Mey. Nie ruszam się, ciężko mi wręcz złapać oddech. To była jedna, wielka, pieprzona pułapka!
Chowam dziennik i rzucam się do drzwi, odbijam się od nich głucho, bo zapomniałem, że są zaryglowane. Męczę się z łańcuchem i wybiegam na korytarz.
Oni chcą wymazać z pamięci każdej osoby na tym zasranym kontynencie wspomnienie o rodzinie ox'Presbella, która jako jedyna ma, bądź miała, moc zrównania się z Marwallem, mając poparci lordów, których przodkowie przybyli ze Starego Świata, czyli tam, dokąd nigdy nie udało się dotrzeć ojcu oraz Aurelie po najlepsze wierzchowce. Oh.
Wpadam na jakąś służącą niosącą porcelanową zastawę, nie mam czasu by wyhamować i wpadam na nią z impetem. Naczynia lecą w górę i z trzaskiem spadają turlają się ze schodów obok. Dwóch strażników unosi głowy. Ciągnę za sobą przerażona pokojówkę, każę jej zamknąć drzwi na balkon, kiedy wybiegam na łącznik ponad ogrodami. Mrugam do niej, na co pąsowieje i rygluje krzesłem drzwi w momencie, gdy strażnicy z dołu ich dopadają i tuką pięściami w drzwi.
Zrzucam cholerny melonik, bo spada mi na oczy. Ludzie na dole przestają tańczyć i orkiestra cichnie, tak jak głosy rozmów, a potem słyszę wrzaski z balkonu przede mną i wystrzał. Kurwa.
Przyśpieszam kroku, przeskakuję ponad jednym z hartów leżących na podłodze. Rozlega się kolejny strzał, ślizgiem wpadam na zakręt przed schodami na balkon oraz lożę na samej górze, gdzie poszedł grać w karty Vil – i przy okazji się czegoś dowiedzieć. Dokładnie przed moimi stopami bryzga krew kamerdynera trzymającego lampę naftową. Pożar wybucha natychmiastowo. Uskakuję w bok, ludzie na dole nie widzą tego jeszcze przez murowane ścianki w tej części łączników. Jeżeli moja matka nie zauważy pożaru, nie będzie mi jej żal.
Wskakuję po dwa stopnie, gdy rozlegają się kolejne strzały. Wpadam na górę, gdy stół od karty zostaje przewrócony i Vilverel urządza z niego tarczę przed ostrzałem kolejnych graczy. Wszyscy się odwracają, gdy zdyszany wygrzebuję broń za marynarki.
– A ty to kto cholera?! – Pyta gospodarz, dopalając nonszalancko cygaro.
Jako jedyny nie ma wyciągniętej broni i pewnie uważa, że jego strażnicy załatwią za niego ox'Presbellę. No cóż, nie dziś i nie póki ja żyję.
Pociągam nosem i czuję nieprzyjemny swąd. Wyciągam swojego cattlemana i trafiam w tchawicę pierwszego mężczyznę z lewej. Kaszle krwią i nieudolnie próbuje zatamować ranę. Minimalnie usta drgają mi w uśmiechu, gdy Vilverel na mnie spogląda.
– A taki jeden – odpowiadam Blackfishowi.
Kopię kolejny stolik i chowam się za nim, kiedy zaczynają strzelać. Ciągnę za krzesło i z Vilem w tym samym momencie trafiamy strażnika. Zauważam języki ognia wystające ponad barierkami loży. Drewnianą zabudowę trawi powoli pożar, a podłoga zdaje się roztapiać i spadać odłamkami w dół.
Lasher też to widzi. Wystrzeliwuję salwę w stronę napastników Walę pociskami na oślep. Rzucam się w stronę schodów, ale właśnie ostatni, drewniany stopień został strawiony przez ogień. Musimy wyjść zza stołów, bo ogień zaczyna się rozprzestrzeniać od strony ogrodów.
Vil trafia Blackfisha w udo, na co ten wrzeszczy jak zarzynany knur. Zestrzeliwuję mężczyznę obok, a gospodarz w końcu wygrzebuje swojego marynarskiego colta. Nie ma czasu jednak wycelować i rzuca się w stronę Vivlerela, w tym czasie miałem na muszce ostatniego strażnika. Pudłuję, bo próbuję skoczyć w stronę żołnierza.
Deska pod nim się zawala, a ciężar Blackfisha zsuwa go w dół. Uderzam kolbą strażnika, który pada jak długi. Czuję gorące płomienie na policzku, a języki ognia buchają spod stóp. Jest mi słabo z nerwów, gdy widzę pod stopami, przez poszarpane deski, przepaść pod nami. Strzelam w Blackfisha, ale skurwiel mocno się trzyma. Ramiona Vivlerela napinają się tak mocno, że koszula pęka mu w szwach. Staram się go w ciągnąć z powrotem na górę, ale pod moimi stopami zaczynają się kruszyć deski. Strzelam jeszcze raz w Blackfisha iw końcu zdycha. Mięśnie się mu rozluźniają i zaczyna spadać w czerń nocy.
– Puść mnie i wiej.
Spoglądam na Vila, jakby deska, która przeleciała obok nas trafiła go w głowę.
– Chyba cię twój bóg opuścił.
– Nie żartuję.
– Ja też nie.
Zapieram się stopami z całej siły i ciągnę za bark mężczyzny. Czubki butów zaraz wylecą mi spomiędzy desek. Wrzeszczę z wysiłku i prawie udaje mi się go wciągnąć na górę, kiedy podłoga się doszczętnie zawala.
Słychać tylko mój wrzask, gdy jakimś cudem trafiamy w balkon pod nami, który jeszcze nie spłonął doszczętnie. Prostuje się boleśnie i kręgosłup mi chrupie od lądowania. Chyba mam załamaną kość ogonową. Vil podciąga mnie w górę i zbiegamy przez drugi łącznik.
Na dole ludzie panikują, tłuką się i do siebie strzelają. Najwidoczniej niewiele brakowało im, by wszcząć awanturę. Przeskakuję przez ostatnią barierkę schodów tuż nad stanowiskiem orkiestry, która zdążyła uciec. Uchylam się przed mężczyzną, który podbiega do mnie z uniesioną pięścią. Sięgam po najbliższy instrument pod ręką i uderzam mężczyznę w twarz, a w banjo powstaje dziura.
Ktoś atakuje Vila, a potem mnie. Mam wrażenie, jakby wszyscy się na nas uwzięli, o ile to nie było częścią planu Banderwicków, mojej matki oraz Blackfisha. Przemieszczamy się w stronę dyliżansów, ale tracę Vila z zasięgu wzroku. Ludzie musieli nas rozdzielić i mam tylko nadzieję, że jest w jednym kawałku. Nie po to nadstawiałem kupra, by go ratować.
Wbiegam do ogrodów, uchylając się przed pociskami. Jeszcze żaden mnie nie trafił, jeszcze nie. W moja stronę pędzi strażnik na koniu. Wyjątkowo zestrzeliwuję jeźdźca i zrzucam go z siodła, na które sam wskakuję. Muszę teraz znaleźć Vilverela.
Ciągnę za wodze, bo koń zaczyna pędzić nie w tą stronę co trzeba. W drugiej dłoni trzymam odbezpieczony rewolwer. Celuję w każdą osobę, jaka ma broń wycelowaną w moje okolice. Gdzie Vil, do cholery, przepadł?!
Z ogrodów zauważam poruszenie i słyszę wrzaski od strony podjazdu z fontanną, gdzie stoją dyliżanse. Droga wyjazdowa jest zatłoczona przez czekających do wyjazdu, spanikowanych gości. Ironia losu.
Szturcham łydkami parskającego konia, który z nerwów wręcz się rwie do biegu. Stoję pochylony w strzemionach, trzymając cattlemana z lufą do góry. Strzelam ostrzegawczo, gdy wjeżdżam wśród gości. Zauważam skuloną ze strachu Mey. Przeskakuje mi coś w szczęce na widok dziewuchy. Łapie mój wzrok i robi się jeszcze bledsza.
Ktoś strzela i koń staje dęba. Oddaję strzał pod nogi Mey, na co wrzeszczy. Doskonale wiem, co robię, a to było ostrzeżenie. Kolejnego nie będzie. Jej babka leży nieprzytomna kilka jardów dalej. Niektóre dyliżanse stoją w płomieniach, konie rżą donośnie, tak jak ranni ludzie, bo bijatyka ze strzelanina przeniosła się tutaj.
Widzę na samym przedzie rozpędzony dyliżans, taranujący wszystko na swojej drodze. Jego tył płonie i przypomina feniksa z bajek. Otwieram aż szerzej oczy, gdy dwa konie pociągowe taranuję nawet barierkę od posiadłości. Ruszam w pościg za powozem, bo jestem prawie pewien, kto może nim uciekać. I tak w planie mamy się rozdzielić, a nasze konie stoją po dwóch stronach miasta, ale muszę się upewnić, że jest cały.
Stopy w lakierowanych butach ześlizgują się ze strzemion. Ostatni raz w życiu jadę wierzchem w takim stroju, ale zaraz czeka mnie jeszcze ucieczka przez dzikie ostępy nocy na południowe prerie.
Oglądam się przez ramię, kiedy kolejni konni strażnicy wystrzeliwują jak z procy po bokach posiadłości. Ponaglam wierzchowca, by dogonił dyliżans. Droga z brukowanej zmienia się w miękką ziemię i będzie na powrót brukowana dopiero w centrum miasta. Takie podłoże jest świetne dla jednego konia, ale nie dla powozu. Jestem coraz bliżej pojazdu, a coraz większa jego część zostaje spalona, choć koła się trzymają.
Dwa perszerony z klapkami na oczach są bezlitośnie ponaglane przez woźnicę. Zrównuję się z kozłem i oddycham z ulgą. Mijamy już pierwsze domy. Uchylam głowę, kiedy kula przemyka ze świstem tuż obok niej. Kolejna wbija się w powóz.
Szybko nas dogonili. Kiwam Vilverelowi, bo zaraz przed kładką musimy się rozdzielić. Lasher odpowiada skinięciem i skręca gwałtownie na most, koła się blokują i strzelają iskrami na bruku. Kolejna kula trafia dokładnie w oś koła, przez co się obluzowuje.
Zwalniam konia do galopu, zanim wskoczy miedzy alejki drzew prowadzące niemal do stajni z Zen. Następny pocisk trafia mojego wierzchowca w brzuch. Zwierzę ryczy przeraźliwie i przez głowę przewraca się konwulsyjnie na plecy. Udaje mi się przechylić na bok, gdy pada na ziemię i unikam pogruchotania przez tysiąc funtową masę.
Kolejna kula uderza w powóz na moście i tym razem koło odpada.
– Vil!
Dyliżansgwałtownie przekręca się na bok i ścina konie z ulicy. Perszerony kwiczą i próbująsię ratować uskokiem, ale przez krótką uprząż mogą tylko wskoczyć do rzeki, azaraz za nimi wpada z hukiem powóz.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro