Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

IV

Do Avalan docieramy późnym popołudniem. Tym razem ja powożę, bo dziewczyna prawie spadła z kozy, do tego kilkukrotnie wymiotowała podczas jazdy. Na jej kolanach śpi Wiedźma, co chyba ją uspokaja, bo zaczyna opowiadać mi o swoim życiu. Jakby koniecznie potrzebowała rozmowy z kimś, więc jej słucham. Sam nie czuję się najlepiej. Jedynym pocieszeniem jest fakt, że przynajmniej Ducha tam nie było.

Deszcz uderza miarowo o mój kapelusz oraz ciemno drewno wozu. Droga zaczyna się robić coraz bardziej grząska i mulica oddycha ciężej z każdą milą. Wzdłuż płotów z pastwiskami dla bydła wiszą ciała powieszonych przestępców, zboczeńców, psychopatów i wszystkich ludzi, jacy mogli odchylać się od norm społeczeństwa. Drzewa rzedną i koło drogi widać szyld z desek oraz żelastwa.

„Witamy w słonecznym Avalan!"

Spoglądam w niebo. Na słoneczne to miasto mi na razie nie wygląda, ale oddycham z ulgą, że dotarliśmy na miejsce. Marzę teraz o kilku kolejkach rumu bądź whisky. Czegokolwiek, bym na chwilę mógł odpłynąć. Może maja nawet sproszkowaną kokainę na tyłach saloonu. Odznaka łowcy nie oznacza, że przecież będę świętobliwym szeryfem. Mężem stanu i wszystkich cnót. Zerkam przez ramię na śpiącą dziewczynę. Jej głowa jest tak mocno przechylona na bok, że za moment przeciąży resztę ciała i Viper wpadnie pyskiem w błoto. Prostuję ją i opieram jej głowę na zwiniętym kocu. W końcu mam wobec niej dług życia, a tu nie ma nic poważniejszego i bardziej świętego od tego.

Wzdycham, kiedy zaczynam mijać pierwsze domy. Wyglądają lepiej niż te górskie. Nie są budowane na palach ze względu na różnicę terenu, ale mimo wszystko przypomina mi to Aetherton. Zagrody dla trzody chlewnej oraz drobiu również zdają się być bardziej wyprostowane i schludne. Jakiś chłopiec zagania parę zbłąkanych gęsi do kojca, a świnie piszczą kilka domostw dalej. Ktoś trzepie pranie na zewnątrz i zdejmuje białe prześcieradła z linek miedzy drzewami, inna osoba struga patyki, doi kozy skubiące mlecze oraz dzieciaki ganiają się po trakcie, zupełnie nie zważając na lejącą z nieba wodę. Panuje tu duża wilgoć i woń świeżej, mulistej ziemi wydaje się oblepiać moją skórę.

Pachnie tu... jak w normalnym mieście. Szlamem, zwierzętami, psującą się żywnością, fekaliami, ale też życiem. Zupełnie inaczej niż na polanie nad jeziorem. Przełykam głośniej ślinę. Wiedźma podciąga się na dziobie i wdrapuje na ławeczkę, a potem na moje udo. Przygląda się ludziom, przekręcając łebek to na jedną, to na drugą stronę. Jest cała mokra, więc co chwili się stroszy, by szybciej wyschnąć.

Jadę przed siebie, choć nie mam pojęcia, gdzie jest biuro szeryfa, rzeźnik, saloon czy choćby sklep. W miarę, jak jednopiętrowe domy z cegieł zaczynają stać coraz bliżej siebie, z ulic znikają zwierzęta oraz umorusane od ziemi dzieciaki latające nago po dworze, docieram do centrum miasta. Koła wozu furkoczą na krzywych kamieniach tworzących ulicę. Miasto wygląda zupełnie normalne z drobną różnicą, że sporo tu mężczyzn w mundurach kawalerii.

Przełamuję się i w końcu pytam kogoś o drogę do handlarza. Zatrzymuję wóz przed stoiskiem, które aż cuchnie od zakrzepłej krwi. Zeskakuję z kozy i Wiedźma prawie spada z mojego ramienia. Piszczy wściekle i dziobie mnie w ucho. Przy tak niewielkich rozmiarach, ledwo to czuję. Potrząsam Viper, która prawie nie kontaktuje. Bąka coś pod nosem i mruga nieprzytomnie. Otwiera szerzej oczy, gdy dostrzega budynki dookoła. Prawie wywraca się na ulicę, zaplątawszy w kocu. Zdecydowanie jest za młoda na łowcę nagród.

Odwraca się gwałtownie. Podążam wzrokiem za jej spojrzeniem. Na brukowanym skrzyżowaniu stoi kilku żołnierzy w charakterystycznych mundurach i z bronią na ramionach. Jak tu wjeżdżaliśmy, zapomniałem, że to stacja wojskowa. Dopiero teraz zauważam wysokie pale wystające pomiędzy budynkami kawałek w głąb centrum oddzielające koszary od miasta. Jeden z mężczyzn, niemający ostrzyżonych włosów jak reszta, odwraca się w naszą stronę. Naciągam kapelusz głębiej na czoło. Nannie macha dziwnie dłonią i mężczyzna rusza za pozostałymi żołnierzami. Przyglądam się dziewczynie próbującej odgonić coś sprzed nosa, ale żadne owady nie latają. Z uniesionymi brwiami pomagam przetransportować truchła drapieżników oraz części jelenia do rzeźnika. Za wszystko otrzymujemy dość pokaźny plik robinów. Viper daje mi dokładnie połowę, ale nawet się nie zająknęła o żołnierzu. Plus kilka dodatkowych dien. Mamrocze pod nosem coś o nowych ciuchach. Uśmiecham się w duchu i idę od razu do baru. Wiedźmę zostawiam z dziewczyną, bo mam przeczucie, że tam będzie bezpieczniejsza.

Umówiliśmy się, że jednak to ja ogarnę sprzęt oraz popytam ludzi, a Nannie zajmie się szeryfem, mieliśmy się spotkać trzy godziny później. Zastanawiam się tylko, po co dziewczynie całe wiadro krwi od rzeźnika. Przy okazji sprzedała swój wóz myśliwski, za co kupiła siodło dla muła oraz mojego przyszłego wierzchowca. Zamawiam u barmana trzy szklanki alkoholu i idę do wychodka na tyłach, w hallu myję ręce oraz twarz w misce z szarawą wodą. Wracam do baru i opróżniam szklanki w mniej niż pięć minut. Saloon jest przaśny i dość ciasny, zapach dymu od fajek unosi się aż pod drugie piętro, gdzie czekają pokoje dla klientów. Kilka osób gra przy skrzypiącym stole w karty, klnąc co chwilę. Ktoś wybucha rubasznym śmiechem, inna osoba spada ze stołka pijana w trzy dupy. Trzaskam przybrudzonym szkłem o bar i kręcę głową, gdy palący trunek aż mnie wykręca. Od razu się lepiej czuję, rozciągam usta w powolnym uśmiechu, kiedy ładna prostytutka podchodzi do stołka obok. Barman niewzruszenie poleruje dalej szklanki.

– Oh, widzę, że miałeś dość ciężki czas. Ostatnio. – Pochyla się w moją stronę i zaciska palce na kołnierzyku koszuli. Palcem muska moją grdykę. Zaczyna mi się robić bardziej gorąco. – Może miałbyś ochotę odpocząć, chłopcze?

Pewnie wstałbym z miejsca i za nią poszedł, gdyby nie gwałtowny trzask obok. Wysoki mężczyzna, również w mundurze i opaską na oku wstaje. Jego skóra jest ciemniejsza od mojej i bardziej z koloru przypomina mahoń, bądź ciemne cygaro. Niemal. Podchodzi do nas i łapie mnie za kurtkę na karku, niemal ściągając ze stołka. Kobieta odskakuje gwałtownie, jakby zaraz miała się szykować bójka, co zdecydowanie nie było niczym dziwnym w saloonie. Próbuję ustać na chwiejnych nogach, kiedy facet wyciąga mnie z budynku przez charakterystyczne, popychane drzwiczki bez klamek. Prawie upadam na twarz na ulicę, gdy mnie puszcza.

– Ejże!

Mężczyzna jest niższy ode mnie, ale dwukrotnie szerszy. Wygląda jak bizon. Otrzepuję się i gotuję ze złości, gdy on uśmiecha się szeroko. W kontraście z jego skórą zęby wydają się niemal białe.

– Nannie kazała mieć na ciebie oko, byś przypadkiem nie zwiał.

Mrugam przez chwilę jak idiota, którym muszę być, skoro nie pomyślałem, by za te pieniądze kupić konia i już być o kilkadziesiąt mil na południu. Jasne, tak bardzo chciałem być honorowy... fakt, nie jestem pewien, czy zostawiłbym ot tak Wiedźmę. Nannie wzięła ją jako zakładnika, gdy niby niewinnie pytała, czy może ją ze sobą zabrać!

– Najwidoczniej Viper ma więcej znajomych, niż chciała przyznać.

– Rodzeństwo Presbella ma o wiele więcej konszachtów, niż może ci się wydawać.

Prawie gwiżdżę sardonicznie pod nosem na słowo, jakie używa tylko wyższa klasa.

– Wstawaj i chodź za mną, jeśli chcesz zachować wszystkie zęby.

Nie dodaję, że jednego już i tak nie mam.

– Spodziewałem się czegoś więcej po Trackerze z północy, a wyglądasz jak padlina. – Spluwa pod moje nogi. – Nie wiem, skąd i po co wygrzebała cię Nannie, ale...

Przerywam mu w pół zdania uderzenie pięści z gruchotem. Paliczki bolą, ale przynajmniej na mojej twarzy wykwita ogromny uśmiech. Spoglądam na mężczyznę spod rondla kapelusza. Żołnierz poleciał na tyłek prosto w kałużę. Kilka osób zatrzymało się. Ktoś zaczął gwizdać, ściągając szeryfa, bądź kogokolwiek, kto zareaguje. Na razie nie wczas, bo facet wstaje i bierze zamach. Dostaję mocno w brzuch, a potem doprawia kolanem. Wypluwam ślinę o krwawym posmaku i ocieram rękawem brodę. Wbijam pięść pod jego brodę, od całego zamachu skręcam tułowiem i prawię piszczę, gdy naciągam gojącą się skórę. Nie mam okazji go kopnąć, bo lasso zaciska się wokół żeber i ściąga mnie na mokrą ziemię. Upadam z gruchotem pod kopyta karodereszowatego konia. Różowym pyskiem trąca mój kapelusz, skubiąc go puszystymi chrapami. Żołnierz, który go dosiada i właśnie pochyla się w siodle, trzymając lasso, przygląda mi się z przekręconą głową.

– Kapitanie Lasher! – Ciemnoskóry mężczyzna podnosi się i salutuje.

Jeździec prostuje się i poprawia szerokie rondo kapelusza z medalionem na środku. Jakiś klekoczący wóz przejeżdża obok i powoli docierają do mnie odgłosy ludzi dookoła oraz ich krzątaniny. Mozolnie wstaję, bo nikt nie kwapi się, by mnie spętać, co biorę za dobry omen.

– Melduję, że chciałem zatrzymać tego obywatela przed ucieczką. Zadanie powierzyła mi Nannie ox'Presbella!

Marszczę brwi, mając nieodparte wrażenie, że to nazwisko gdzieś już usłyszałem. Kiedyś, dawno temu. Jak mój ociec jeszcze żył.

– Kiedy się nauczysz, Vincent, że Nannie nawet nie ma stopnia wojskowego i, będąc jej chłopcem na posyłki, nie zdobędziesz jej cnoty?

Mężczyzna – Vincent – pąsowieje i prosi o pozwolenie na oddelegowanie się. Na odchodnym błaga tylko o nie zostanie wychłostanym, od czego pewnie wziął się przydomek kapitana. Zgodę dostaje, a ja sterczę z lassem wokół siebie na środku ulicy. Kobiety w długich, rozchodzących się ku ziemi, bawełnianych sukniach zasłaniają się zdobnymi parasolkami trzymanymi w smukłych dłoniach okrytych koronkowymi rękawiczkami i szepczą miedzy sobą, spoglądając spod rzęs na kapitana. Jemu nawet nie drgnie powieka, tylko przewierca mnie na wskroś swoim spojrzeniem.

Przed siodłem ma zatkniętą szablę, a po drugiej stronie dostrzegam strzelbę. Za siodłem tak samo. Sam przedmiot jest wykonany z czarnej, błyszczącej skóry i ma krój typowy dla kawalerii. Nawet czaprak jest elegancko wycięty przy słabiźnie ogiera. Koń jest na tyle spory, że jego właściciel musi być nawet ode mnie większy albo ma wyjątkowo długie nogi. Kapitan poluźnia pętlę lassa, więc się z niego wyswobadzam.

– Dokąd chciałeś zwiać w takim stanie? Bez konia oraz broni.

– Donikąd – odburkuję. – Chciałem na chwilę mieć święty spokój, póki ten nadgorliwy pajac się nie wtrącił. – Macham ręką w kierunku, w jakim udał się drugi żołnierz.

Kapitan staje w strzemionach i poprawia się w siodle. Nawet jego oficerki oraz ostrogi są błyszczące i nienagannie wypolerowane szczotką, tak jak ciemny mundur. Zastanawiam się, czy jemu nie przeszkadza deszcz, bo ja do niego przywykłem. Dzień bez opadów w Aetherton, to dzień stracony.

– Jasne, chcesz się poskarżyć szeryfowi, czy matce?

Zgrzytam zębami.

– Nic nie zrobiłem, do cholery!

– Każdy zatrzymany tak mówi, uwierz.

Jakbym miał rewolwer, aż korciłoby mnie, aby do niego strzelić.

– Szukam tylko handlarza koni oraz jakiegoś sklepu.

Mężczyzna wzdycha przeciągle, opiera rękę na wąskim biodrze na wysokości pasa z bronią.

– Jedyne konie na sprzedaż, jakie zostały, to te w pułku. Jest tam kilka szkap, które straciły właścicieli. Inne konie zostały albo wykradzione, albo powystrzelane niecałe cztery godziny temu. Sklep masz na drugiej alejce w lewo. Udanego dnia w tym zasranym mieście.

Prawie się uśmiecham na jego „entuzjazm". Koń rusza, stukając podkowami na bruku, więc łapię w ostatniej chwili kapitana za kurtkę.

– Macie może jakieś informacje, kto może być za to odpowiedzialny? Również mi skradziono wierzchowca i tak się składa, że także szukam ludzi, którzy wybili stado dzikich koni pod jeziorem Blakke.

Mężczyzna obraca głowę przez ramię i z ciężkim spojrzeniem jasnoniebieskich oczu karze puścić materiał. Cofam się jak poparzony.

– Tego też bym chciał się dowiedzieć. Ślady wiodą na południe w stronę bagien, potem może prerii. Prawdopodobnie mogą odbić przez pustynię na zachodni brzeg kontynentu do stolicy, ale to tylko moje przypuszczenie. Zabili mi trochę osób w oddziale. Jakby cię ktoś spytał, nie udzielam poufnych informacji cywilom, jasne?

Kiwam skwapliwie głową.

Godzinę później obok siebie prowadzę postawną, karą klacz o mocnych nogach ze szczotkami. Ma gwiazdkę między oczami, która czasem wystaje spod gęstej grzywy. Kupiłem ją za naprawdę przyzwoitą cenę. Przywiązuję ją do słupka przez sklepem, złożonym z prostych desek, i sprzedaję nazbierane rośliny. Kupuję zaopatrzenie na podróż oraz kilka ubrań na zmianę. Jest tu rześko, ale nie aż tak zimno, jak na północy, a na południu będzie znacznie cieplej. Puszki z brzoskwinią oraz ananasem obijają się o siebie i pewnie zgniatają na amen sucharki.

Wychodzę z kilkoma zwitkami ocalałych robinów, w nowych ciuchach, bo stare trzeba przeprać, i obwieszony w błyszczącą broń. W końcu czuję się jak człowiek, a nie tylko jego nędzny cień.

Zapada zmierzch i czas spotkać się z Nannie.

💰💰💰

Przed spotkaniem miałem jeszcze chwilę czasu, więc odszukałem biuro szeryfa i zgłosiłem śmierć Carlo Lee. Bez głowy, pierścienia, czy ciała nie byłem w stanie udowodnić jego tożsamości oraz nie przysługiwała za to żadna nagroda, ale stróż prawa chyba nawet uwierzył w moją mocno nietypową historię. W końcu w tym mieście ukradli oraz zabili ponad setkę koni. Kilku podwładnych szeryfa prowadzi śledztwo w tej sprawie, ale są ograniczeni swoim terytorium, by zrobić coś więcej, musieliby wystawić listy gończe za sprawcami-widmo. Wszyscy ich słyszeli oraz wdzieli rzeź po nich, ale nikt nie widział. Gorzej niż z duchami.

Problem tkwił w tym, że konie były jedynym środkiem lokomocji. Biedniejsi używali mułów oraz wołów, ale konia nic nie było w stanie zastąpić. Nie zdziwiłbym się, gdyby pony express przestał niedługo istnieć, a wraz z nim możliwość wysłania telegramu czy listu na drugi koniec kontynentu.

Otwieram Tygodnik Expressowy dostarczany właśnie przez tych jeźdźców i skaczę wzrokiem po nagłówkach. Stoję pod jedną z nielicznych lamp na ulicy, a Nannie się spóźnia. Przerzucam cienką stronicę i mój wzrok przekłuwa kolumna o „pancernej maszynie", jak to dokładnie zostało określone. To coś nazywa się pociągiem i tory, po których będzie się poruszać budowane są z Gatterbury w stronę południa. Kolejne trasy mają połączyć największe miasta na kontynencie. Pożółkłe zdjęcie przedstawia maszynę, która z wyglądu bardziej przypomina jakiegoś diabła. Za cholerę nie wiem, co to może być. I do czego ma służyć, przecież konno podróżowało się, podróżuje i będzie najwygodniej i najszybciej podróżować. Po co to zmieniać?

– Vincent poskarżył się, że jesteś jakimś niewyżytym narwańcem.

Przekręcam powoli głowę w stronę Nannie wyłaniającej się z cienia uliczki między ciasnymi domami. Na piętrach świeci się słabe światło od lamp naftowych, podkreślając łuszczącą się farbę z budynku. Na ulicach słychać jedynie szepty, bo większość ludzi siedzi teraz w saloonie albo w domach.

– Twój pies na posyłki powinien zdecydowanie mniej szczekać.

Wiedźma z trzepotem skrzydeł ląduje na moim ramieniu i zaczyna na nim podskakiwać, chcąc się bawić albo dostać orzecha, dla niej to jedno i to samo.

– Mam wszystko.

– To świetnie, bo ja również.

– Zechcesz może przedstawić swój genialny plan, skoro się spóźniłaś?

Nannie mruży oczy i stuka w zegarek w kieszonce jej kamizelki.

– To ty byłeś za wcześnie. – Wzdycha. – Chodź, musimy przywiązać tam zwierzęta. – Wskazuje na drzewa na obrzeżach kilkadziesiąt stóp dalej. – Potem ci powiem, co jeszcze robimy w tym mieście, bo musimy wziąć kogoś ze sobą, tylko ten ktoś jeszcze o tym nie wie.

Unoszę brwi i zauważam w dłoni dziewczyny wiadro z chlupoczącą krwią. Mulicy to kompletnie nie przeszkadza, ale moja kobyła zaczyna kulić uszy przez ten zapach.

– Czyli kto jest tak potrzebny, że bez niego nie możemy jechać?

– Ktoś, kto umie strzelać i ma dostęp do informacji, a dobrowolnie nie może stąd odejść.

– Nadal nie powiedziałaś, o kogo ci chodzi. – Szturcham ją w bark.

– O mojego brata.

Błyska jasnymi zębami w pulsującym świetle latarni. Wzruszam ramionami, bo nic mi to nie mówi.

Po omówieniu planu i dwóch kolejnych godzinach zostawiamy wierzchowce, a Wiedźme w jukach, i z lassem na ramieniu, kubłem krwi oraz łuskami naboi idziemy w stronę koszarów. Przystajemy przed wysokimi na kilka jardów ogrodzeniu z postawionych pionowo, zaostrzonych pali. W kilku miejscach są podwyższenia, na których świecą się kosze z węglami. Pięknie, włamujemy się do obszaru wojskowego, co aż się prosi o rozstrzelanie.

Zastanawiam się, co zrobiła Nannie z pieniędzmi, skoro nawet nie kupowała zapasów ani nowego konia.

Za to jej plan jest zadziwiająco prosty. Mamy upozorować krwawe porwanie żołnierza, by na chwilę zmylić trop dowódców. Przez wtyki, Viper doskonale wie, w którym namiocie nocuje oraz kto i gdzie będą rozmieszczone warty. Muszę przyznać, że sprytnie to obmyśliła. Choć marny z niej łowca, to strateg nienajgorszy.

Nasuwamy na twarze bandany. Dziewczyna jako pierwsza zarzuca lasso na fort i powoli drapuje się na górę. Przewiązuję ostrożnie linę przez uchwyt wiadra i podaję je jej. Na końcu sam gramolę się na górę, uważając, by nie zgubić jajek na ostrych końcach. Kostka nieco utrudnia to zadanie, ale daję radę. Nannie wychyla się na sekundę z lornetką, a ja w tym czasie osłaniam jej plecy. Rewolwer leży idealnie w dłoni i sam jego chłód niesamowicie mnie uspokaja. Tak jak szorstkość kolby i wyżłobienia na magazynku.

Dziewczyna daje znak i pochyleni idziemy wzdłuż ogrodzenia, uważając na strażników. Krzywię się, gdy naciągam zasklepione rany, które lada moment mogą się ponownie otworzyć. Kilkukrotnie chowamy się za progiem i za schodami, gdy ktoś, ziewając, przechodzi obok. Jeden z nich nieopatrznie na nas wpada i dziewczyna knebluje go jedynym ze sznurów oraz pęta jak osła. Mało nie parskam śmiechem.

Przemykamy między namiotami, gdzie śpią żołnierze. Kilku z nich wciąż kursuje miedzy alejkami oraz ćwiczy na polach treningowych. Jesteśmy dla nich niewidocznie tylko dzięki długim cieniom od fasady poligonu. Omijamy wszystkie kosze z polanem i wybitnie musimy uważać. Konie w stajni parskają i wiercą się, z psiarni słychać szczekani i mam nadzieję, że nikt nie będzie się przechadzać z psem. Inaczej będziemy mieć problem. Przez każdy odgłos niemal wyskakuję ze skóry. Nannie przykłada palec do ust, bym był ciszej. Ciszej to już nawet oddychać nie mogę. Zatrzymujemy się na tyłach jednego z większych namiotów. Nieopodal niego stoi koń przywiązany do słupka. Do bramy brakuje nam około dwudziestu jardów oraz dwóch strażników mniej. Jeden z nich jest rosły jak bizon i mogę niemal przysiąc, że to ten Vincent. Łajdak jeden. Zauważam też żołnierza na wieży nad bramą, który akurat przechodzi na inne stanowisko.

Spoglądam na Nannie i chyba wolę nie wiedzieć, jak i za co udało jej się wprowadzić nas na poligon, by nie stracić ani jednego włosa z głowy.

Viper daje znak, bym – jeśli się da – niepostrzeżenie uchylił poły namiotu. Jednym światłem w środku jest przykryta cienkim kocem lampa w rogu. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to ogrom broni. Pięknej broni, o jakiej mógłbym tylko poważyć. Z grawerunkami na lufach oraz dębowych kolbach. Prawie sapię z zachwytu. Odwracam się i widzę sylwetkę, wokół której Nannie zaczyna rozlewać krew. Bryzga przypadkowo w różnych miejscach. Zaczynam szperać powoli w broni. Dziewczyna podrywa głowę i gwałtownym ruchem udaje, że podcina szyję, gdy widzi, jak próbuję sięgnąć po pas z rewolwerami. Trochę za późno, bo już go trzymam w dłoni. Żłobiona klamra odbija się od metalowej lufy karabinku, tworząc głośny zgrzyt, jaki spokojnie obudziłby umarłych na cmentarzu.

Śpiący mężczyzna porusza się. Otwiera oczy i całkiem przytomnie próbuje powalić najbliżej stojącą postać. Zamiera na widok Nannie i rozchyla usta w niemym zdziwieniu. Niewiele myśląc, doskakuję do niego i wyważonym ruchem trafiam w skroń kolbą karabinka. Żołnierz pada jak długi, a Viper z przechyloną na bok głową przypatruje mi się, jakbym postradał zmysły. Uderza się w czoło. Zaciska i prostuje raz po raz palce.

– Jak ty teraz chcesz go stąd wyciągnąć?! – Szepcze, wymachując rękoma. – Cholera, przecież on waży prawie tyle, co my razem!

Zamieram i przyglądam się dokładniej mężczyźnie. Jest postawny i wysoki. Dobra, rzeczywiście nie pomyślałem, ale spanikowałem, jak nie ja. Na kulawą kaczkę...

Zbieram kilka pistoletów, za co Nannie mnie karci, kiedy kończy rozchlapywać krew i zostawia odciski dłoni na płachcie namiotu oraz kocach. Potem robi nimi ślady po trawie, jakby ciągnięto ciało. Fuka na mnie, bym owinął kocem ciało jej brata i je związał lassem. O mało nie strzela mi w krzyżu, gdy próbuję to zrobić sam. Powinienem dostać odznakę za idiotyzm. Dziewczyna pakuje szybko kilka pasów z nabojami oraz jakiś ubrania wraz z dokumentami.

– Gotowy?

Potakuję, bo co innego mam zrobić? Oboje wpatrujemy się w nieprzytomne ciało mężczyzny. Światło lampy rzuca upiorne cienie na nasze twarze i równo unoszącą się klatkę piersiową żołnierza.

Biorę go pod ramiona a Viper za nogi.

– Na trzy.

Nie mam czasu, by dokończyć liczenie, gdy dziewczyna szarpie ciało brata do góry, a ja muszę nadążyć za nią. W namiocie cuchnie krwią i naszym potem. Mam wrażenie, że cały jestem kłębkiem nerwów. Zaraz pewnie dłonie zaczną się trząść. Ledwo idąc i rozstawiając szeroko na boki nogi, wychodzimy z namiotu. Rozglądamy się gorączkowo, czy nikt przypadkiem nas nie zobaczy, ale bezgwieździsta noc jest tak ciemna, że ledwo widzę własne buty. Nie mówiąc już o tym, co znajduje się na ziemi. Potykam się o jeden ze sznurków przytwierdzających namiot, ale cudem udaje mi się utrzymać równowagę. Nannie z wysiłku zagryza wargę. Wleczemy się do najbliższego konia i ze stęknięciem wrzucamy ciało na siodło. Przez sekundę przelatuje mi myśl, czemu nikt go nie rozsiodłał, ale może mamy głupie szczęście.

Przymocowuję mężczyznę do siodła, by się nie zsunął.

– No i co teraz z bramą? – szepczę do dziewczyny.

– Zajmę się tym, a ty w tym czasie przemknij bokiem z nim i spotkamy się pod drzewami. Zaraz będę.

Viper odbiega i zaczyna coś odgrywać przed dwoma strażnikami. W pierwszym odruchu mierzą do niej, ale po chwili zaczynają rozmawiać, jakby ją dobrze znali. Prowadzę konia najciszej, jak umiem, i gdy dziewczyna odwraca uwagę strażników, ciągnąc ich w stronę innego namiotu, udaje mi się wyprowadzić jej brata na zewnątrz. Całą drogę idę niemalże na palcach, odwracając się gorączkowo za siebie co kilkanaście stóp. Oddycham głębiej, dopiero gdy docieram do miejsca spotkania. Szykuję wierzchowce do podróży i dosiadam klaczy. Klepię ja po szyi, gdy szczurzy się w stronę nowego konia. Tamten ją wącha z postawionymi uszami i kwiczy charakterystycznie dla ogierów. Kobyła próbuje go kopnąć, więc ściągam jej wodze.

– Już w porządku, dziewczynko. – Ciągnę ja za ucho, na co prycha.

Zzamałego domu wyskakuje Nannie i wsiada żwawo na muła. Rzucam jej pytającespojrzenie, na co kiwa, że jeszcze wszystko jest w porządku. Galopujemy w mrokunocy na południe, podczas gdy Wiedźma nuci coś pod dziobem, wystawiwszy głowęprzez otwartą torbę.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro