X
Odkładam lornetkę, wskazuję na dym przed nami i ledwo widoczne światło za zagajnikiem. Podaję przedmiot Lasherowi, pokazując kierunek. Chłopak trzyma lornetkę jedną ręką, a między palcami drugiej papierosa. Chwyta go na chwilę miedzy zęby, by wyregulować ostrość obrazu. Szary popiół spada na jego biodra. Dałem mu ostatnią paczkę i już tego żałuję, bo pali gorzej niż parowóz. Vil oddaje latarkę, łapiąc moje niezbyt zadowolone spojrzenie. Wydmuchuje siwy obłok i kieruje papierosa w moją stronę.
– Póki jeszcze można się z dwa razy zaciągnąć. Inaczej zaraz nie będzie.
– Spasuję. Wytrzymam do jutra – mówię niewyraźnie przez żute liście kokainy.
Bez środków odurzających chyba nie byłbym w stanie wytrzymać tygodni w siodle, bo z nudów bym umarł.
– Jak chcesz.
Bierze długi wdech, wykańczając papierosa, dogasza go na metalowym rożku i chowa do puszki ze śmieciami w torbie. Ja bym go rzucił gdzieś między krzaki.
– Próbujemy spytać, czy chociaż będziemy mieli gdzie schować konie? Po ostatniej burzy Zen jest dość nerwowa.
– Jakbym nie zauważył, jak się ze strachu klei do Aladara.
Szturcha delikatnie ostrogami konia i rusza w stronę gospodarstwa. Fakt, że natrafiliśmy na jakiś dom, musi świadczyć o bliskości miasta. W przeciwnym razie samotnie jest bardzo ciężko przeżyć. Na twarzach mamy bandany i właściwie widać tylko trochę nasze oczy. Tęczówki Lashera świecą się jak dwie kule niebieskiego ognia, gdy pada na nie światło zapalonych lamp w domu. Zsiadamy z wierzchowców nieco na uboczu i tam je przywiązujemy do ogrodzenia dla kóz. Zwierzęta czmychają za kurnik, gdy Aladar wystawia w ich stronę łeb, by je obwąchać.
Vil wstrzymuje mnie, gdy chcę wziąć strzelbę na ramię. Puszcza mój nadgarstek dopiero wtedy, kiedy przechodzę koło niego. Pierwsza kropla deszczu spada na mój kapelusz. Pukam do drzwi, póki co tylko mży. Chłopak opiera się barkiem o jeden ze słupków na werandzie i czeka na reakcję domowników. Do okna przykleja się umorusana buzia dzieciaka. Zaczyna ono podskakiwać i wymachiwać rękoma w naszą stronę. Drzwi się otwierają i kobieta w nich stojąca trzyma sztucer pod pachą, jednak nie celuje nim we mnie. Jest tak drobna, że siła odrzutu jakiejkolwiek broni mogłaby ją połamać. Ma na sobie prostą, rozkloszowaną suknię z falbankami, a na nią narzucony fartuch z plamami w tym samym kolorze, co buzia dziecka. W drugiej dłoni zaciska kurczowo krzyż, jakby chciała nas nim odpędzić.
Czuję zapach ciasta czekoladowego i ślina napływa mi do ust. Lasher minimalnie kręci głową z dezaprobatą, jednak jeden z kącików ust jest uniesiony – poznaję po tym, jak marszczy się skóra w kąciku oka. Sam by pewnie zjadł ciasto. Do fartucha kobiety przyczepia się drugie dziecko i wygląda nieśmiało zza sukni.
– W czym mogę panom pomóc?
Na początku zaskakuje mnie jej miękki akcent. Mówi zupełnie inaczej niż Iris, trochę może bardziej podobnie do Nannie, ale też nie do końca.
– Jedziemy do Acaquannes i przejeżdżaliśmy obok – to wcale nie tak, że specjalnie szukaliśmy jakiegoś domu – chcieliśmy zapytać, czy w stodole miałabyś chociaż miejsce dla naszych wierzchowców, bo zbliża się burza, a po ostatniej są dość znerwicowane.
Kobieta odkłada broń obok kołka na odzież wierzchnią.
– A panowie, gdzie będą spać?
Jej spojrzenie prześlizguje się ze mnie na Lashera i przygląda mu się dłużej, przygryzając wargę. Podążam za jej spojrzeniem, ale chłopak chyba nawet go nie zauważył, bo czyści skrupulatnie rewolwer swoją bandaną – najwyraźniej uznał, że kobieta nas nie rozpozna, jeżeli o nas słyszała. Albo że nawet gdyby, to łatwo sobie z nią poradzi.
Ale moment, nie mieliśmy przypadkiem zostawić broni przy koniach?
Vil unosi głowę, jakby usłyszał moje myśli i uśmiecha się krótko, potem zauważa wzrok gospodyni i sztywnieje cały. Błyska białkami, robi krok w tył.
– Obok stodoły, z końmi... gdziekolwiek, prawdę mówiąc. – Wzruszam ramionami, by luźno to rozegrać, ale zirytowałem się, że to nie na mnie tak spojrzała.
– Mamo, mamo – szepcze chłopczyk – to tata?
– Nie, idź do pokoju i weź siostrę. – Kobiet odwraca się na sekundę i wypycha dzieci do pokoju. – Mam jeden wolny pokój, więc mógłby pan w nim spać, a drugi pan... – robi na chwilę sugestywną pauzę.
Mam minę, jakby mi ktoś przydzwonił garnkiem w głowę.
A co ze mną?
– Ale prosiłabym w zamian o pomoc przy porodzie oślicy. Już odeszły jej wody, więc w każdej chwili może się położyć.
– Nie ma problemu – Lasher po raz pierwszy się odzywa – ale wolę spać w pokoju z moim partnerem. Jesteśmy łowcami nagród i wspólnie szukamy jednego zbiega.
Robię dziwną minę. Odwracam głowę, by nikt nie widział mojej twarzy. Idiota ze mnie.
– Oh, dobrze, jak panowie sobie życzą. Czy mogłabym zatem pana prosić o sprawdzenie, jak się ma oślica?
Pytanie skierowane jest do mnie. Kiwam mało raźnie i idę po konie. Odwracam głowę, gdy Lasher mnie dogania i łapie za kurtkę na dole pleców.
– Co?
– Oszczędź mi widoku twojej zawiedzionej buźki, że to nie ciebie wybrała na tę noc – szczypie mnie w policzek – i idź do niej, póki ja będę zajęty i nie będę musiał was słyszeć.
Mrugam powoli, próbując rozgryźć gościa.
– Czy ja ci wyglądam na jakiegoś niewyżytego zwierzaka?
– Trochę. – Przekrzywia głowę na bok i uśmiecha się lekko w odbitym od okna świetle księżyca. – Poradzę sobie, poza tym przeraża mnie, jak rozbiera mnie wzrokiem. Wygląda jak niedźwiedzica gotowa do ataku, a ja dość cenię własne plecy, więc jak ty chcesz mieć je podrapane, to droga wolna.
Stoję jak kołek. Jednocześnie chcę iść w lewo i w prawo, więc się nie ruszam. Lasher klepie mnie w tyłek, odskakuję od niego.
– Wio, no idź już do niej. Przynajmniej oszczędzisz kasę na prostytutkach i nie będę musiał za tobą łazić po burdelach.
Zaczynam iść tyłem w stronę domu. Lasher chwyta wodze naszych koni. Pokazuję mu kciuki uniesione górę.
– Wiszę ci, Vilverel. Tylko jakby co, to odbierz ten poród.
Żołnierz gwałtownie odwraca głowę. Pierwszy raz powiedziałem jego imię, ale ma minę, jakby ktoś wylał mu na głowę wiadro pomyji. Odwraca się, zaciskając usta. Szarpie wodzami i niemal ciągnie za sobą konie, biegnąc do budynku, bo deszcz przybiera na sile. Kręcę głową i niemal w podskokach wracam do jednopiętrowego domu zbudowanego z prostych, zielonych desek. Przeskakuję przez stopnie prowadzące na ganek. Zatrzymuję się przed drzwiami z dzwonkiem w rogu. Odwracam się przez ramię. Lasher zniknął w stodole koło kurnika. Na ławeczce koło wejścia leży owcza skóra, jest już wilgotna od mżawki. Popycham cienkie drzwi z brudnym, kwadratowym oknem przyozdobionym firanką w groszki. Dom jest zbudowany niemal na tym samym planie, co każdy inny na kontynencie. Pierwsze drzwi na lewo to spiżarnia połączona z tyłu kuchnią. Po lewej łazienka. Idę korytarzem po trzeszczących deskach do salonu wraz ze stołem jadalnym obok wyjścia z kuchni. W rogu głównego pokoju znajdują się schody na piętro, gdzie zapewne są sypialnie. Wdycham zapach świeżego ciasta i burczy mi w brzuchu. Wycieram buty o szmatkę lezącą na wejściu do salonu, by nie pobrudzić dzierganego dywanu leżącego przed kominkiem oraz tapczanem. Dom z pewnością należy do dość zamożnej rodziny. Zastawa jest z porcelany, nigdzie nie ma bukowych misek oraz łyżek. A krzesła przy stole obite prawdziwą skórą, zazwyczaj są po prostu drewniane z nałożonym kawałkiem futra, by żadna drzazga nie wbiła się w tyłek. Chowam bandanę do kieszeni jeansów. Ostrogi stukają przy każdym kroku, gdy rozglądam się po domostwie. Zauważam wystawiającego głowę chłopca spomiędzy poręczy schodów. Ma ciemną skórę wraz z burzą loków zdobiącą pyzatą buzię. Chowa się na górze, gdy zauważa mój wzrok. Okno koło kominka nie zostało zasłonięte firanką i teraz odbijają się o nie wielkie krople deszczu.
Północ jest już pewnie szczelnie okryta śniegiem o tej porze. Brakuje mi znajomych terenów i potężnych, białych szczytów górujących nad potężną puszczą. Zamarzniętych jezior, po których można było się ślizgać, łatwiejszego tropienia zwierzyny przez ślady na śniegu...
Nad kominkiem zawieszona jest ozdobna strzelba, a na ceglanej obudowie stoi zdjęcie w złotej ramce. Dopiero od niedawna działają te dziwactwa. Wciąż nie mogę pojąć jak kwadratowemu pudełku z zasłonką udaje się uchwycić prawdziwy obraz. Wyglądało to, jakby urządzenie opętał zły duch albo w środku zostali schowanie maleńcy ludzie. To nie było normalne.
Na brązowym zdjęciu stoi kobieta z mężczyzną, co utwierdza mnie, że gospodyni jest prawdopodobnie wdową, której ktoś od dawna nie dogodził. Przełykam ślinę i kieruję się do kuchni, skąd słyszę stukanie o siebie garnków. Na ścianie za stołem wisi obraz przedstawiający prerię z bizonami. Zaglądam do kuchni. Kobieta podskakuje na mój widok, niemalże upuszczając metalową łyżkę do rondla z zupą. Chyba ze sto lat nie jadłem bulionu na kurze.
– Oh – wyciera dłonie w fartuch – a gdzie pana towarzysz?
– Lepiej zna się na koniach, więc wolał pomóc oślicy.
Kobiet przejeżdża dłonią po szyi pod moim spojrzeniem. Opieram się o framugę, jak wcześniej Lasher na werandzie. Gospodyni przygląda mi się niemrawo. Próbuję ukryć moje podekscytowanie, ale chyba się nie udaje, bo odwraca wzrok w stronę garnka. Serio staram się być grzeczny, ale zastanawiam się, czy po prostu to nie jeden z moich wyuczonych odruchów dzięki Iris. To, o czym rzeczywiście myślę, nijak ma się do tego, jak staram się zachowywać, by pasować do normy.
– Jedzenie będzie niedługo, więc może pan pójść zmienić swojego partnera, gdy będzie już po wszystkim. Źrebak będzie potrzebował ciepła i wysuszenia. Derki są w stodole.
Mrugam powoli.
– Dość wyraźnie dałaś mu do zrozumienia, czego od niego oczekujesz.
– Oh, nie chciałam, by pan tak to zrozumiał. Proszę o wybaczenie. – Pochyla głowę, rozlewając zupę. Mało nie parskam z rozdrażnieniem.
– W takim razie pójdę mu pomóc.
Gospodyni kiwa głową, a ja wychodzę z pomieszczenia, stąpając głośno. Pewnie można było usłyszeć, jak duma pęka i ucieka ode mnie z wrzaskiem. Dawno nikt mi nie dał kosza, ale ta kobieta zachowuje się niemal jak świętobliwa dama.
Kopię strzelbę w przedpokoju, spada z trzaskiem, a ja wybiegam na ulewę. Klatka piersiowa unosi się ciężko, gdy biegnę do stodoły. Złość skutecznie niweluje napięcie. Otwieram z hukiem drzwi Do stodoły. Na deszczu byłem może dziesięć sekund, a już z moich ubrań oraz kapelusza leje się woda.
W rogu budynku stoją rozsiodłane konie z narzuconymi kocami na grzbiet. Nie bez powodu tam stoją, jak najdalej od zapasów słomy po przeciwnej stronie stodoły. Przechodzę do zagródki dla kóz połączonej z zewnętrznym wybiegiem. W następnej zagrodzie dostrzegam światło z lampy naftowej. Opieram się na ogrodzeniu, przyglądając pochylonemu chłopakowi nad myszatą oślicą. Vilverel głaszcze zwierzę po spoconej szyi i szepcze coś cicho. Drugą ręką przesuwa po rozdętym brzuchu i uciska nad słabizną. Klacz cicho rży i kładzie po sobie długie uszy. Kozy z sąsiedniej zagrody wystawiają głowy miedzy belkami, by zobaczyć, co się dzieje. Ich żuchwy poruszają się na boki, kiedy przeżuwają siano, a małe brody podrygują przy każdym ruchu. O dach stodoły uderzają mocno krople deszczu. Oślica oddycha ciężko, szoruje łbem po słomie, kiedy zaczyna przeć. Tylnie nogi ma usztywnione i cała się spina.
– Dobra dziewczynka – szepcze Vilverel. Ogląda się przez ramię. Zawadiacki uśmiech błąka się po jego ustach, już wiem, że mi się nie spodoba, co zamierza powiedzieć. – Krótkodystansowiec z ciebie?
Wywracam oczami.
– Chcesz zarębić?
Unosi brew.
– Zarobić w zęby? – tłumaczę.
Nie wszyscy znają północny dialekt.
– Obawiam się, że żucie palcami tytoniu byłoby nieco uciążliwe.
Odwraca się z powrotem do zwierzęcia. Oślica błyska okiem w moją stronę. Wchodzę do zagrody, by pomóc. Lasher przesuwa się za zad, skąd wystaje już bańka wód płodowych w naprężonej błonie. Głaszczę zwierzę, by leżało spokojnie. Vilverel chwyta za wystające pęciny i pomaga wyciągnąć źrebię, gdy oślica prze. Po chwili pojawia się główka miedzy długimi nogami. Czuję na sobie wzrok chłopaka, więc odpowiadam:
– Zgasiła mnie i dobitnie pokazała, że nie nadaję się na twojego zamiennika.
Lasher wybucha śmiechem, na co oślica podrywa gwałtownie głowę i spogląda na swój brzuch. Dzięki mocnym skurczom oraz temu, że źrebię się poprawnie ułożyło, malec po chwili leży trzęsący się na słomie. Jest pokryty śluzem, a za nim ciągnie się łożysko. Żołnierz wyciera zakrwawione oraz śliskie dłonie o czystą słomę. Oślica rży i próbuje trącić swoje dziecko nosem. Na razie jest zbyt zmęczona, by wstać oraz je dokładnie wylizać. Malec ma długie, jak pająk kończyny rozczapierzone na wszystkie strony. Jeszcze nie próbuje wstać, ale Lasher przezornie się podnosi i wciąga mnie za poły kurtki z zagrody. Chyba potem go wytrze, by też przyzwyczaił się do ludzkiego dotyku.
– Czyli nie próbowałeś jej do niczego przymusić?
– Czy ja ci przypominam gwałciciela? Aż tak nisko mnie oceniasz?
– Nie, ale znam wielu porządnych ludzi, którzy, kiedy nikt nie patrzy, potrafią się zachować gorzej niż zwierzęta. – Opiera się obok mnie o belkę zagrody. Światło lampy z rogu boksu oświetla nasze twarze. – A gdybyś pozwolił sobie ją wykorzystać wbrew jej woli, mógłbyś uczynić to potem drugi, trzeci i czwarty raz, mając coraz mniejsze opory. A wtedy musiałbym cię zastrzelić albo wykastrować, byś się nie przyczepił do Nannie.
– Woah, przecież nic nie zrobiłem.
– Nie, ale nie ostrzegałbym cię bez powodu. – Zawiesza na mnie ciężki wzrok. – Nannie swoje dziewictwo straciła podczas gwałtu zbiorowego w jednej z alejek Gatterbury. Nikt jej nie pomógł, gdy wrzeszczała. – Patrzy ponownie na nowonarodzone zwierzę. – Miała trzynaście lat.
Milczę, bo nie miałem pojęcia, że Viper mogło coś takiego spotkać. Robi mi się wręcz niedobrze, jak dłużej o tym myślę. Wiatr z dworu wpada przez szczelinę dla kóz, ale i tak czuję obok siebie ciepło ciała chłopaka. Klacz wstaje i wylizuje małego, który chybocze się, próbując wstać. Przy pierwszym podejściu przeważa mu głowa i leci do przodu. Widać tylko latające, patykowate nogi poplątane ze sobą w słomie. Wydaję z siebie stłumiony śmiech. Wchodzę do środka i próbuję natrzeć derką malca, ale ręce mi się pocą, gdy Lasher tak intensywnie mi się przygląda.
– Nie masz nic lepszego do roboty?
– Niż?
– Niż gapie się tak na mnie. Stresuje mnie to.
Klacz rży, obwąchując malucha, który zaczyna szukać wymion. Pomagam mu nakierować głowę. Odsuwam się od nich i wychodzę z zagrody.
– Spokój, z jakim to wykonujesz, działa dość kojąco. Przyjemna odmiana od strzelanin i ucieczek. – Vil zarzuca na moje barki ramię i tak przechyla w swoją stronę, że prawie tracę równowagę. – Żebyś nie miał kompleksów, że jakaś przypadkowo kobieta na tym zadupiu cię odtrąciła, wcale nie patrzy się na ciebie przykro.
Chichoczę, kręcąc głową.
– To miał być komplement, co ma mnie pocieszyć?
– Możliwe.
Uśmiecha się kącikiem ust. Ronda naszych kapeluszy zginają się, kiedy jest pochylony w moją stronę, a ja niemal opieram się na jego barku. Znajduję się zdecydowanie za blisko niego, by można było mówić o strefie komfortu. Vilverel przestaje oddychać, jego gałki oczne poruszają się gwałtownie, kiedy ogląda każdą cal mojej twarzy. Pachnie dymem od papierosów, z tyłu żuchwy, między drobnym zarostem, ma zacięcie od żyletki. Przed oczami pojawia mi się obraz sprzed kilku lat. Robi mi się niedobrze i nogi się pode mną uginają. Chłopak obejmuje mnie jeszcze mocniej, podpierając na własnym ramieniu. Klnie.
Jestem zdecydowanie za słaby na życie w tej krainie ociekającej krwią. Kiedyś mnie ona zniszczy, o ile wcześniej mnie coś nie zabije.
Lasher rzuca krótkie spojrzenie na konie żujące w najlepsze siano. Bierze torbę z naszymi ubraniami oraz podstawowymi rzeczami. Whisky oczywiście klasyfikuje się do tej kategorii.
Vil wyprowadza nas na dwór, gdzie deszcz nie przestaje lać. Zapach słomy oraz zwierząt zastępuje świeża woń mokrej ziemi. Chłopak próbuje mnie żwawiej ciągnąć, byśmy nie zmokli całkowicie. Nogi zapadają mi się w miękkim gruncie i kałużach. Ślizgam się na błocie, prawie ciągnę za sobą chłopaka. Syczy, gdy za bardzo opieram się na jego barku. Zapomniałem, że wciąż ma opatrunek po tej stronie. Vil wpycha mnie do domu i otrzepuje z resztek wody. Nie przejmuje się zostawianymi błotnymi śladami na czystej podłodze.
Gospodyni krzyczy z zaskoczenia na jego widok, jakby zapomniała, że wciąż tu jesteśmy. Lasher sadza mnie na krześle i każe kobiecie podać mi gorącej wody z cukrem. Słychać, że jest kapitanem. Był. Przykładam dłoń do pulsującej skroni. Chłopak obraca krzesło naprzeciw i siada na nim okrakiem. Kompletnie nie zwraca uwagi na długie spojrzenia kobiety. Ogień trzaska w kominku, opieram łokcie na stole, a głowę na dłoniach. Vil przygląda mi się ze zmarszczonymi brwiami. Kobieta chodzi w tę i z powrotem. W końcu przynosi dwie miski zupy. Dotyka żołnierza, na co ten niemal wyskakuje ze skóry, jakby to poparzyło. Przysuwa miskę w moją stronę i czeka aż gospodyni zniknie ponownie w kuchni. Zniża głos do ledwie słyszalnego szeptu.
– Nie każ mi cię karmić. – Wpatruję się w jedzenie. Wciąż mam mruczki przed oczami. Zakrwawione ciało Hectora. – Tracker, jakbyś, z łaski swojej, mi tu nie umierał, to byłbym dozgonnie wdzięczny.
Prycham cicho z rozbawieniem. Unoszę ciężko wzrok na niego.
– Masz trafny dobór słownictwa.
Vilverel opiera podbródek na oparciu krzesła. Nie uśmiecha się.
– Jedz, bo zaraz serio zemdlejesz, a nie mam ochoty ciągnąć twojego chudego tyłka do łóżka. Zrób mi przysługę i sam się tam zanieś.
– Jeśli będziemy kwita.
– W rzeczy samej. – Odwraca głowę w stronę gospodyni, chowającej się w kącie. – Źrebak jest cały i zdrowy, klacz również. Mogłaby nam pani zaraz pokazać pokój, a najpierw przynieść kawałek ciasta dla mojego partnera?
– Oh, tak, tak. Oczywiście, już służę panu. – Kobieta znika za progiem.
Już lepiej widzę. Vilverel marszczy się, sprawdza mnie kątem oka. Wzdycha i bierze moją dłoń w swoją. Ma dłuższe palce ode mnie. Nie wiem, czemu to zauważam, gdy zaciska nasze dłonie na mojej łyżce i udaje, że nabiera nią trochę zupy.
– Jedz, póki jest ciepłe, bo jutro będziesz biec za końmi, jak taki z ciebie chojrak.
Coś upada z brzdękiem z boku i chłopak natychmiast mnie puszcza.
– Oh, przepraszam, nie chciałam panom przeszkadzać. Nic nie widziałam, nie wiedziałam, że jesteście partnerami takiego typu.
– Co? – pytamy obaj.
Kobieta podnosi nóż od ciasta, podaje mi je. Dziękuję cicho i dodaję:
– Nie wiem, co widziałaś, ale chyba się przewidziałaś. Mam problemy z dłonią i mój towarzysz mi pomagał.
– Oh.
Ściągam usta. Jak jeszcze raz wyda z siebie do płaczliwe „oh", to stąd wyjdę i nie wrócę. Przyglądam się ciastu i ukradkiem chłopakowi, który rozmawia gospodynią o jej pomyłce. Lasher musiał się zorientować, że za bardzo lubię czekoladę. Żuję całkiem smaczne ciasto i obserwuję ich rozmowę. Kobieta położyła dłoń na ramieniu Lashera, za blisko jego szyi, by to był przypadek. Kończę ciasto i zabieram się za zupę, bo odzyskałem apetyt. Żołnierz od razu to zauważa, bo podnosi mu się kącik ust. Sam je swoja porcję między pytaniami wdowy.
Wstaję chybotliwie od stołu. Vil od razu rzuca się w moją stronę, ale wstrzymuję go dłonią. Bez przesady. Biorę tobołek ze swoimi rzeczami i pytam o możliwość skorzystania z łazienki. Przeklinam w myślach, ze wychodek jest tak daleko od domu. Wracam do pokoju, nad beczką z wodą prowizorycznie myję twarz oraz ciało. Nawet jest tu jakieś mydło. Zapieram brudne ubrania i przebieram się w czystą koszulkę. Wychodzę na korytarz. Większość świeczek jest już zgaszona. Wdowy nigdzie nie widzę, a żołnierza znajduję stojącego w rozkroku i założonymi ramionami na piersi przed oknem. Ma mokre włosy i również pachnie mydłem. Może na górze jest druga łazienka?
– Wyśpijmy się, bo przed nami jeszcze kawałek drogi – proponuję.
– Kobieta pokazała mi naszą sypialnię.
Rusza po schodach. Podążam za nim. Popycha skrzypiące drzwi. Przystajemy w progu z konsternacją.
– Śpię na podłodze – mówimy w tym samym momencie.
– Serio, masz wciąż źle zasklepioną ranę na boku.
– A ty gojące się plecy.
Nie wyprowadzam go z błędu, że praktycznie strupy z ran już odpadły. Przygryzam wargę i wlepiam spojrzenie w pojedyncze łóżko wciśnięte w róg pokoju. Przez nieszczelne okno wkrada się rześki wiatr. Słychać szum wody za szybą, a księżyc rozświetla korony buków wokoło posiadłości.
– Właściwie – zaczynam – co za różnica czy śpię tuż obok ciebie na ziemi koło ogniska czy – odkasłuję – na łóżku.
Materac, nawet z zepsutymi sprężynami, wygląda zbyt kusząco. A Vilverel nawet bardziej potrzebuje dobrego miejsca do spania. Chłopak nie odzywa się, jak zaklęty przez złego ducha.
– Z-zrobię barykadę z poduszek!
Przesuwam się na bok i sprawdzam materac. Sprężyny wydają z siebie przeraźliwy, metaliczny zgrzyt. Pościel jest szorstka i pachnie stęchlizną, ale mogło być gorzej.
– Śpię na tapczanie. – Lasher w końcu się odzywa. Odwraca się i już ma wyjść.
– Kazałeś mi jeść, więc proszę cię, byś spał na łóżku, bo ja nie mam ochoty cię później zszywać.
Chłopak opuszcza ramiona i kręci głową. Zatyka kciuki za szlufki od jeasnów.
– Ty bierzesz za to odpowiedzialność.
– Obojętnie.
Wzruszam ramionami, gdy siada obok mnie i pochylony szuka w sakwie, leżącej miedzy nogami, alkoholu do przemycia rany. Proponuję mu pomoc, na co robi wielkie oczy.
– Sufit cię gdzieś zaatakował? Bo mam wrażenie, że definitywnie masz coś dziś gorzej z deklem. Stary Tracker uciekł od ciebie z piskiem?
– Ha, ha. Się uśmiałem... – Tylko duma dała nogę.
Zębami odkorkowuję butelkę.
Vil ma pociemniałe spojrzenie, a jego zaciśnięte szczęki nieznacznie drżą. Podnosi koszulę, odsłaniając siny bok. Odwiązuję bandaż, starając się nie dotknąć gorącej skóry. Mam tak samo nierówny oddech, co on. Jego brzuch gwałtownie unosi się i opada. Odklejam zaczerwienioną gazę i zwijam w kulkę. Naciągam skórę nad zaczerwienionym miejscem. Powstrzymuję się przed zerknięciem na niego, kiedy zasysam ranę, wyciągając z niej ropę i spluwam w bok. Polewam obficie ranki bimbrem, aż ciecz wchłania się w pościel. Już lepszy taki zapach niż wilgoci. Vil trzęsie się cały, napina przedramiona, a kłykcie zaciśnięte na kołdrze bieleją, syczy przez zaciśnięte zęby przy każdym moim dotyku. Uszy mnie palą. Kontrolnie spoglądam w górę. Ma odchyloną głowę i zaciśnięte powieki. Przełyka ślinę, poruszając grdyką. Przez przypadek wylewam całą zawartość flakonika na dłonie.
Ręce mi drżą, bo coś mi się przypomniało. Odskakuję od łóżka, zasłaniam usta dłonią. Vilverel otwiera szeroko oczy. Próbuje mnie dosięgnąć, mówiąc coś cicho. Wybiegam z sypialni, by nie widział dowodu, że zdecydowanie oszalałem. Muszę mieć mocno narąbane w głowie i wyobrażam sobie dziwne rzeczy, skoro...
Skończyły mi się spodnie do przebrania.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro