VIII
Nad ranem podpalamy stos ciał, wcześniej skrupulatnie je przeszukawszy. Dwa z nich niemal nie mają głów. Wycieram dłonie w spodnie. Dopiero świta, a po strzelaninie nikt już nie zmrużył oka. Moje rany nie były poważne, więc tylko przemyłem je whisky i obwiązałem bandażami. Viper również wyszła z tego niemal bez szwanku. Gorzej z bokiem Lashera.
Pocieram czoło pokryte zaschnięta krwią. Kula jednak nie drasnęła tylko włosów, ale również skalp. Póki włosy nie odrosną, wolę nie zdejmować kapelusza. Języki ognia strzelają w stronę nieba, trawiąz bezlitośnie ciała łowców wron. Słyszałem o nich kilkukrotnie. Byli jednymi z lepszych łowców nagród na północy. Od nich byłem lepszy tylko ja. Patrzę na zwęglające się ciało młodej kobiety. Tylko co, u licha, robili na południu?
Prócz naszych listów gończych nie mieli nic więcej. Odsuwam się od ognia, biorę butelkę alkoholu i podchodzę do klęczącej przed bratem Nannie. Lasher jest biały jak śnieg w górach i oddycha płytko.
– To z moimi ustami, czy twoimi uszami jest coś nie tak? Mówiłem, by strzelać w konie!
– Daj mu spokój. – Viper odwraca się z ostrym spojrzeniem.
– Gdyby mnie posłuchał, nie wykrwawiałby się teraz jak świnia!
Lasher śmieje się, krztusząc krwią. Ociera ją z ust wierzchem dłoni i patrzy na mnie spod opadających włosów.
– Jesteś cholernym hipokrytą, Tracker.
Prostuję się i marszczę nos.
– W takim tempie nigdy nie dogonimy tych chorych koniokradów, skoro cały czas coś się będzie dziać! Jak macie zamiar tu gnić, to ja spadam.
Odwracam się od nich i ruszam do Zen. Zbieram po drodze jedyną własność, jaką posiadam. Nóż przelatuje koło mojej głowy i wbija się w drzewa, do którego przywiązane są konie. Zamieram w pół kroku, czując na policzku delikatne szczypanie.
– Jak odejdziesz, choćbym i miała zejść do piekła czy na drugi koniec świata, znajdę cię i zabiję, odbierając mój dług życia. Twój wybór.
Przełykam głośno ślinę.
– Błagam, pomóż mi, bo sama go nie podniosę. – Ton Nannie się zmienia.
Kieruję twarz w stronę niebo i głęboko wzdycham, spoglądam na rodzeństwo kątem oka. Lasher siedzi do mnie tyłem i jego włosy zebrane w cienką kitkę powiewają na wietrze, tak jak burza loków Viper. Dziewczyna ma jednocześnie wściekły oraz męczeński wyraz twarzy.
– Jak nam nie pomożesz, to nigdy do nich nie dotrzemy i nie odbierzemy tego, co nasze.
Odwracam się do niej wyraźnie zaintrygowany, bo o tym jeszcze nie słyszałem. Viper najwidoczniej nabrała wody w usta, bo już się nie odzywa. Lasher podpiera się i mozolnie wstaje.
– Daj spokój, Nannie. Dam radę sam. Nie potrzebuję pomocy byle jakiej przybłędy z jakiegoś zadupia, co nawet nie umie zakręcić kołowrotka rewolwerem.
Wspominałem kiedyś chyba o rzucaniu mi w twarz rękawicą. Żołnierz uśmiecha się tylko szeroko, gdy celuję w niego dwoma cattlemanami. Dziewczyna momentalnie go zasłania, więc chowam broń do kabur. Lasher łyka jakiś medykament i zaczynamy zbierać się do wymarszu. W końcu. Zaczynam się kręcić po obozowisku, gdy Nannie pakuje się w żółwim tempie, jakby specjalnie testowała granice mojej cierpliwości. Niemal udaje jej się doprowadzić mnie do limitu. Lasher związuje lassa i przytacza je do siodeł. Próbuje poruszać się tak jak zawsze, ale aż mu współczuję, gdy krzywi się pochylony przy nogach Aladara. Duma musi go strasznie boleć.
W pierwszym odruchu udaję, że nie widzę krwi kąpiącej po boku spod koszuli. Viper jest po drugiej stronie pobojowiska i za stertą wciąż palących się ciał. Wyjmuję tonik z sakwy, gdzie siedzi mokra od deszczu Wiedźma. Wygląda jak przemoczona kura, a do tego piszczy na mój widok. Zdecydowanie ta noc nie należała do najprzyjemniejszych. Dobrze, że wcześniej ją zapiąłem w torbie.
Lasher trzyma między zębami koniec bandaża, jakim owija pęciny ogiera i nie może wyciągnąć ręki przed siebie, nie naciągając skośnych mięśni. Staję nad żołnierzem i bez zapowiedzi biorę od niego owijkę i kończę pracę. Lasher odwraca się powoli i spogląda na mnie z dołu. Unosi gęste brwi, a ja próbuję skupić się na rzepie, by głupie myśli nie przychodziły mi do głowy, kiedy akurat jego twarz jest na wysokości mojego podbrzusza. Nie jestem pewien, czyj zapach jest bardziej męski, ale z pewnością oboje jesteśmy spoceni po stresującej nocy, a kolejna kąpiel pewnie czeka nas za jakieś pięćset kilometrów. Jeżeli na jakąkolwiek będzie czas.
Lasher prostuje się i momentalnie tracę przewagę wzrostu, dosięgam mu do czubka nosa, a nie należę do najniższych ludzi na północy. Robię krok w tył, kiedy jego klatka piersiowa dotyka mojej przy oddechu. Zdecydowanie nie przewidziałem, że może wstać. Chłopak przygląda mi się z błyskiem w oku, a potem jego wzrok pada na brązową buteleczkę w mojej dłoni. Rzucam mu ją, tak jak on wcześniej tonik. Również nie pomyślałem, że może jej nie złapać, przez ranę na boku. Jednak nie na darmo jest, a właściwie był, kapitanem w wojsku. Łapie w locie medykament drugą ręką. Bierze kilka łyków, aż jego grdyka przeskakuje i podwija koszulę. Nannie wyjęła wcześniej śrut, ale nie mieliśmy igły, więc resztką bandaży mogła tylko owinąć ciasno ranę. Skóra dookoła wygląda źle, mimo że rana nie należy do najpoważniejszych. Jest to po prostu mnóstwo małych dziurek od naboju. Stoję jak kołek i gapię się, jak mężczyzna polewa obficie ranę. Ciecz spływa po gładkiej skórze oraz wgłębieniach jego mięśni i skapuje z paska spodni. Odwracam wzrok od jasnych włosków na podbrzuszu i zaczynam szukać gorączkowo rozumu w sakwach. Lasher syczy i podchodzi cicho. Wkłada fiolkę do torby, w której niemal udaje mi się schować zaczerwienioną twarz, szukając zawzięcie... czegoś.
– Dzięki. – Wypuszcza głęboko powietrze, tak, że jego oddech łaskocze mnie w przydługawe włoski na karku. – I wybacz, że tak na ciebie wczoraj naskoczyłem.
Zagryzam wargę i w końcu na niego spoglądam. Lasher mierzwi włosy i zakłada kapelusz, zsunięty wcześniej na plecy. Pocieram kostki.
– Zdarza się. Nie przywykłem do podróży z kimkolwiek innym oprócz Wiedźmy – na dźwięk swojego imienia czarny łebek wychyla się z drugiej sakwy i wdrapuje na siodło – oraz mojego ogiera, więc potrzebuję nieco ogłady.
Chłopak wystawia dłoń, a papuga, podpierając się na dziobie, wchodzi na jego rękę i wspina się na szerokie ramię. Zaczyna czyścić piórka. Lasher spogląda na nią kątem oka i uśmiecha się miękko.
– Ja również nie przywykłem, że ktoś nie słucha moich rozkazów.
– To jest nas dwoje. – Unoszę minimalnie kącik ust.
Odwracamy się oboje, kiedy słyszymy chrupnięcie. Nannie stoi kilka stóp dalej i opycha buzię ciastkami owsianymi. Nie mam pojęcia, skąd je wytrzasnęła, ale ma dziwnie zadowolona z siebie minę. Otrzepuje ręce od okruszków i wyciera usta w bandanę zawieszoną na szyi.
– Przynajmniej będę mieć spokojną głowę i nie mieć nikogo na sumieniu – mruczy pod nosem, przechodząc między nami. Wsiada na muła i macha nogami, ponaglając nas. Teraz to jej się spieszy?
Podciągam popręg Zen, wkładam stopę w strzemię i już mam się wybić z ziemi, kiedy zerkam przez ramię na żołnierza. Stoi wpatrzony w siodło, jakby zaraz miało go pożreć. Jego przedramiona trzęsą się, kiedy napina ciało. Większego konia sobie nie mógł znaleźć.
– Pomóc ci?
– Altruista się w tobie obudził?
– Długo się jeszcze będziecie zbierać? – Viper wrzeszczy spomiędzy drzew. Wywracamy oczami w tym samym momencie. Lasher odwraca wzrok na srebrną szyję Aladara.
– A chcesz dostać w zęby? – pytam
Chłopak pokazuje zęby w odpowiedzi.
– Podrzucę cię.
Klękam obok niego i składam dłonie na wysuniętym kolanie. Żołnierz spogląda na mnie z powątpiewaniem.
– Jak coś ci strzeli, nie będę cię składać do kupy.
Opiera stopę na moich dłoniach i wyrzucam go do góry. Cholera, z pewnością mało to on nie waży. Lasher przerzuca nogę ponad siodłem i siada bezpiecznie. Rana będzie mu dokuczać, póki się dobrze nie zasklepi. Kiwa mi głową i ignoruje przesiąkającą krew przez bandaże. Dosiadam Zen i ruszamy do niecierpliwiącej się Nannie.
Ślady koniokradów są tak widoczne i przewidywalne, jakby nie kłopotali się z ewentualnym pościgiem. Są zanadto pewni siebie.
Przy wcześniejszym postoju musiałem się wysikać. Nieraz słyszałem od starszych kowboi, że z wiekiem jest coraz gorzej z pęcherzem i podczas wielogodzinnej jazdy niektórzy nie wytrzymują. Mam nadzieję, że mój koniec nie będzie równie upokarzający.
Nannie kończy obchodzić dookoła nadpalony wóz pionierski. Z żeber zwisają zwęglone płachty materiałowego dachu, a w środku czuć smród palonych ciał. Muł, jaki go musiał ciągnąć, bo wciąż jest zaprzężony, ma przestrzelony na wylot łeb, właściwie to nawet bardziej odstrzelony. Zen wywraca białkami oczu i zadziera wysoko łeb, oddychając ciężko. Też nie przepadam za wonią krwi. Nożem podważam wieczko metalowej skrzynki, którą znalazłem pod trupem z wyłupanymi oczami oraz wyrwaną wątrobą.
Zabieram pieniądze, a pod naporem spojrzenia Nannie dziele się z nią robinami. Przeglądam papiery, wycinki z gazet aż natrafiam na coś ciekawego. Prostuję pożółkły papier. Podaję go Viper, która przelatuje po nim spojrzeniem i woła brata.
– Chciałam mieć pretekst, by się was pozbyć, no i w końcu jakiś się znalazł, dzięki niebiosom! Serio, mając okres nie mam ochoty przez tydzień męczyć się w podróży z dwoma mężczyznami.
– Coś ty tam znalazła, że się tak podnieciłaś? – Lasher zagląda jej przez ramię, bierze kawałek gazety i otwiera szerzej oczy.
Żadne z tych nazwisk nie jest mi znane, ale na północ rzadko kto się zapuszcza. Chociaż o Marwallu już słyszałem. To on dobrotliwie podwyższył ceny za nasze głowy. Jeden z głównych podwładnych Marwalla – Benjamin Blackfish – zakupił dom na plantacji tytoniu na obrzeżach Acaquannes, dokąd prowadzą nas ślady śmierci i grabieży. Ma za tydzień urządzić wystawny bankiet, na którym ma uczestniczyć sama śmietanka towarzyska z kontynentu. Choć o uczestnictwie samego Marwalla nie wspominają, widzę, jak oczy rodzeństwa się świecą. Nannie niemal wpycha do rąk brata papier.
– Właściwie, to zapomniałam wam powiedzieć, że za osiem dni mam się spotkać z Vincentem w Gatterbury i dobrze byłoby, gdybyśmy się rozdzielili i wy byście sprawdzili tego Blackfisha, bo może coś usłyszysz o ojcu – zerka na Lashera – a ja popytam moich ludzi w stolicy. Może coś słyszeli ktoś, kurna, widział mojego konia. Twojego też, Tracker.
Klepie mnie sztywno po ramieniu. Trochę za mocno, by to było przyjacielskie klepnięcie. Żołnierz ogląda jeszcze raz wycinek z gazety. Nawet stąd czuje charakterystyczny zapach tuszu oraz pożółkłego papieru. Viper wyjmuje zza gorsetu spod kamizelki małą kartkę spokładaną na osiem części, również podaje ją bratu.
– Moment, moment, Nannie, posrało cię? Z twoją ręką?
– Jest prawie jak zawsze. Przenoszę mój dług życia, żebyś przypadkiem nie nawiał. – Uśmiecha się do mnie szeroko, ale nie ma w nim krzty życzliwości. Raczej ostrzeżenie.
– Czemu ci tak zależy, bym z wami został?
Lasher unosi wzrok znad gazety, przygląda mi się długo i potem patrzy na siostrę.
– No właśnie, młoda. O ile się nie mylę, jesteśmy jedną bandą i byłoby miło, jakbyś chociaż informowała o swoich planach.
Nannie nadyma usta.
– Powiem wam, gdy się spotkamy w Gatterbury. Muszę najpierw sprawdzić kilka rzeczy. Może to jest przypadek... a może nie?
Chłopak rozmasowuje skórę miedzy brwiami.
– Masz dziwny sposób kończenia rozmowy.
– To ma was trochę zmobilizować, byście dojechali potem w jednym kawałku. I to – gwiżdże – na zachętę, byś jednak wpadł w rodzinne progi. – Mruga, gdy Wiedźma siada na jej ramieniu i bierze migdała.
Wpatruję się w małą zdrajczynię. Nawet nie wiedziałem, że to tak mnie ugodzi. Wydłubuję brud spod paznokci końcem noża, by nie dać po sobie nic poznać.
– Nie możesz jej od tak zabrać. – Patrzę na Lashera, by coś zrobił.
– Serio, Nannie, chociaż zapytaj, a nie obrabiasz najpierw komuś dupę na boku, a potem sobie zabierasz jego zwierzę. To tak, jakbyś mi próbowała gwizdnąć spluwę, a za to przestrzeliłbym ci ręce.
Na miejscu Lashera, za taką piękną broń, też bym tak zrobił.
– To ma być obietnica. Nic jej się nie stanie, a ze mną będzie bezpieczniejsza. Zostanie u matki.
Barwinka przechyla łebek na bok i cicho ćwierka. Zaciskam usta w wąską kreskę. Oczy mnie pieką. Dawno nie czułem się tak upokorzony.
– To za ile chcesz się spotkać na miejscu? – Unoszę głowę.
Nie podoba mi się ten plan, ale mnie też zaczyna zastanawiać, na co komu tyle koni oraz śmierci. Przeżyję bez Wiedźmy, trochę.
– Zależy, jak długo wam zajmie Acaquannes. Liczę, że za dwa, góra trzy tygodnie. – Nasuwa kapelusz prawie na oczy. – A ty się za bardzo nie angażuj. – Dźga palcem Lashera.
– Jeśli się nie mylę, to on ma raczej skakać wokół mnie, bym przypadkiem nie umarł podczas zmasowanego ataku wróbli.
Żołnierz czochra siostrę po zbłąkanych spod kapelusza włosach.
– Tak jakbym nie wiedział, że, chodząc do kościoła, jestem największym hipokrytą – dodaje i wzdycha. – Uważaj na głowę i staraj się nie wychylać.
– Jakbym całe życie tego nie wiedziała. – Dziewczyna spogląda na mnie dziwnie, oddycha głęboko i dosiada muła.
– Tylko pilnuj się z Vincentem, bo go zdegraduję.
– O to się nie martw, głąbie, i już nie jesteś w wojsku. – Viper mruga złośliwie do brata. – Uważaj na siebie, i ty też, bażanci kuprze. Jakby wiesz, co się działo, widzimy się w Thingvellir. Adiós!
Stoimy nieruchomo, póki pył za Nannie nie opada na ziemię. Drapię się po głowie. Co się, do cholery, właśnie stało? I jakby co się miało dziać? Lasher ma podobną minę. Chowa kartkę od Viper do kieszeni skórzanej kurtki.
– Bażanci kuprze? – Śmieje się.
– Nie wnikaj. Nie wyglądałem najlepiej, gdy mnie wyciągnęła spod grizzly.
Lasher przestaje się śmiać. Nie mam czasu na reakcję, gdy blokuje mnie ramieniem i odchyla do tyłu. Na szyi czuję zimno krótkiej lufy kieszonkowego colta. Pochyla się nade mną, aż jego rondo kapelusza zgina się na moim. Chłopak przyciska mnie do swojej piersi, bym nie gruchnął gojącymi się plecami o ziemię. Świdruje otoczenie jasnymi oczami, uśmiecha się ironicznie, unosząc jeden kącik ust i pokazując kawałek kła. W kąciku ust oraz na nasadzie nosa ma drobne blizny. Jeszcze są widoczne, bo za kilka dni przez zarost nawet moja blizna na krawędzi policzka zginie pod włosami.
– Jak chcesz, mogę ci pokazać magiczną sztuczkę.
Przełykam ślinę, ale nie drgnę. Palce Lashera w rękawiczce zaciskają się na moich żebrach.
– Chyba podziękuję.
Chłopak uśmiecha się jeszcze szerzej i prostuje się. Chowa broń, a ja prawie lecę do tyłu. Cofam jedną nogę, by złapać oparcie i uspokoić walące serce. Nie miałem pojęcia, co będzie chciał zrobić. A mógł wszystko.
– Vilverel ox'Presbella. – Podaje dłoń.
Wpatruję się w błyszczącą skórę rękawiczki z wycięciami na kłykciach. Poprawiam własną, znoszoną.
– Jezu, nie patrz tak na mnie. Nie zapraszam cię do żadnej sekty. To tylko moje imię, Tracker.
Powoli wyciągam rękę. Lasher ją zbija, przechodzi obok mnie i klepie w pierś.
– Możesz mi mówić Vil.
– To nie oznacza, że ci powiem swoje.
– Nie. – Zatrzymuje się i spogląda na mnie przez szerokie ramię. – Ale skoro masz ubezpieczać moje plecy przez kilka najbliższych tygodni, chociaż wiedz, z kim pójdziesz do grobu.
Wpatruję się w metalową skrzynkę, która narobiła mi dodatkowych kłopotów. Po kiego kija ją otworzyłem? Konie zaczynają się wiercić bardziej niż normalnie i parskać.
– Zbierajmy się stąd – mówię.
– Jak sobie życzysz. – Żołnierz kłania się z przesadną galanterią. Krzywi się przy tym okropnie, chyba zapomniał o ranie. – Kurwa no...
– Tym razem ci nie pomogę.
– Nawet nie miałem zamiaru cię o to prosić – syczy z bólu. – Mam jeszcze jakieś resztki własnej godności. – Spogląda w bok. – Aladar, złaź, do cholery! Ty zbereźniku jeden!
Lasher idzie żwawo w stronę wierzchowca. Na początku robię okrągłe oczy, ale potem wybucham śmiechem, kiedy chłopak próbuje ściągnąć ogiera z klaczy. Zen bryka, mając położone po sobie uszy oraz próbując zrzucić z siebie intruza, ale Aladar jest potężniejszy. Żołnierz szarpie konia za wodze i ten w końcu daje za wygraną. Vilverel odwraca się do mnie z miną, jakbym sobie z niego jaja robił.
– Trzeba było go wykastrować. – Wciąż nie przestaję się śmiać z absurdu sytuacji.
– Trzeba było kupić ogiera. – Lasher podchodzi do mnie z koniem w ręku. – On jest ojcem Batou i paru innych dobrych źrebaków. – Klepie zwierzę po szarej szyi. – Nie skrzywdziłbym go tak. Chciałbyś, by ktoś ci uciął jajca za to, że za bardzo panoszysz się po burdelach i musisz sobie ulżyć każdego wieczoru?
– Skąd ty... – Czuję, jak się cały czerwienię.
Lasher pstryka mi przed nosem.
– Jakbym nie służył w wojsku sześć lat. Bierz kobyłę.
Idę po wierzchowca, a potem podążam za chłopakiem, który, tego wprawdzie nie mówi, ale szuka pniaka, by o własnych siłach wsiąść na ogiera.
– Właściwie, ile ty masz lat? – pytam.
– Dwadzieścia pięć na zimę. Patrząc na ciebie, można by rzec, że jesteś już jedną nogą w grobie, więc dałbym ci jakieś może czterdzieści z zarostem takiego starego obieżyświata, co ma się zaraz rozlecieć na mocniejszym wietrze.
– Przezabawne, jesteś tylko o trzy lata starszy. – Wskakuję na siodło i z wysokości obserwuję, jak Lasher się męczy. – Czemu poszedłeś do wojska?
– Czy ja się zapisałem na jakieś ponadprogramowe przesłuchanie?
– Nie, ale jak sam to ująłeś, powinienem nieco wiedzieć, z kim mi przyjdzie umrzeć.
– Coś optymistycznie jesteś nastawiony do wspólnej śmierci. – Odwraca się z błyskiem w oku.
Mogę przysiąc, że kiedyś już widziałem oczy o takim kolorze.
– Jęzor ci się naprawdę wydłużył, zaraz będziesz gorszy niż Nannie.
– Na razie to ty cały czas gadasz.
Prycha pod nosem i w końcu znajduje powalone drzewo. Aladar ustawia się do niego równolegle i chłopak wsiada na konia. Sprawdza juki i klnie pod nosem. Zsuwa kapelusz na kark, przeczesując włosy.
– Jak jesteś taki mądry, to prowadź, bo Nannie zabrała jedyną mapę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro