Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XV


Drapię się po nosie już chyba dwudziesty trzeci raz podczas spektaklu. Wcześniej gładko zaczesane włosy na pomadę muszą teraz sterczeć na wszystkie strony. Nikt mnie nie uprzedził, że przedstawienie będzie trwało cztery godziny. Nigdy w teatrze nie byłem, a jedyne co o nim wiedziałem, to z informacji z gazet. A tam nikt nie wspominał, ile trzeba się na słuchać śpiewających drzew w jakimś dziwnym języku, brzmiącym, jakbym ktoś rzucał na mnie zaklęcia. Oraz, że podczas przerw nie ma przekąsek ani darmowego alkoholu. Do bani taka zabawa.

Potakiwałem zdawkowo, gdy Mey grawerowaną chustką pocierała oczy, wzruszając się i twierdząc, jak tak sztuka jest piękna. Nawet Vil zdawał się jakoś dziwnie poruszony.

Naprawdę tylko mi się tak koszmarnie to dłużyło?

Kiedy w końcu zabito głównego bohatera i jego kochanka od półgodziny śpiewnie lamentowała nad jego losem, myślałem, że zacznę głową uderzać o balustradę balkonu, na którym zostaliśmy usadowieni. Właściwie to jest tu tylko eskorta Mey, ona i nasza dwójka. Kurtyna w końcu opada i mam ochotę skakać z radości, gdyby nie to, że Mey ciągle smarka w chusteczkę i wypadałoby ją pocieszyć. Jakoś. I za moment.

Kiedy schodzimy z balkonu na główny hall, wyprzedzam nieco wszystkich i odkręcam piersiówkę. Wysuszyło mnie tam jak diabli. Ktoś na mnie wpada i alkohol wypada mi z dłoni, rozchlapując się na fraku osoby obok. By to diabli wzięli.

Nie mam okazji nawet wybąkać przeprosin i się ulotnić, bo czyjeś tłuste pięści przyozdobione sygnetami zaciskają się na mojej koszuli i podciągają ją do gardła. Przełykam dyskretnie ślinę i patrzę w dół na krępego, łysawego mężczyznę. Pot – a może burbon – spływa mu po czole, a potem z kartoflanego nosa ozdobionego brodawką. Jego obstawa staje po obu moich stronach, mimo że wszyscy są niżsi. Choć wagowo pewnie mnie przewyższają, sądząc po guzikach od surdutów trzymających się na brzuchu na słowo honoru.

Krępy człowieczek potrząsa mną, bluzgając co chwilę. Staram się go przeprosić i zapewnić, że to był przypadek, a nie zamierzone działanie. Jakbym chciał się go pozbyć, to z pewnością nie oblewając go kosztownym trunkiem. Kulka 7 milimetrowa jest bardziej... przydatna.

– Chłopcy, zaprowadźcie tego szczyla na tyły. Może zapamięta raz na zawsze, by patrzeć pod nogi. – Krępy mężczyzna uśmiecha się obrzydliwie, gdy kończy mówić do swych pachołków.

Każdy z nich bierze mnie pod ramię i zaczynają ciągnąć. Chyba ktoś sobie ze mnie jaja robi. Uderzam potylicą jednego z nich w nos. Uśmiecham się na dźwięk chrzęstu oraz wycia. Ludzie wychodzący z innych balkonów wracają tam, skąd przyszli, albo uciekają na drugą stronę korytarza. Nie udaje mi się wywinąć przed kolejnym ciosem. Słaniam się na nogach, kiedy człowiek-spocona-beczka uderza łokciem podbrzusze. Drugi strażnik zakłada mi dźwignię na szyję i zaczyna ciągnąć w stronę schodów, po których stoczył się pierwszy pachołek. Nieprzytomnie próbuję odszukać oczodoły napastnika i jak najmocniej bić w nie palce. Choć raz na coś przyda się ich patykowatość.

Jakiś człowiek przebiega obok i słyszę z dołu rozgorączkowane głosy, kiedy dostaje kolejny cios w brzuch. Próbuję przerzucić ochroniarza przez bark, ale o mało nie wybijam sobie przez to dysku. Mały mężczyzna przywala pięścią z sygnetami, które mają działanie jak kastety, i rozcina mi policzek oraz wargę. Nie powstrzymuję się i zapierając się plecami na strażniku z całej siły biorę wykop i trafiam obcasami prosto w ulany brzuch mężczyzny. Zatacza się jak bączek i kaszle krwią. Nie spodziewałem się, że wyciągnie nóż z kieszonki surduta. Wykręcam się jak wąż z uścisku strażnika, ale prawie skręcam sobie przez to kark, bo jeszcze mocniej zaczyna zaciskać przedramię i na nic zdaje się moje drapanie, czy wbijanie mu placów w oczy.

Szlag.

Na dole słyszę gwizdki Stróży prawa. Zawisnę za to. Nie mogę domknąć ust, bo rozcięta warga zwisa bezwładnie w kąciku a kapiąca krew z czoła zlepia mi powieki. Mrugam gwałtownie, kiedy dostrzegam czarną smugę dosięgającą twarzy krępego człowieczka. Przypomina on nieco małpę z brzytwą, jaką raz widziałem w cyrku. Z mordy to by się na pewno zgadzało.

Przytomnieję, gdy rozpoznaję pochylony kształt nad mężczyzną. Kopię piętą ochroniarza między nogami. Wykręcam się, gdy na sekundę poluźnia chwyt. Chwytam jego głowę i uderzam w nią kolanem. Jego nieprzytomne ciało z głuchym odgłosem zaczyna staczać się na parter, gdzie wywołuje donośne piski damulek oraz odgłosy oburzenia możnych panów. Mam wrażenie, czy żyjemy w dwóch różnych światach? Po schodach zaczyna wbiegać ochrona ora z stróże, więc Vil przestaje okładać mężczyznę i chwyta mnie za bark.

Powoli zaczynam mieć dosyć uciekania, bo z pewnością to nie moja ulubiona forma spędzania czasu. Chwilowo nie mam tego luksusu, by sobie wybierać, co chcę, a czego nie. Nieznacznie utkam od naciągniętego mięśnia, ale staram się nadążyć za Lasherem, gdy przepycha się przez tłum gapiów za zaułkiem.

– Co z Mey? – udaje mi się wysapać, gdy chwytam brzeg płaszcza Vila.

– Widziała sytuację, więc odesłałem ją z dyliżansem do posiadłości. Spotkamy się na miejscu w dniu bankietu.

Ledwo jestem w stanie zrozumieć, kiedy Vilverel wyrzuca z siebie wyrazy z prędkością karabinu. Zbiegamy po schodach do bocznego wejścia do teatru. Wypadamy na ulicę, tylko od razu na rogu zastajemy konny patrol Stróży. Momentalnie zwalniamy i boleśnie sztywnym krokiem próbujemy normalnie iść. Pochylam głowę, a włosy spod cylindra zasłaniają poobijaną twarz. Udaję, że otrzepuję koszulę, by zakryć połami płaszcza ślady krwi.

Jeden ze strażników gryzących źdźbło siana przygląda się nam dociekliwie. Udajemy z Vilem, że opowiadamy sobie jakieś dowcipy, ale mężczyzna wciąż nie przestaje nam się przyglądać. Z głównego wyjścia wypada tęgi mężczyzna z poobijanymi ochroniarzami. Przechodzimy na drugą stronę ulicy, a przez syreny oraz gwizdy z teatru zgromadziło się przed nim sporo gapiów. Z łatwością chowamy się cali za jednym z czterokonnych dyliżansów. Moment.

Odwracam się przez ramię i poznaję ten sam powóz, co pojawił się przy budowie kolei w Espritagne. Szturcham barkiem Vila. Też poznaje dyliżans z charakterystycznym herbem oraz czerwonym przycięciem na bokach, ale nie możemy się zatrzymać i czekać na jego pasażerów. Przechodzimy za kolejny wóz i grupkę ciekawskich dzieciaków w ubłoconych ubraniach i umorusanych buziach. Ręka mi cierpnie, jak zauważam, że wciąż trzymam kurczowo skrawek materiału Vila. On mojego łokcia wciąż nie puścił. Ogląda się na boki, a spod kaptura jego płaszcza dostrzegam tylko czubek kapelusza i jego zmierzwioną grzywkę długich, rdzawych pukli. Nawet się nie mogę uśmiechnąć, bo krew wciąż sączy się z otwartej rany, którą muszę jak najszybciej zdezynfekować, a alkohol mi właśnie wyszedł.

Kilkukrotnie skręcamy na złym skrzyżowaniu, ale po ponad godzinie błądzenia docieramy pod hotel. Akurat tyle czasu wystarczyło, byśmy mieli pewność, że zgubiliśmy ogon. Vjor opiera na moich barkach ramię, by swoja sylwetką jak najbardziej osłonić moją twarz. Przechodzimy przez barową część i wdrapujemy się na ostatnie piętro, cudem unikając zderzenia z pokojówkami. Zatrzaskuję za nami drzwi i zamykam na łańcuszek, bo już wiem, że będę musiał zejść do baru i się napić. Sowicie.

Idę do łazienki i zrzucam z siebie zakrwawione ubrania. Przemywam twarz świeżą wodą z miski. Złote naczynie jest już wszędzie zbryzgane czerwonymi kroplami. Krzywię się mocno, gdy podbrzuszem nadziewam się na róg szafki. Spod strupa na kąciku ust zaczyna spływać świeża krew. Wyśmienicie.

Vilverel nie kłopocze się pukaniem i wchodzi bezceremonialnie do łazienki. Kładzie na rogu wanny czysta koszulkę oraz kamizelkę. Przygląda mi się chwilę ze ściągniętymi ustami.

– Nie ruszaj się, zaraz wracam.

– Jakbyś nie zauważył, że trochę mam to utrudnione.

Na sekundę unosi kącik ust i znika z pokoju. Oddycham głęboko i pochylam się nad misą. Spoglądam w lustro w złotej, zdobionej ramie. Wyglądam jak burak delikatnie starty na tarce o grubych oczkach. Taki idealny pretendent to sałatki warzywnej. Ze szramami oraz spuchnięciami można byłoby spokojnie mnie z nim pomylić. Tak jak łysego mężczyznę z błyszczącym, kurzym jajkiem.

Odpalam papierosa, czekając, aż Vil wróci, bogowie wiedzą, z czym. Opieram się biodrem o wannę i zaciągam słodkawym dymem. Stłuczenia na zebrach oraz brzuchu posmarowałem końską maścią. Te na kościach jarzmowych również, jednak musiałem uważać na rozcięcia. Vil wpada do pokoju z takim hukiem, że o mało nie dostaje zawału, jak obraz spada ze ściany.

Wydawało mi się, czy żyrandol nad moją głową coś niebezpiecznie zachybotał?

Lasher rozkłada skórzany rulon z igłami, nićmi oraz nożyczkami. Przełykam głośniej ślinę. Tego... ewidentnie nie lubię. Spoglądam w bok i widzę kilka butelek ginu. Z tym lepiej się dogaduję. Siadam na podłodze i odkorkowuję pierwszą butelkę. Zanim się napiję polewam obficie rany. Cieszę się, że to nie spirytus, bo teraz darłbym się z bólu, jakby obdzierali mnie żywcem. Vilverel podpala zapałką papierosa i trzymając go w zębach, zaczyna odkażać igły oraz nici. Namacza ginem gazy oraz swoje dłonie. Zaciskam mocno szczęki i osłaniam róg wanny ręcznikiem, na którym opieram głowę.

Vil z pewnością nie raz musiał siebie oraz innych zaszywać. Sam bym to zrobił, gdyby to było w innym miejscu niż na twarzy, bo przy lustrze może to wyjść koszmarnie. Lasher wyciąga dłoń, marszczę brwi, bo nie rozumiem, co chce, póki nie trąca palcem nadpalonego papierosa w moich ustach. Unosi wzrok znad gaz i zamieram pod ciężarem tego spojrzenia. O mało pet nie wypada z moich rozchylonych warg. Łapię go i powoli podaję chłopakowi. Pewnie zasłaniał mu rany do zszycia.

Unoszę brwi, gdy chwyta papierosa zębami i zaciąga się głęboko. Wydmuchuje obłok dymu przez usta. Marze teraz tylko, by się pospieszył ze zszywaniem i zostawił mnie na chwilę w spokoju. Wyrywam butelkę ginu z jego dłoni i leję alkohol prosto do gardła. Ocieram nierozcięty kącik ust, po którym spływają bursztynowe krople napoju i skapują na moją posiniaczoną klatkę piersiową.

Odwracam głowę w stronę wpadającego światła słonecznego przez jedwabne firanki w wysokich oknach za pozłacaną wanną. Vil opiera się na kolanie i pochyla w moją stronę. Woń alkoholu oraz dymu miesza się przyjemnie, ale jednocześnie dusi w środku. Zaciskam zęby na skórzanym pasku, kiedy Vil nakłuwa skórę na policzku. Zaciskam pięści, bo o ile rana postrzałowa naprawdę napierdala, to przy zszywaniu może człowieka zemdlić na amen. Zawsze robiło mi się niedobrze. Vilverel spogląda na mnie kątem oka. Kłem przygryza papierosa, gdy się skupia na pracy. Przymykam oczy, zaczynam liczyć deski na suficie oraz lampy na żyrandolu. Nie pomaga to ani trochę.

Gorący oddech żołnierza muska skórę na szyi. Robi mi się zdecydowanie za gorąco. Przełykam ślinę i oglądam dokładnie każdy kontur twarzy Vilverela. Pewnie zginąłbym, gdyby jego tu nie było.

Lasher kończy szycie i ociera wszystko z krwi oraz obmywa szwy alkoholem z drugiej butelki. Ten za to szczypie jak skurwysyn. Spirytus. Patrzę z wyrzutem na żołnierza, ale udaje, że tego nie widzi, sprzątając. Ubieram czyste ciuchy i przyglądam się w lustrze szwom. Wyglądam paskudnie, ale właściwie obyłoby się bez nich. Tylko rany goiłyby się dłużej i zostawiłyby ogromne blizny. Mógłbym straszyć dzieci albo robić za stracha na wróble podziobanego przez wrony.

– Idziesz? – pytam.

Vil podnosi głowę, aż uderza się w półkę na ścianie. Syczy cicho.

– Dokąd? I staraj się za dużo nie gadać, póki rana się nie zasklepi.

– Mhm. Na dół. Zjadłbym coś. Alkohol na mnie.

Lasher przekręca głowę na bok i uśmiecha się z pobłażaniem.

– Pan bogaty się znalazł, bo kogoś okradł, to nagle go stać na taki dobroduszny czyn? Cóż za zaszczyt mnie kopnął. – Staje obok i pomaga mi wstać, bo nieznacznie mnie zamracza.

Może bym się uśmiechnął, jakbym mógł.

Schodzimy na dół. W barze panuje już gwar i większość miejsc jest zajętych. Udaje nam się wcisnąć do boksu na boku. Zmawiamy jakieś przekąski, dania, a barman cały czas przygotowuje dla nas nowe trunki. Kończy się tak, że wciągam haszysz, ledwo przytomny grając w pokera z facetami na środku baru, a potem kapela zaczyna przygrywać skoczną muzykę i wszyscy pakują się obok naszego stolika, który kończy przewrócony i wciśnięty w bok wraz z potłuczonymi butelkami po piwie. Ledwo widzę przez zamglony, kolorowy obraz. Lasher miga gdzieś niewyraźnie z boku, gdy wymiotuję do doniczki. To by było na tyle, jeśli chodzi o oszczędzani szwów.

Przepłukuję usta whiskey i zaczynam kręcić się w kółko, podskakując, ze szklanką. Ludzie klaszcz, huczą, a kobiety piszczą kokieteryjnie, gdy ich panowie wciągają je po pijaku na ich kolana i obcałowują publicznie. Mam wrażenie, że zaraz nogi mi się poplączą o siebie, gdy ktoś podaje mi kokainę do wciągnięcia. Staję naprzeciw Vilverela. Wpatruje się we mnie tak uciążliwie, że zaciągam go do tańczących ludzi na środku. Właściwie to on bardziej mnie prowadzi, gdy się zataczam i śmieję głośno.

Zaczynam widzieć we wszystkich kolorach tęczy. A pośród innych bawiących się ludzi widzę tańczące kankana niedźwiedzie, w sukniach baletowych ze spektaklu, z Vilem opierającym się o ich łopatki po środku.

💰💰💰

Vilverel z samego rana zaskakuje mnie dość nietypową prośbą.

– Chodź ze mną do kościoła.

– Co? – Unoszę głowę znad miski z lodowatą wodą. – Co jest z tobą, kurna, nie tak?

– A może by tak najpierw dzień dobry?

– Dzień dobry, co jest z tobą, kurna, nie tak?

– Jakieś zakłócenia miałeś, czy uszu nie umyłeś?

Przymykam oczy, bo od wczorajszego wieczoru w głowie mi łupie, jakby ktoś wsadził do niej kościelny dzwon. Po tańcach na środku parkietu urwał mi się obraz i jestem pewien, że do pokoju sam nie dotarłem. Szew się otworzył, ale rana ponownie się zasklepiła, więc moje mamrotanie jest mało wyraźne. Ocieram ręcznikiem czoło i biorę haust mleka z porcelanowego dzbanka. Nie kłopoczę się z nalaniem go do filiżanki obok. Lasher bez słowa podaje serwetkę. Ocieram kącik, w którym nie mam czucia i napój trochę minął się z celem.

– Nie możesz sam iść?

– Mogę, ale chcę iść z tobą – odpowiada hardo.

Nabieram powietrza i robię dziwną minę, jakby zaraz miał parsknąć śmiechem, a jednocześnie zastanawiał się, czy jego coś aby nie boli.

– Nie ma takiej opcji, czuję się, jakby ktoś przecisnął mnie przez prasę drukarską i zaraz mi łeb pierdolnie od tego szumu.

– Domyślam się, dlatego o świcie znalazłem aptekarza, który ma leki dla lordów i kupiłem ci aspirynę. Nie chcesz wiedzieć, ile kosztowała.

Biorę do ręki brązową fiolkę, którą postawił obok. Kręcę nieznacznie głową. Połykam tabletkę i popijam ją mlekiem.

– Jesteś niesamowicie upierdliwy.

– Wiem, Nannie też ciągle to powtarza. – Wzrusza ramionami.

– Chyba zauważyłeś, że z wiarą nie mam za wiele wspólnego, a sekty kościelne wieszają jak popadnie ludzi takich jak... – Gryzę się w język w ostatniej chwili, by nie powiedzieć „my".

Lasher równie dobrze może świetnie grać i być nawet ich wysłannikiem, by zinfiltrować takiego bezbożnika jak ja i skazać go na szafot. Chyba byłby nienormalny, gdyby chodził do kościoła i rzeczywiście żart Nannie na bagnach nie był tylko aluzją.

Unoszę wzrok na mężczyznę opierającego dłonie na biodrach, mając kciuki zaczepione o szlufki szelek. W potarganych włosach, bez kapelusza i zarostu wygląda o wiele młodziej. Bardziej na swój wiek, a nie dziada prawie pod czterdziestkę. I nie marszczy już tak brwi, gdzie ma długą zmarszczkę. Jeżeli on naprawdę jest tak skomplikowany i nie udaje, to musiał być dość ciekawym kapitanem. Na pewno dbał o swoich ludzi. Wzdycham zirytowany. Skończyły mi się wymówki i piętnaście minut później idziemy ulicą do kościoła na placu za rogiem. Nadal jest pochmurno, przynajmniej nie leje.

Zatrzymujemy się przed niewielkim płotem, za którym są drewniane krzyże oraz ścieżka do świętego budynku. Przynajmniej dla niektórych. Elegancka para obok przechodzi przez ścieżkę. Kobieta ma odświętną, białą suknię, a mężczyzna zdejmuje z łysawej głowy filcowy melonik dopasowany do surduta. Uchyla go, kiedy mijają inną parę. Ominęła mnie epoka, gdy nastała moda na bufiaste, karbowane rękawy, a suknie miały stójki i gorsety są tak mocno zebrane w taliach, jakby zaraz miały wcisnąć płuca z dam. Bezsens.

Zsuwam z nosa chustę, która osłaniała opatrunek na naciągniętych szwach. Dzwon w wieży wybija południe i wszyscy wchodzą do środka. Z oporem staję przed drewnianymi drzwiami. Nie wejdę tam, nie ma takiej opcji. Vil spogląda na mnie spod kapelusza i uśmiecha się krótko.

– Nie zostaję na całą mszę, więc zaraz wrócę, okay?

– Obojętnie. Pozbieram jakieś kwiatki, byś miał na zapas wieniec pogrzebowy.

– Jasne, bo jeszcze zaczniesz mnie wzywać, jak jakiś duch cię zacznie gonić i znowu dasz sobie złoić tyłek.

– Możesz już wejść? – Popycham go w plecy.

Vil wywraca oczami i znajduje miejsce w ostatniej ławce najbliżej wyjścia. Czubkiem buta trzymam uchylony drzwi. Nie pamiętałem, by ludzie obok podium na środku śpiewali coś, zanim pastor powita wszystkich zebranych. Drewniana budowla jest zadziwiająco prosta oraz skromna. Na ławkach leżą gdzieniegdzie śpiewniki, ale brak tu jakichkolwiek ozdób. Chyba że liczyłbym elegancko ubranych ludzi.

Lasher odwraca się przez ramie, bo zrobił się przeciąg, i uśmiecha się zarozumiale. Zaciskam pięści i odsuwam się od drzwi. Łapię się na tym, że próbuję podsłuchiwać, co mówi pastor, ale przez wiatr i krakanie łapię tylko pojedyncze słowa. Żołnierz rzeczywiście nie zabawił długo, bo po chwili pojawił się obok. Wymruczałem coś o obiedzie, więc zaczęliśmy szukać knajpy. Zamarzyła mi się potrawka wołowa z fasolą oraz marchewką.

Patrole na ulicach zdecydowanie się zmniejszyły, co nie oznaczało, że nie chodziliśmy w chustach na brodzie oraz kapeluszach. Stanęliśmy pod obiecująco wyglądającym lokalem, gdy ktoś wpadł na Vila. Mały chłopiec miał niestarannie zawiązane buty, brudne podkolanówki oraz ręce. Jakby wpadł przed chwilą do kałuży. Podskoczył na mój wzrok i pobiegł dalej. Vil wpatruje się w karteczkę, którą szczyl mu wcisnął.

„Dobra robota. Nie sądziłam, że takim głupcom się powiedzie."

Przełykam głośno ślinę, Lasher rwie karteczkę i rzuca ją na wiatr.

Skoro ta babcia nie chciała poznać naszej tożsamości, to skąd...?

💰💰💰

Ponieważ byliśmy obserwowani, odechciało nam się gulaszu i wróciliśmy zygzakiem do hotelu. Vilverel nawet przyznał, że pomysł z przejściem po dachach przez dwie przecznice był dobry. Tylko nie wiedzieliśmy dlaczego i po co miałby ktoś nas obserwować. Dajcie ludziom spokój.

Lasher później odpowiedział na nurtujące, egzystencjonalne pytanie, po kiego kija chodzi do kościoła tylko na chwilę. Odparł, że nie potrzebuje całego obrzędu, by złapać przesłanie i najważniejsze wartości, które pastor przekazuje ludziom. Również nie bawiło go uczestnictwo w defiladzie próżności, kiedy możni swymi wyszukanymi odzieniami prezentowali swój status majątkowy, by potem w gazetach pisano, że pewna dama pojawiła się w futrze ze srebrnych lisów z dalekiej północy, a jej towarzysz miał zegarek kieszonkowy, wystający z kieszeni, wysadzany diamentami z niewolniczych kopalń na południowym kontynencie.

Do końca dnia unikałem alkoholu jak ognia, bo cały czas miałem mdłości. Ale dziś może spróbuję jakichś wykwintnych trunków z piwniczek plantacji elegancika z Espritagne. Może, o ile uda nam się w ogóle dotrzeć na miejsce. O świcie sprawdziłem stan Zen. Sam próbowałem się oszukiwać, że da radę galopować przez kilka godzin, ale na wszelki wypadek kupiłem muła, do którego przytoczę pakunki. Resztę bagaży zabrał Vil na drugi koniec miasta I tak nie moglibyśmy tu zostać na dzień dłużej, bo Nannie czeka w Gatterbury i w końcu chcę odzyskać Wiedźmę. Każdego dnia biłem się z myślami, czy jak to wszystko się skończy, zabiorę Wiedźmę oraz Ducha i wrócę do domu albo popłynę z nimi gdzieś na koniec świata, czy zostanę jednak z rodzeństwem ox'Presbella. Od tego poczucia niepokoju było mi niedobrze i kiszki się boleśnie skręcały, ale wciąż nie byłem pewien, czy Vilverel nie będzie chciał się mnie pozbyć, jak będzie po wszystkim.

Żołnierz chyba wyczuwa moje spojrzenie, bo odwraca się. Do spotkania z Mey na placu parkowym mamy jeszcze pięć godzin. Zatrzymaliśmy się właśnie przed golibrodą, bo Lasher nie może paradować na bankiecie ze swoją długą, charakterystyczną kitką. Może teraz jest w stanie ją schować pod kapeluszem, ale na plantacji będzie musiał zdjąć cylinder, siadając przy stole. Ja zresztą też chcę wyglądać jak człowiek, a nie zarośnięty baran.

Mało nie gubię zębów na gładkiej, śliskiej, czarno-białej posadzce ułożonej w szachownicę. Vil parska pod nosem, kiedy podchodzi do barbera i przegląda szkice dostępnych fryzur. Starsza kobieta, która również tu pracuje, zaprasza mnie na stołek obok miski z przyrządami do golenia. nie Odstawia miotłę i po chwili wraca z kolejnymi golibrodą. Wskazuję na szwy na twarz, by wyjątkowo ostrożnie obchodził się z brzytwą. Tłumaczę mu, że cokolwiek zrobi, będę zadowolony. Wszystko jest lepsze od skołtunionych, spoconych kłaków wpadających do oczu. Vil odprowadza mnie wzrokiem, póki nie znikam za parawanem. Słychać plotkujące kobiety, czekające aż lakier zastygnie na ich włosach, tworząc, trwałe fryzury. Ostatni bardzo modny zrobił się pompadour na pomadzie z wplatanymi fiołkami – wiem to tylko dzięki temu, bo Iris narzekała, że w całym Aetherton nikt nie może jej porządnie tak upiąć włosów.

Po godzinie zesztywniały kark woła o pomstę do nieba, ale przynajmniej odbicie w lustrze prezentuje się znośnie. Płacę za Vila oraz siebie, ale nigdzie nie mogę znaleźć wzrokiem tego frajera. Zauważam natrętnie przyglądającego się chłopaka, stojącego na końcu lokalu i opierającego się nonszalancko o kolumnę koło kwiatów. Normalnie zapytałabym, co się tak gapi, ale w tym wypadku moja szczęka spada prawie na śliską posadzkę. Odwracam wzrok i, machając dłonią, mamroczę, że idziemy do krawca.

Na moje pytanie, czemu mu tak zależało, bym poszedł z nim do kościoła odpowiadał nieco wymijająco i nie na temat. Nie wykluczałem możliwości, że wolał mnie mieć na oku i targać wszędzie ze sobą, ale wciąż to chyba nie o to chodziło.

Przechodzimy od jednego salonu krawieckiego do drugiego i szukamy gdzieś garniturów szytych na miarę, a przynajmniej na miejscu dostosowywanych do klienta, bo Vil ze swoja posturą nie mieści się w żaden, a z znowu prawie każdy na mnie wisi. W końcu znajdujemy mały butik koło alejki z szerokim kanałem oraz złotymi lampami i wierzbami wzdłuż niego. Krawiec od razu oplata miarą talię, pierś oraz ramiona chłopaka i białą kredą oraz agrafkami zaznacza skrawki materiału.

Nasza wizyta na tyle tu długo trwa, że zaczynam się niecierpliwić i mam już serdecznie dosyć przymierzania setnego cylindra czy krawatu. Na dodatek od wielkiego dzwonu zakładałem bieliznę jednoczęściową, bo w dziczy była kompletnie niefunkcjonalna, a teraz wżynała mi się w jaja. Dobrze, że nie było tego widać pod spodniami w kant oraz żakietem narzuconym na jedwabną koszulę z kołnierzykiem oraz kieszonką na boku, gdzie schowałbym zegarek, jakbym jakiś miał.

Vil macha laską, która posiada ukryte ostrze i mruga do mnie, kiedy zauważa, że się jej przyglądam. W kącie butiku stoją lustra i widzę w nich nasze odbicia. Wyglądamy wytwornie i sztucznie.

Zupełnie jak nie my tylko spaczone wyobrażenie o nas, jakie kreuje to dziwaczne miasto. Z tego, co udało nam się dowiedzieć, nikt tu nie słyszał o kradzieżach, czy zabójstwach zwierząt, a w szczególności koni. Ogólnie dla mieszkańców wysadzenie sejfu Banderwicka było ogromnym szokiem, bo w tym mieście nawet kieszonkowcy to rzadkość. Plantator musi trzymać wszystkich w szachu i swoim dobrobytem przyćmił umysły tutejszych ludzi, którzy zachowują się jak oderwani od rzeczywistości. Może uszliśmy z tego zamieszania cało, bo straż nie przywykła do ganiania sprawców po całym mieście.

Vilverel szturcha mnie laską w pośladek i wskazuje jej zdobioną głowicą w kształcie czaszki orła na lokal przed nami z ogromnym szyldem skrzypiącym na wietrze.

– No chodź, Tracker!

Wywijam wargi z niezadowoleniem, ale daję się popchnąć żołnierzowi przez drzwi z małym dzwonkiem. Tła przewijają się w nieskończoność, aż w końcu Vil decyduje się na to przedstawiające jezioro w górach. Nie to, by znowu nie pił do północy. Lasher zarzuca bark na moja ramiona i po prostu się uśmiecha w stronę fotografa. Jest to tak szeroki i radosny uśmiech, że im dłużej na niego patrzę, tym sam szerzej zaczynam się uśmiechać.

Chowampotem zdjęcie do medalika, który kupuję na straganie, i wkładam go do kieszonkikoszuli.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro