Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XII

Trzymam łeb Zen w dłoniach, by się zanadto nie szarpała. Dutka uciska mocno jej górna wargę, by skupiła się na innym bólu niż postrzelonym udzie. Cóż, chwilowo się udaje.

Kowal kładzie rękę na zadzie klaczy i przejeżdża dłonią wzdłuż mięśni. Zwierzę nie reaguje, wyciągnąwszy szyją z mizernym wyrazem pyska, gdy sznurek na chrapie był coraz mocniej zaciśnięty. Głaszczę ją po gwiazdce między jej oczami. Konie z boksów obok rżą niespokojnie, bo inny wierzchowiec jest właśnie kuty rozżarzoną do czerwoności podkową. Psy merdają ogonami, biegając wokół i dojadając resztki spiłowanych kopyt. Wróble ćwierkają za stajnią, gdzie schowały się w wysokich bukach.

Kowal uciska ranę pod oraz nad raną postrzałową, z dziury jątrzy się gęsta, śmierdząca ropa skapująca na kamienna posadzkę. Mężczyzna wyciera dłonie o skórzany fartuch na nogach. Wkłada obcęgi do paleniska, przy którym pracuje trzeci facet, wybijając podkowy na kowadle. Zen nie ma nawet siły podnieść głowy, gdy rozżarzony metal wypala brzegi jej ran, a potem ponownie rozgrzany do czerwoności, zanurza się w jej mięśniu. Z mokrym plaśnięciem kowal wyjmuje poszarpany pocisk, krew leci ciurkiem po jej nodze, więc za chwilę ma z sykiem wypalaną całą ranę.

Odkręcam dutkę, oddaję ją kowalowi, który kręci głową.

– Lepiej byłoby dla tego koniska, jakbyś sprzedał mu kulkę w łeb, zanadto się będzie męczyć i już nigdy może nie mieć tak silnej nogi.

– Będę o nią dbać.

– Tu nie chodzi o dbanie, dzieciaku, nie wiem, coś robił, że niemal ją zajeździłeś na śmierć, ale jej kuracja będzie trwała z jakiś tydzień, a to kosztuje.

Zaciskam mocniej zęby.

– Jeśli do wieczora nie opłacić boksu oraz siana dla niej na ten czas, zabieram ją do rzeźnika. Nie mam ochoty mieć dodatkowego darmozjada, już i tak ci pomogłem, a moje rachunki same się nie opłacą.

Pocieram nasadę nosa. Pieniędzy ledwo starczy na samo siano. Wkładam ostatni zwitek banknotów w podniszczoną oraz brudną od smaru dłoń mężczyzny.

– Resztę doniosę później i bardzo dziękuję, człowieku, za pomoc.

– Niecodziennie ktoś prosi mnie o ratowanie konia, gdy zakup nowego jest niemalże tańszy. – Klepie klacz po szyi i prowadzi ją do drewnianego boksu.

– I ona tu będzie pięć dni. Potem muszę jechać dalej.

– Nie wyzdrowieje do końca do tego czasu.

– Znajdź jej coś. Zioła, maść, wszystko jedno. Zapłacę.

– W to nie wątpię. – Wzdycha. – Popytam handlarzy, czy coś mają.

– Dzięki. – Kiwam głową i po raz ostatni głaszczę klacz, skubiącą powoli siano. – Przyjdę rano z pieniędzmi.

– Obyś, inaczej czeka ją rzeźniczy hak.

Wychodzę przed stajnię wciśnięta w sam środek miasta między budynkami i zapach siana oraz końskiej sierść zastępuje smród okolicy. Stojących ścieków na słońcu, zgrzanych ciał zwierząt oraz ludzi na kamiennych ulicach, a także sprzedawanego jedzenia. Wiadra z krwią potrafią okropnie cuchnąć. Drapie się po grdyce pod chustą.

Muszę znaleźć Lashera i zobaczyć, ile dostał kasy. Wiem już, że na wszystko nam nie starczy, a na ulicy przez cztery dni nie możemy spać. Nie wpuszczą nas w takim stanie na bankiet. No i musimy jakoś zdobyć zaproszenie. Klepię się dłońmi w policzki i wyję sam do siebie.

Jakaś dziewczyna z parasolką na ramieniu oraz służką odwraca głowę w moją stronę i zaczyna chichotać. Od jej muślinowej sukni z wieloma falbankami na spódnicy oraz rozkloszowanych ramionach można niemalże oślepnąć przez odbijające się słońce. Dziewczyna wygląda, jakby się świeciła, gdy posyła mi długie spojrzenia.

Kładę dłoń na karku, gdy robię kilka kroków w jej stronę. Szepcze coś do służki, na co ta się oddala. Uśmiecham się powoli, Lasher może poczekać półgodziny. Przechodzę przez alejkę z bluszczem i staję niedaleko niej. Cholera wie, jak się teraz prezentuję. Pada na mnie cień kamienicy ze zdobionym balkonem na piętrze. W wysokich oknach z brzozową ramą wiszą czerwone firanki i zastanawiam się, czy to nie przypadkiem burdel w tej dzielnicy. Spoglądam na dziewczynę z tak jasnymi lokami, że w tym świetle zdają się być niemal poświatą jakiejś świętej. Podszedłem do niej automatycznie.

Właściwie sam nie wiem, co mam robić, więc zaczynam rozmowę o niczym, by ją trochę wybadać i może dowiedzieć się czegoś nowego. Naiwne dziewczę – Mey – chichocze, zasłoniwszy usta koronkowym wachlarzem, z mojego kulawego żartu. Jakby Lasher go usłyszał, pewnie by zaczął uderzać czołem w ścianę najbliższego budynku.

– Może zdjąłbyś chustę? W taką zaduchę pewnie ciężko się oddycha.

Przechodzimy wzdłuż szerokiej drogi, pośrodku której jest alejka z drzewami. Obok są sklepy z odzieżą, teatr czy fotograf. Po tygodniach spędzonych na łonie natury stanie między wysokimi, ceglanymi budynkami jest obce i nieco mnie przeraża.

– Jest dobrze, jak jest. Przyzwyczaiłem się do tego. Poza tym, nie goliłem się od kilku dni i nie chciałbym uraczyć tak pięknej damy niegodziwym widokiem dla niej. – Uśmiecham się.

Mey purpurowieje i ponownie chowa twarz za wachlarzem. Może mieć ledwo siedemnaście lat. Pochodzi z jednej z lepszych rodzin i jest tak naiwnie niewinna, że chyba musiałbym być samym diabłem, jeśli sądziłem, że jej zalotne spojrzenie miało się odnosić do mojej cnoty. Mam chociaż nadzieję, że godzina, jaką spędziłem na obejściu miasta, odprowadzając ją do jakiejś szkoły dla dam, się opłaci. Aż bym chciał, by teraz Lasher przechodził gdzieś obok i zobaczył, że jednak do czegoś się nadaję. Ugh, ten cholerny bękart.

Mey dalej szczebiocze o jakimś podwieczorku z herbatą oraz jej przyjaciółkami z miasta, rozglądam się po okolicy i nie słucham zbytnio.

– Więc?

Pardon?

– Oh, może powiedziałam niewyraźnie. Pytałam, czy uważasz, że lepiej bym wyglądała w czerwonej sukni z krótkim rękawem, czy błękitnej z rozkloszowanym?

– Moim zdaniem we wszystkim dobrze byś wyglądała, miss.

Przystajemy przed kamiennymi schodami jednej z kamienic przy ruchliwej, głównej drodze. Dziewczyna jest czerwona jak krew i unika mojego spojrzenia. Jest aż nadto dziewicza, ten świat pożre ją żywcem.

– Odwiedź mnie potem na herbatę, proszę. – Nieporadnie wygrzebuje kartkę z piórem z małej torebki na ramieniu. Podaje mi zwitek z wytłuczonego papieru z różami. – Cieszę się, że mogłam cię poznać, Matthew. – Staje na palcach i swoimi różowymi ustami dotyka mojego policzka.

Cieszę się, że oczy są nieco skryte za kapeluszem, bo mam je teraz wielkości podków. Mey odwraca głowę speszona i wchodzi po schodach do budynku, podciągając suknię. Drzwi zamykają się za niż z cichym kliknięciem. Spoglądam na adres. Poszło lepiej, niż myślałem.

– A jednak masz gadane, Matthew.

Odwracam głowę. Jakbym mógł, cisnąłbym w niego kamieniem. Vilverel podnosi kapelusz z twarzy i po jego oczach poznaję, że uśmiecha się złośliwie. Sam fakt, że przeciągnął fałszywie słodkim głosem moje nie-imię powinno być na to dowodem. Chłopak odpycha się od ściany i przepuszcza jakiegoś mężczyznę w surducie. Podchodzi do mnie i szturcha barkiem. Jego oczy się śmieją, kiedy przechyla głowę. Wywracam oczami. Jeśli będziemy sterczeć na środku chodnika i za bardzo zwracać na siebie uwagę, moglibyśmy trafić wieczorem nie tam, gdzie byśmy chcieli. Cele są nieco zimne, zapleśniałe, a za towarzystwo szczurów serdecznie podziękuję.

Ruszam przed siebie wraz z innymi ludźmi. Lasher przezornie się nie odzywa i tak samo jak ja uważnie rozgląda po mieście. Stajemy przed tablicą ogłoszeń na dużym słupie przy skwerze z kaplicą. Komuś zaginął kot, ktoś inny szuka kogoś do wybicia pluskw, jeszcze ktoś urządza turniej walki na pięści, a czwarta osoba szuka zabójcy na wynajem. Piąta...

Co?!

Wracam do poprzedniego ogłoszenia. Jeszcze nigdy nie widziałem tak jawnej informacji, że ktoś chce kogoś sprzątnąć. To miasto zdecydowanie nie jest normalne. Wpatruję się w świecące się zera na ogłoszeniu. Otrząsam się na dźwięk dartego papieru. Vil zdziera najnowsze ogłoszenie dla łowców nagród. Nasze podobizny widnieją dokładnie w środku kolumny innych poszukiwanych. Na szczęście brudni oraz z brodami wyglądamy nieco inaczej. Poza tym, rysownicy rzadko kiedy są w stanie zobaczyć dokładną podobiznę, a ludzka pamięć lubi bywać zwodna.

– Wyszedłeś paskudnie – mówię.

– Bo ty na żywo jesteś niby taki śliczny.

– Nannie nazywała mnie „panem ładnym".

– Chyba na starość zaczyna jej szwankować wzrok.

Śmieję się ironicznie pod nosem. Zabieram czwarte ogłoszenie.

– Za długo na słońcu stałeś? Zastrzelą cię na miejscu, jak ktoś się zorientuje, że to ty. – Pstryka palcem w list gończy.

– Jeżeli nie, to będziemy bogaci.

– Ej, Tracker.

Odwracam głowę. Lasher ściąga brwi.

– Nie igraj z ogniem. Nie uśmiecha mi się urządzanie ci pogrzebu.

– To miło z twojej strony, ale nie będzie takiej potrzeby. Dam radę.

– Daj mi to ogłoszenie. – Wyciąga dłoń. – No już, nie chcę się zestarzeć i to nie tak, że wątpię w twoje umiejętności strzeleckie.

Podaję mu papier, a on przelatuje wzrokiem po tekście. Wzdycha, pocierając czoło.

– Byśmy mogli ustrzelić dwa bażanty jednym nabojem.

Marszczę brwi i odbieram ogłoszenie. Vil stuka palcem w adres.

– Jeżeli mnie pamięć nie myli. Osoba, która wystawiła to ogłoszenie na czyjeś zlecenie, jest powiązana z pewną aferą w banku sprzed kilku laty i niemal śpi na pieniądzach. Jeśli rzeczywiście tak jest, razem załatwimy twój oraz mój plan za jednym zamachem.

– A jaki był twój plan?

Oczy chłopaka się śmieją, gdy nachyla się w moja stronę i szepcze:

– Próbowałeś kiedyś obrabować skarbiec?

💰💰💰

– Ani trochę mi się to nie podoba.

– A bo twój pomysł był taki genialny – żacha się.

Opieram głowę na dłoniach, siedząc pochylony. Znaleźliśmy ławkę w cieniu wierzby płaczącej w niewielkim parku z oczkiem wodnym. Dzieciaki karmią kaczki bułkami, a Lasher okręca w palcach nóż z kościaną rączką oraz wyżłobionym jeleniem w niej. Ma zdecydowanie za ładną broń. Jakbym mógł, pokusiłbym się o jego rewolwery z pozłacanymi obudowami, które nosi przy pasie. Chłopak podąża za moim spojrzeniem i bezczelnie siada okrakiem, bym doskonale widział obie kabury. Wywracam oczami i przestaję dłubać patykiem w środku narysowanej mapy na miękkiej ziemi. Jakiś dzieciak zaczyna płakać i ciągnie matkę za spódnicę.

– Ale czemu nie mogę jej wziąć?

– Bo nie! – fuka kobieta na malucha.

Eh, cholerne dzieciaki.

Zerkam na Vilverela, który ziewa szeroko jak jaguar. Hmmh.

– Ej, Vil, mogę iść do burdelu?

– Chyba cię coś pogrzało, kurwistrzale. – Uchyla jedno oko.

– Ha! A to niby dlaczego?

– Dlaczego cię pogrzało? Sam bym chciał wiedzieć. Czemu nie możesz iść do domu uciechy? Bo mamy robotę do załatwienia, jakbyś zapomniał. – Macha przed oczami wycinkiem z gazety o bankiecie. – I jesteśmy spłukani. Za całą kasę opłacimy wyżywienie koni bez ich pobytu w stajni, Zen potrzebuje jeszcze maści, a Aladara nie będę kilka dni trzymał w jednym miejscu. Jeszcze się komuś na tyle spodoba, że go pożyczy na zawsze. – Wyciąga się na ławce i zakrywa oczy kapeluszem.

– Szybko się irytujesz i nie łapiesz, że ktoś się tylko z tobą droczy.

– Nie drażnij mnie, z łaski swojej, Tracker.

Zaczyna zmierzchać, a po naszym spotkaniu z informatorem od ogłoszenia dowiedzieliśmy się, ze musimy czekać do zmroku, by móc się spotkać w teatrze ze zleceniodawcą. Dopiero wtedy będziemy mogli pomyśleć o miejscu do spania oraz ciepłym posiłku. Oraz kąpieli.

– Ta twoja oblubienica – posyła mi długie spojrzenie – zaprosiła cię do siebie? Albo chociaż powiedziała z jakiej jest rodziny?

– Tak, dała mi swój adres – grzebię po kieszeniach – ale nie wiem, jak ma na nazwisko. Mam nadzieję, że może dostaniemy od niej zaproszenie na bankiet. Albo chociaż przez jej koneksje.

– Ty znasz takie słowo? – Gwiżdże prowokacyjnie.

– Teraz to się prosisz o dostanie w mordę.

– To co się krępujesz?

Waham się, ale popycham mocno chłopaka. Wstaję z ławki i poprawiam bandanę. Lasher wyciąga mapę miasta i prosi mnie o adres Mey. Chwilę wodzi wzrokiem po siatce ulic, aż mówi cicho:

– Tracker, ta twoja dziewczyna jest z rodziny, którą chyba znam i to bynajmniej nie w pozytywnym znaczeniu, bo wiem, kto tam mieszkał.

– To znaczy?

– Masz chwilę posłuchać historii o dzikim zachodzi oraz ludzkiej chciwości? – Siada wygodniej na ławce i klepie miejsce obok.

💰💰💰

Pewnego pięknego razu na dalekim zachodzie był sobie chłopiec, który uwielbiał galopować na oklep po pastwiskach pokrywających prerię od lasów aż po strzeliste kaniony przecinane wartkimi rzekami. Uwielbiał czuć siłę wiatru w uszach oraz moc, jaka drzemała w srebrnym zwierzęciu pod nim. Suche powietrze było przesiąknięte zapachem żyznej gleby oraz zwierząt, które dzięki niej miały pożywienie. Chłopiec uciekał z domu, gdy zaczynało świtać, a wracał o zmierzchu, kiedy niemal wszyscy spali. Był jednak na tyle duży, że sam potrafił złowić rybę, czy upolować drobną zwierzynę i rozpalić ognisko, więc nie potrzebował nikogo więcej prócz swego wierzchowca. Zdobioną broń dostał od ojca na siódme urodziny, od matki siodło, ale od lat go już nie używał. Kiedy zapuszczał się nad ocean, łatwiej mu było pływać z koniem, nie niszcząc błyszczącej skóry od słonej wody.

W końcu przyszedł czas, że zaczął chodzić do szkoły, bo nadchodziła zima i nie mógł spędzać całych dni poza miastem. Ojca przestał wtedy widywać, bo był zajęty własnym gangiem oraz sprawami inwestycyjnymi poza stolicą. Dzięki temu dostawali co miesiąc kufer pełen skarbów. Od rzeźb z kości słoniowej, po najdelikatniejszą porcelanę. Chłopiec dawał radę wytrzymać z matką, tylko dzięki młodszej siostrze z szaloną burzą, czarnych niczym noc, loków. W szkole często dostawał łomot, dlatego nauczył się samoobrony od żołnierzy stacjonujących nieopodal. Zawsze ich podziwiał i wiedział, że jeśli nie przejmie obowiązków ojca, wstąpi do wojska. Chciał być honorowym człowiekiem. Potem się nauczył, że żołnierze są nieraz być bardziej bezwzględni oraz okrutni niż kobra.

Wczesnej wiosny, po miesiącach nieobecności ojca, matka zabrała go wraz z siostrą na daleką, niegościnną północ. Śniegi dopiero topniały i drogi były niebywale zdradliwe. W górach wciąż była gołoledź, więc stracili kilka zwierząt, które połamały nogi na trasie, ciągnąc wozy ze skrzyniami pełnymi sukien matki. Kilku ludzi również, bo spadli z urwiska, gdy ich wierzchowiec poślizgnął się na kamieniu na przełęczy i poleciał kilkaset metrów w dół, przecinając chmury między górami, by spaść z głuchym, mdlącym odgłosem.

Nastroje między ludźmi były nerwowe, bo zwierzyna również trzymała się kniei i nie wyściubiała nosa po zimie na trakty. Chłopiec parokrotnie widział jak ich strażnicy, należący również do ich prywatnego oddziału gangu ojca, uprawiają seks z jego matką za pieniądze, dopóki ostatniego dnia podróży nie wszczęła awantury i nie zaczęła grozić wszystkim, że ich pozabija, jak choćby jeszcze jeden ja tknie. Chłopiec schronił się z siostrą – jak zawsze – w dyliżansie i czekał, aż wybuch matki minie. Sam jednak słyszał zadowolone pojękiwania matki, kiedy wygrywała w pokera z mężczyznami, którzy potem ją zadowalali. Może to mróz, a może otaczająca dzicz zaczynała źle na wszystkich działać. Nigdy nie widział matki tak sfrustrowanej, a jednocześnie rozsierdzonej. Zaczął wtedy gardzić dorosłymi kobietami.

Pamiętał tylko, że na północy zajechali pod wielki, biały dom, gdzie czekało na nich kilkudziesięciu jeźdźców. Jego ojciec wpatrywał się wściekle w przywódcę drugiej bandy, obok którego stała jego rodzina. Nie pamiętał, jak wyglądali, ale zapamiętał, że jego matka pokazała drugiej kobiecie gest podrzynanego gardła. Tuż przed odjazdem ojciec podał chłopcu bliźniaczy medalion do swojego. To był ostatni raz, kiedy ojciec chłopca na niego spojrzał.

W nocy nadeszło ocieplenie i rozpętała się koszmarna burza. Wcześniej zaśnieżone zobacz zaczęły sypać się kawałkami lodu oraz kamieni, tworząc błotniste rzeki, zagradzające drogę Tej nocy niemal nikt nie przeżył wraz z jego ojcem. Poszło o kopalnię złota, a ktoś z gangu ojca chłopca idealnie wprowadził ich wszystkich w zasadzkę.

💰💰💰

Obracam w dłoniach w świetle latarni, pod którą stoję, szmaragdowy medalik, jaki dał mi Lasher. Zadziwiająco podobny już kiedyś widziałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie. Poza tym takich ustrojstw jest od groma. Mógłbym pójść do pierwszego lepszego sklepu i dostać z kilkadziesiąt podobnych.

Vil schodzi z dachu oraz lornetką pod pachą po oględzinach, czy to aby nie zasadzka, ale teren teatru wydaje się czysty. Wyciągam rękę z medalikiem, by oddać go właścicielowi. Chłopak zatrzymuje na nim spojrzenie i zamyka moją pięść na przedmiocie.

– Zatrzymaj go, może przyniesie ci kiedyś szczęście.

– Ojciec ci go dał, nie mogę go od tak wziąć.

– Możesz i weźmiesz, bo ci go uroczyście przekazuję.

Mamroczę niezrozumiale pod nosem.

– Huh? Mam klęknąć, byś go w końcu przyjął?

– Nie, jest okay. – Odkasłuję. – Dzięki, chyba.

Wchodzimy do budynku spowitego mrokiem. Raptem kilka lamp świeci się w korytarzu, gdy wchodzimy na salę pachnącą starym drewnem oraz skórzanymi obiciami, czerwonych foteli. Oboje trzymamy dłonie na kaburach. Palcem wyczuwam chropowatość metalu na spuście. Oglądam się za siebie, jednak nikogo nie dostrzegam. Ciężka kurtyna jest opuszczona, ale pada na nią światło, choć widownia jest całkowicie pusta. Nie ma tu ani jednej żywej duszy.

Drapię brodę pod chustą. Niemal wpadam na plecy Lashera, gdy jedna z lamp nagle się włącza i pada prosto na jedno z miejsc po drugiej stronie sali. Dostrzegam kontur sylwetki siedzące w cieniu, która unosi dłoń w naszą stronę. Nieuzbrojoną. Podchodzimy powoli do postaci. Wstrzymuje nas, zanim zdążymy podejść do rzędu foteli, gdzie siedzi. Na głowie ma szeroki kapelusz z piórem pawia za opaską. Na ramieniu siwy warkocz, a na pomarszczonej dłoni z tuzin pierścieni z drogocennymi kamieniami.

– Panowie są od ogłoszenia?

– Tak.

Vilverel mnie ubiega, więc posyłam mu ostre spojrzenie. Unosi obronnie obie dłonie i wycofuje się. Popycha mnie nieznacznie do przodu.

– Jak panowie są świadomi, za to przestępstwo grozi wam powieszenie, jeśli dacie się złapać, bądź nakryć?

– Zdajemy sobie sprawę.

Odchrząkuję, by mój głos brzmiał głębiej oraz poważniej. Słyszę, jak Vil parska za moimi plecami, ale się mityguje, gdy go kopię w piszczel.

– Wyśmienicie.

Kobieta odtyka długą fajkę od ust i, nie odwracając się, podaje nam kopertę. Jej twarz pod ogromnym kapeluszem jest szczelnie okryta cieniem, choć nawet on nie jest w stanie ukryć jej wydatnego, garbatego nosa.

– Ta gnida jest moim odwiecznym wrogiem w interesach, więc jak uda się ją wam sprzątnąć, w sygnecie, który zawsze nosi, znajduje się skrytka na klucz do sejfu. Całe pieniądze będą wasze, ja nie potrzebuję banknotów, które przesiąkły zapachem tej żabnicy. Dla panów, jak i dla mnie, lepiej będzie, gdy nie poznamy naszej tożsamości, dlatego pozwolę sobie nie przywitać panów, jak wymaga tego należyta etykieta. Nie chcę mieć problemów, a panom również będzie łatwiej. Tylko się pospieszcie, jutro o świecie wyjeżdża do Gatterbury.

– Skąd mamy mieć pewność, że będą jakieś pieniądze w sejfie? I nie sądzi pani, że skoro była o nim mowa w ogłoszeniu, to się tego raczej spodziewa?

– Jeśli przeczytasz dokładnie, o kogo chodzi, bo oczywiście nie podałam prawdziwego nazwiska w ogłoszeniu, to się domyślisz, że ten człowiek nie ma już walizek, w które mógłby upchnąć swe brudne pieniądze. To mój zięć, ale najgorszy sort człowieka, jaki istnieje. Wnuczka jest równie uciążliwa, co on, ale nieważne, bo nie o tym miałam mówić. Powodzenia panowie, idźcie się wzbogacić.

Okręcamw dłoniach kopertę i kiwam na Lashera, który coś odpowiada kobiecie. Wychodzimyz teatru i chowamy się w ciemnej, wąskiej uliczce. Kilak szczurów ucieka przednami. Rozrywam kopertę i czytam adres wraz z nazwiskiem mężczyzny. Podaję papierchłopakowi. Wytrzeszcza oczy. Jego śmiech odbija się echem od ceglanych ścian.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro