V
Zatrzymujemy się dopiero na bagnach otoczeni przez czaple, żółwie oraz krokodyle. Wjechaliśmy na nie o świecie. W słabych promieniach słonecznych moja klacz nie zauważyła wystającego korzenia cypryśnika błotnego i, potknąwszy się, poleciała na głowę w błoto, a ja wraz z nią. Ogier z żołnierzem odskoczył spłoszony i wpadł na muła. Wszyscy znaleźliśmy się w błocie prócz nieprzytomnego mężczyzny. Mycie się w tych wodach jest tak bezpieczne, jak próba ogolenia się brzytwą z zasłoniętymi oczami.
Na zmianę mogliśmy tylko sprawdzać, czy żaden gad zanadto się nie zbliża i szybko się opłukać, by potem nie cuchnąć szlamem zmieszanym z potem zwierząt oraz naszym. Rozstawiamy linki między drzewami, tworząc prowizoryczną zagrodę, a brata Viper przywiązuję do pnia. Tak w razie czego, jakby miał w zanadrzu inne instynktowne ruchy. Odbezpieczam również cattlemana i opieram rękę z nim na zgiętym kolanie. Drugą nogę prostuję, a sam opieram głowę o siodło, nasunąwszy kapelusz na oczy.
Nannie wzięła pierwszą wartę, a ja może jeszcze zasnę póki wciąż panuje półmrok. Nawet nie zauważam, gdy się wyłączam, a za chwilę dziewczyna mnie budzi, bo sama musi na chwilę odpocząć. Nie mam najmniejszej ochoty się z nią zmieniać, dlatego podróżuję sam.
Inna osoba to zawsze zbędny bagaż i problem.
Zaparzam kawę w metalowym kubku, który znajduję w plecaku z zapasami. Burczy mi w brzuchu, jak diabli, i na raz opróżniam puszkę z konserwami. Idę nad staw obok, bo nie widziałem tam aligatorów. Załatwiam swoje potrzeby i przemywam krótko twarz oraz klatkę piersiową. Dotykam swojej żuchwy i czuję pod nią nieco za długi zarost, bym czuł się z nią komfortowo. Może przy następnym postoju zacznę od ogolenia się, jeśli mamy brzytwę.
Nastawiam ucha, gdy słyszę powarkiwanie i kłapanie szczękami. Jest tutaj tak ciepło, że muszę zdjąć kurtkę, chociaż bez niej nieco mi za chłodno. Dogadać się z tą pogodą to jakiś koszmar. Ostatecznie narzucam skórę na plecy i piję ciepły napój, obserwując porwanego przez trzaskający ogień. Kilka czapli leci nad naszymi głowami, udaje mi się rzucić tasakiem w zbłąkanego kojota. Kończę o oprawiać i rozwieszać na sznurkach mięso, gdy słyszę poruszenie przy koniach. Ogier stoi po drugiej stronie obozu, bo jeszcze mi brakuje źrebaka to kompletu tego cyrku. Rzucam czujne spojrzenie karej klaczy przebierającej kopytem w miękkiej ziemi. Jest cała uwalona błotem, bo wciąż jej nie wyczyściłem. Wracam do zajmowania się kojotem, póki nie zaczyna parskać i kwiczeć cicho, podstawiając pod siebie zad. Podchodzę do niej z bronią i zauważam węża sunącego po pniu w stronę ziemi. Po sekundzie jest po kłopocie, ale ledwo uniknąłem ugryzienia. Wiedźma zaczyna się bawić skórą węża jak grzechotką i turla się z nią w trawie. Nigdy nie zrozumiem tego ptaka.
Klepię kobyłę zdawkowo w łopatkę i zastanawiam się, czy może nie powinienem jej jakoś nazwać. Trele ptaków wzmagają się, gdy całe słońce jest już widoczne zza drzew. Odwracam się do żołnierza, którego głowa jeszcze przed chwilą była bezwładnie opuszczona na klatkę piersiową. Światło przedzierające się gałęzie porośnięte igiełkami tworzy cienkie, złote paski na jego kościach policzkowych. Bystre oczy skanują mnie, jakby mężczyzna zastanawiał się, w ile sekund się wykrwawię, gdy zacznie do mnie strzelać jak do kaczek i...
Prostuję się gwałtownie z kucek, zaczynam ruszać ustami, ale uparcie dalej milczę. Zerkam na ogiera o różowym pysku, również ufajdanego szlamem. Rękawem koszuli przecieram jego nogi oraz pysk i mało nie zaczynam kląć w głos. Nannie jeszcze twardo śpi z wyrzuconymi rękoma do góry. Ponownie spoglądam na mężczyznę zawiniętego jedynie w koc. W nocy kompletnie mu się nie przyglądałem, bo nie było na to czasu. Porusza barkami, napinając linę wbijającą się w jego bicepsy.
Zaciska mocno szczęki, aż widać żyłkę za ostrą żuchwą. Przewierca mnie na wskroś jasnymi oczami, gdy podchodzę do niego z nowym kubkiem kawy oraz odrobiną łykowatego lisa, które właśnie skończyłem wypiekać na gałązkach nad ogniem. Kucam przed nim i wyciągam obie dłonie. Nie mam zamiaru go karmić, ale póki Viper śpi, mogę chociaż poluźnić lasso, by mógł uwolnić ręce. W końcu ma nam pomóc, a nie jest naszym więźniem, tylko to tak jakoś wyszło...
Wiedźma puszy piórka i ląduje na gałęzi nad jego głową. Mam tylko nadzieję, że nie zrobi na niego kupy.
– Byłem przekonany – odkasłuje przez wyschnięte gardło. Mimo to ma nawet głęboki głos – że jesteś nieco bardziej wyszczekany, a na razie się słowem nie odezwałeś.
Wysuwa prowokacyjnie podbródek, kiedy poluźniam liny, odsuwam się o metr na wypadek, gdyby próbował mnie udusić, ale on siedzi nieruchomo niczym głaz. Ma pokaźnego guza we włosach na wysokości skroni. Nawet chyba zaschniętą strużkę krwi. Jego oczy podążają za każdym ruchem, jaki wykonuję. Bierze ostrożnie kubek oraz puszkę z łyżkowidelcem. Kiedy pochyla się nad prowiantem kilka kosmyków opada mu na czoło. Najwidoczniej jego pomada nie za wiele dała. Spod cienkiej kitki zebranej tuż nad wygolonym karkiem i opadającej na barki dostrzegam mocne plecy. Z pewnością nie chciałbym dostać od gościa zbudowanego jak niedźwiedź w szczękę.
Wracam na swoją część ogniska, a jasnoniebieskie oczy drugiego Presbelli wywiercają mi dziurę w plecach.
– Czemu nie pytasz o cokolwiek? Jak możesz siedzieć tak spokojnie?
Zwracam głowę w jego kierunku, bo w końcu nie mogłem utrzymać jęzora za zębami. Bierze łyk kawy i na sekundę unosi elegancko brew.
– Moja siostra ma plan, a bez powodu nie zawraca mi tyłka. Jej ufam – wskazuje mnie łyżkowidelcem – a tobie raczej nie. Jeszcze przynajmniej. Zastanawiam się, czy nie wszcząłeś specjalnie bójki z Vincentem, by mnie wykurzyć z patrolu.
– Nie miałem pojęcia, że o ciebie chodzi, ani tym bardziej, kim jesteś.
– Nie? Ha. – Śmieje się mało wesoło. – Do południa radziłbym opuścić teren jurysdykcji Avalan, bo mogą was powiesić bez rozprawy. A jeśli się dowiedzą, że z wami nawiałem, to również i mnie, za dezercję. Choć mam nadzieję, że jednak kradzież koni okaże się bardziej zajmująca.
Odkłada na bok sztućca wraz z puszką. Zbieram śmieci do osobnego worka, by potem je wyrzucić w jakimś mieście. Mam złe doświadczenie ze szklaną butelką zostawioną na mchu w pewny upalny dzień. Przeciągam się oraz smaruję maścią kostkę. Uważam na rany na plecach, może jutro będę mógł na nich spać. Krzątam się po obozowisku i w końcu czyszczę konie. Mężczyzna przypatruje się moim poczynaniom. Przygląda się długo mulicy, a potem przenosi wzrok na ogiera. Robi niewyraźną minę, kiedy Wiedźma czołga się po wilgotnej ziemi. Wygląda jak błotnisty bałwan.
– Ty, jak się nazywasz? Bo zacznę na ciebie mówić szop pracz. I co ty za małe ustrojstwo wytrzasnąłeś?
Szczotka wysmykuje się z mojej dłoni. Papuga atakuje ją, brudząc ziemią.
– Co cię to?
– Oho, jak zadziornie. – Pokazuje zęby.
– Tracker. A to – podsuwam dłoń pod palce ptaka – Wiedźma.
– O ile się nie mylę, to nie są normalne imiona, łowco.
Powstrzymuję się od wywrócenia oczami.
– Lasher.
– To już wiem. – Puszczam nogę kobyły po sprawdzeniu jej kopyt. Pakuję koce i zapinam na jukach. Papuga przechodzi na drugie ramię. – Miałem nadzieję, że będziesz nieco mniej chlapać językiem.
– Wybacz, że cię rozczarowałem.
Ściąga proste brwi, wskazując podbródkiem Nannie, która z uśmiechem przypatrywała się nam. Jeszcze raz na nią spoglądam, ale się nie przewidziałem. Jak długo miała zamiar jeszcze się przyglądać?
Odchodzę, kopiąc grudki ziemi i gaszę ogień. Szykuję wszystko do wymarszu. Daję dziewczynie podpieczonego kojota z solą, między gryzami przygotowuje pakunek. Viper rozwiązuje do końca brata i podaje mu ciuchy, jakie kupiła, bo paradowanie w mundurze to byłby szczyt idiotyzmu, i szybko dodaje, że w czasie jazdy mu opowie o planie. Lasher nie uszedł nawet do swojego konia, bo od zawrotów głowy zwiało go na bok i musiał na kolanach dopaść do stawu. Cieszę się, że wcześniej zdążyłem się umyć.
– Nie mogłeś wcześniej powiedzieć, że cię mdli?
Nannie pochyla się nad nim i klepie jego nagie plecy. Zdołał jedynie naciągnąć spodnie, gdy przezornie byłem zajęty robieniem czegoś w przeciwnym kierunku. Żołnierz płucze usta wodą z rondla.
– Mam jeszcze jakąś godność – bełkocze i ponownie wymiotuje.
Krzywię się, bo jedynym winnym jestem ja. Kiedy konie są osiodłane i każdy ma naszykowany swój pakunek, niechcący szturcham barkiem mężczyznę. Właściwie to ja się od niego dobijam, bo on nie drgnie.
– Ehm, sorry. Nie chciałem ci tak mocno przywalić. – Wskazuję na skroń i drapię się od razu po karku.
Unosi krótko brwi i wyszczerza się. Ma zadziwiająco proste oraz kompletne zęby. Wiedźma w tym czasie próbuje podzielić się na wpół przetrawionym ziarnem, jakie zjadła na śniadanie. Odganiam ją.
– Drobiazg. Przeżyłem gorsze rzeczy.
Viper przypatruje się nam, trzymając strzelbę tłokową na kolanie. Wskakuję na kobyłę. Chyba zacznę ją nazywać Zen – nie mam żadnego lepszego pomysłu. Lasher z trudem siada w swoim kawaleryjskim siodle i krzywi się potwornie. Odwracam wzrok, kiedy sprawdza, czy to zauważyliśmy. Nannie udaje, że przeciera lufę olejem. Nikt z nas nie chce być postrzegany jako najsłabsze ogniwo.
Wyjeżdżamy spomiędzy drzew i unikamy głównych traktów. Nannie jako jedyna ma mapę oraz kompas, więc nawiguje nami. Kilkukrotnie mijamy jakiś dyliżans, samotnych jeźdźców, czy nawet ich grupę i za każdym razem wszyscy się spinamy. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś z nich nie jest zbłąkanym łowcą nagród, który poluje na nasze głowy. Właściwie to rodzeństwu również nie powinienem zbytnio ufać. Skąd mogę mieć pewność, że nie spróbują mi wpakować kulki w plecy.
Co jakiś czas, jedno z nas zsiada i ogląda ślady wielu kopyt oraz wozów, co jest naszą jedyną poszlaką. Parokrotnie Nannie pukała do czyichś drzwi, a my, niczym jej prywatna ochrona, staliśmy tuż za nią, gdy pytała o kradzieże koni. Wszystkie tropy prowadziły w stronę Espritagne, gdzie wolałem się nie zapuszczać, by jednak przypadkiem nie spotkać Iris. Miałem po nią wrócić prawie tydzień temu. Znowu złapałem się na odruchu chwycenia za medalik od niej, ale on przepadł, tak jak Duch, który do tego czasu mógł już zdechnąć.
Jest w ogóle jeszcze jakiś sens dalszej podróży? Udało mi się wyrwać z gór, mam broń, wierzchowca, prowiant oraz licencję łowcy nagród. Po co ja jeszcze tkwię z rodzeństwem w takim razie? Dwa razy korciło mnie, by zawrócić kobyłę, szturchnąć ją ostrogami i pognać w siną dal, ale za każdym razem zatrzymywał mnie dług życia. Za niewypełnienie go mógłbym zawisnąć na szubienicy, a Nannie z pewnością potrafiłaby mnie znaleźć, skoro umie porwać żołnierza z fortu.
Słońce świeci mocno aż do zmroku, a lepkie od wilgoci powietrze zdaje się zatykać moje drogi oddechowe. Zdecydowanie wolę klimat gór oddalonych stąd o tysiąc kilometrów. Pot leje się po szyi klaczy, bo najwidoczniej nie przywykła do spędzania ośmiu godzin w galopie. Z nozdrzy mulicy kapie gęsta ciecz, tylko ogier żołnierza wygląda na zaprawionego. Ma szeroką klatkę piersiową z mostkiem, zad oraz wyjątkowo szczupłe nogi z brzuchem. Wygląda jakby on również miewał treningi na poligonie. Nigdy nie widziałem konia o niemal srebrzystej sierści z czarnym włosiem oraz malowaniami na nogach łbie oraz spodzie brzucha. Zen jest raczej przykładem typowego konia roboczego o mocnej puszcze kopytowej i garbatym profilu kości nosowej.
Chociaż i tak jest lepsza niż muł.
Nannie przechodzi do kłusa i odwraca się w moją stronę, jakbym powiedział to na głos. Lasher zrównuje się ze mną i szturcha mnie barkiem, przez co o mało nie zsuwam się z siodła. Wszyscy jesteśmy już zmęczeni. Rodzeństwo zaczyna się spierać, gdzie powinniśmy rozbić obóz, bo Viper ma doświadczenie w dziczy, a mężczyzna w wojsku. Ostatecznie każę im się zamknąć i sam znajduję odpowiednie miejsce za zaroślami. No, prawie odpowiednie...
Usta układają się w kształt litery „o", kiedy widzę pobojowisko mojej wymarzonej miejscówki. Lasher zrównuje ogiera z kobyłą.
– Kurna, oni są bardziej popaprani niż te sekty kościelne. – Spogląda na mnie spod rondla kapelusza. – Sam schodzisz, czy mam ci pomóc zsiąść? W pojedynkę nie chce mi się w tym babrać.
– Daruj sobie tę kurtuazję, sam sobie poradzę. – Wbijam w niego ostre spojrzenie. Nannie zrównuje się z nami. Proszę Wiedźmę, by zeszła z kapelusza i zamykam ją w torbie w jukach. Słyszę, jak z niezadowoleniem drapie o jej ścianki, piszcząc.
– Wo, a jednak wiesz, jak wygląda książka, co?
– Ty się prosisz o usługę dentystyczną, czy o co ci chodzi?
Lasher zaczyna się śmiać i, zasalutowawszy, zeskakuje w błoto. Zdaje się nie zauważyć, jak jego buty zapadły się po kostki w szlamie.
– Poszedłbym do dentysty, jakbym chciał coś wyrwać. Tutaj nie ma na razie czego wybierać. – Uśmiecha się prowokacyjnie, bo to wcale nie o zęby w tym momencie chodzi.
– Przysięgam, że jak będziecie się kłócić, to zaknebluję oboje i tylko ja będę gadać. – Nannie zsuwa się z muła i przywiązuje go do gałęzi.
Przewracam oczami i zauważam, że to samo zrobił żołnierz. Zaciskam szczęki i również zsiadam.
– W takim wypadku, wolę złożyć śluby milczenia, niż słuchać przez ciebie cały dzień. – Lasher pstryka palcem w stronę siostry.
– Chyba tylko w swoich snach mógłbyś się mnie pozbyć. – Nannie podchodzi do niego i sprzedaje kuksańca w żebra. Ledwo dosięga mężczyźnie do barków.
– Ty nawet nie masz najmniejszego pojęcia, co się dzieje w moich snach.
– Z pewnością jest w nich mnóstwo ładnych chło...
Dziewczyna gwałtownie się gryzie w język i oboje spoglądają na mnie w tym samym momencie. Udaję bardzo zajętego grzebaniem w jukach i że wcale tego nie zauważyłem. Spoglądam na nich kątem oka.
– Mówiliście coś?
Lasher wypuszcza z siebie urwany oddech i poprawia pasmo włosów na barkach. Karmelowa skóra Nannie w promieniach zachodzącego słońca kolorem przypomina mleczną czekoladę, gdy kręci głową. Doskonale wie, co mogłaby ściągnąć na brata przez takie niewinne, żartobliwe gadanie. Podchodzę do rodzeństwa, które pochyla się nad trupami.
Muchy obsiadły je obficie i od smrodu zaczynają piec mnie oczy. Naciągam chustę na twarz i przyglądam się rozczłonkowanym ciałom. Jedno z nich zostało rozciągnięte i przybite gwoźdźmi coś na kształt planu okręgu bądź „x". Nieboszczyka wybebeszono, ale wnętrzności nigdzie nie ma, bo zwierzęta pewnie już zdążyły je pożreć. Kobieta ma w głowie ranę postrzałową, która rozsadziła jej czaszkę oraz mózg. Spomiędzy ścięgien zwisa na nerwie gałka oczna. Wszędzie jest krew, walają się kości, nadpalona płachta namiotu oraz prowiantu, ale niegdzie nie ma zwierząt. Za to są ślady kopyt oraz kół i jeśli się nie mylę, znaleźliśmy kolejną poszlakę naszego gangu psychicznych koniokradów.
Kucam przy ognisku, podczas gdy rodzeństwo sprawdza okolicę. Węgiel jest ledwo ciepły. Muszą być o kilka godzin drogi od nas, ale w tej chwili my musimy odpocząć i mam nadzieję, że oni również. W przeciwnym razie będziemy ich ścigać do usranej śmierci.
– Tracker!
Unoszę głowę na nawoływanie Lashera i idę do niego przez krzewy. Wskazuje podbródkiem na coś małego, leżącego w trawie. Na początku wydaje mi się, że to zabawka, a dopiero po chwili dostrzegam pluszowego zająca trzymanego w małych, pulchnych rękach. Chłopiec leży twarzą do ziemi z otwartymi oczami, które właśnie zamyka ostrożnym ruchem Lasher. Z pleców dziecka sterczy tomahawk, a jego spodnie są zupełnie przemoczone od rozluźnienia wszystkich mięśni. Dzieciak musiał mieć szybką śmierć od przecięcia rdzenia kręgowego. Mężczyzna wyrywa broń gładkim ruchem i zarzuca drewniany trzonek na bark, wciąż kapie z niego krew. Kręci głową, zagryzając wargę. Sam pewnie nie wyglądam lepiej, bo mam aż gulę w gardle.
– Kto mógł zamordować z zimną krwią uciekającego dzieciaka, ściskającego ze strachu zabawkę?
Powietrze przeszywa wrzask Nannie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro