Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

II

Nabieram gwałtownie powietrza, jakbym nigdy więcej miał nie oddychać. Młócę rękoma na oślep, nie mam pojęcia, na ile czasu straciłem przytomność. Na kilka minut, godzinę, dzień? Widziałem tonącego ojca z siostrą, którzy obwiniali mnie, że chciałem dostać Ducha i przez to przyszło im zginąć. Potem przyszła do mnie w nocy Iris i nie spodziewałem się, że tak oczytana dziewczyna będzie znała tyle sprośnych rzeczy, których nie powinno się wynosić poza sypialnię.

      Staram się równo pracować ramionami. Udaje mi się chwycić wystający konar. Podciągam się, oddychając spazmatycznie. Wyczołguję się na brzeg i padam na plecy. Mostek cholernie mnie boli, tak jak lewy bark oraz prawe kolano. Obracam głowę. Przytomność straciłem chyba na kilka sekund, bo nawet nie odpłynąłem od jeziora, do którego wpada wodospad. Słyszę znajome rżenie, co mobilizuje mnie do zebrania dupy z ziemi. Otrzepuję się i na klęczkach wymiotuję. Ocieram brodę rękawem. W kieszeni znajduję miotającego się bassa niebieskiego. Wstaję chwiejnie i idę do Ducha rozciągniętego na ziemi bliżej wodospadu. Znosi mnie na prawo, to na lewo i ewidentnie utykam na prawą nogę. Nie mogę dobrze zgiąć kolana.

      Coś cicho wrzeszczy i z szczebiotaniem ląduje na moim ramieniu. Stroszy mokre piórka i wygląda jak strach na wróble. Wiedźma domaga się buziaka i obraca główkę na boki, jakby oceniała, czy jeszcze żyję. Albo ile dam radę pożyć.

      Nigdy mi się nie zdarzyło nie zauważyć spadku terenu. Rozumiem kamień, czy głaz, ale jak mogłem nie usłyszeć spadającej wody? Dokuśtykuję do ogiera, który ma mocno zadrapaną skórę na boku oraz większą ranę na szyi. Dziękować niebiosom, że nogi ma całe. Przemywam szmatką nasączoną wodę rany z ziemi i zasypuję je aseptykiem, który był w drugiej sakwie niż Wiedźma. Mapa jest cała nasiąknięta wodą i nie nadaje się do niczego. Cała żywność; herbatniki, rzeczy, marchewki, mięso, futro również namokło. Namiot, ubrania na zmianę oraz broń. Został łuk przypięty do siodła, ale strzał żadnych już nie ma. Pewnie prochu do broni również nie mam.

      Kręcę głową, klnąc na siebie głośno.

      Rozglądam się, ale nigdzie na kamienistym brzegu nie zauważam Carlo Lee. Przez mój błąd wszyscy mogli zginąć. Mrużę oczy i ciągnę za sobą ogiera. Wchodzę do jeziora po kolana i wpław docieram do ogromnej skały na jego środku. Lee leży z roztrzaskaną czaszką oraz nienaturalnie powkręcanymi kończynami. Kilka żeber przebiło jego wnętrzności oraz skórę na wylot, a jasny kamień oraz woda dookoła ma barwę szkarłatu. Chociaż tyle szczęścia miałem, ale z taką twarzą będzie trudno go rozpoznać. Ucinam palec, na jakim miał obrączkę, oraz pozostałości po głowie. Pakuję je do worka, a pierścionek chowam do wewnętrznej kieszeni kurtki. Kuśtykając, wchodzimy w ciemny las, który jest aż przesiąknięty odgłosami zwierząt. Gałązki oraz mech trzeszczą pod stopami z każdym krokiem i to będzie sukces, jak uda mi się rozpalić dziś ognisko, a koniecznie musimy się ogrzać.

      Przechodzimy przez polanę z pasącym się stadem wapiti na drugim końcu. Od ich jaśniejszych boków oraz zadu odbija się łuna księżyca. Dźwięki, jakie wydają podczas jedzenia, są dziwnie uspakajające, tak jak parskanie i grzebanie rozdwojonymi kopytami po ziemi, by znaleźć najlepsze bulwy roślin. Zauważam przechadzającego się czujnie byka o imponującym porożu. Dawno takiego nie widziałem i niemal mi szczęka opada, gdy w głowie przeliczam, ile bym za nie dostał. Razem ze skórą mógłbym pewnie kupić nowego konia. Sprawdzam palcem, z jakiej strony teraz wieje. Odpinam sztucer od siodła i w kuckach zaczynam iść przez suchą trawę. Patrzę pod stopy, a jednocześnie muszę obserwować zwierzę. Wiatr wieje mocniej i szarpie koronami drzew, zza których widać poszarpane wierzchołki gór. Już od dawna są na nich lodowce, a najdalej za tydzień zacznie padać śnieg w dolinach.

      Stado kruków zrywa się do lotu i wszystkie jelenie gwałtownie podnoszą głowy, strzygąc uważnie uszami. Byk zamiera w półkroku i ryczy donośnie, odrzuciwszy głowę do tyłu. Mam niecałą sekundę, by przyszykować się do strzału. Odbezpieczam broń i celuję. W ostatniej chwili to ja odpuszczam, gdy samiec wpatruje się we mnie błyszczącymi, paciorkowatymi oczami. Zza gęstwiny wyskakuje wataha burych wilków, zmuszając stado do ucieczki. Klnę pod nosem, gdy staram się niezauważenie wycofać. Jestem dużo łatwiejszą ofiarą niż wapiti. Chrzanię skradanie się i pędzę do ogiera próbującego zerwać wodze obwiązane wokół pnia sosny. Klepię go krótko po szyi i wskakuję na grzbiet w momencie, gdy rusza galopem w przeciwnym kierunku niż wilki. Ich ujadanie zmieszanie z warczeniem wypełnia polanę. Chwilę później słychać ryczenie cierpiącego jelenia, gdy drapieżniki podgryzają go żywcem, osaczając. Przez milisekundę zastanawiam się, czy potem nie wrócić po kopyta, z których można zrobić talizmany, a kości rzucić psom do obgryzienia, ale szybko z tego rezygnuję. Nie mam zamiaru wpakować się prosto w paszcze siedmiu wilków.

      Wiedźma jak na siebie jest dziś wyjątkowo milcząca i siedzi cały czas schowana za połami kurtki. Wystaje tylko jej główka. Muszę również mieć nietęgą minę, bo, chcąc, nie chcąc, się zgubiliśmy. Przez masywne świerki oraz cedry dookoła nie dostrzegam gór. Niebo jest ciemne i gwiazd na nim nie widać. Nie chcę panikować, bo zwierzęta momentalnie to wyczują, ale za dwa dni smród rozkładającej się głowy będzie nie do zniesienia. Decyduję, że przeczekamy gdzieś noc i rozbijemy ognisko w dolinie. Wolę mieć bliżej do cywilizacji gdyby wataha skurwysynów jednak się wystarczająco nie najadła. Wyciągam amulet od Iris i gładzę jego kontury kciukiem. Obiecałem dziewczynie, że po nią wrócę, bo również chciała się wyrwać z Aetherton i jeśli była przy zmysłach i znowu za dużo nie wypiła, to nie traktowała mnie jako tylko i wyłącznie kochanka. Jeszcze mi dzieciaków do szczęścia brakowało...

      Iris wspominała wcześniej o bandzie swojej kuzynki na bagnistych terenach Espritagne. Marzyła, by do niej dołączyć oraz żyć na pograniczu prawa. Pościgi, napady na banki czy na dyliżanse są kompletnie nie dla mnie, ale Iris do życia potrzebuje czterech rzeczy. Powietrza, alkoholu, seksu oraz adrenaliny. Ja zdecydowanie wolę, gdy to nie za mną szeryf wywiesza list gończy z odpowiednią sumą za głowę.

      Rozkładam obóz i po rozpaleniu ogniska szukam mojego wielozadaniowego rondla. Służy on do gotowania wody z mięsem, co ma służyć za bulion, oraz do gotowania kawy, kiedy jakimś cudem wejdę w posiadanie roztartych ziaren. Trzymam naczynie nad ogniem, a w tym czasie ostatnia, ocalała puszka gotowanej fasoli się podgrzewa. Trzęsę się z zimna, kiedy zrywa się mroźny wiatr.

      Duch skubie trawę luźno przywiązany do młodej brzozy. Wiedźma za zabawę stulecia wymyśliła chowanie się pod moim kocem, z grubo plecionej, czerwonej wełny, oraz wyskakiwanie spod niego ze skrzeknięciem. Czochram jej piórka na karku, gdy prostuję nogi, aż kości strzelają w kolanach. Kładę siodło pod płócienną płachtą robiącą za ekskluzywny namiot i odpinam od niego głowę Lee. Ją zostawiam blisko ogniska, by przypadkiem żadne zwierzę nie zrobiło z niej posiłku, a jednocześnie nie śmierdziało blisko mnie. Wiedźma w charakterystycznych podskokach dociera do worka i szarpie jego krańce. Śmieję się cicho i pstrykam delikatnie w dziób. Duch unosi głowę i powoli przeżuwa, obserwując nierówną walkę jego kompanki.

      Dojadam fasolę drewnianą łyżką, gdy zwierzęta prychają na siebie. Unoszę głowę w stronę nieba. Pojawiają się na nim ledwie widoczne gwiazdy, ale księżyc wystarczająco oświetla okolicę. Jutro będę się zastanawiać, co zrobimy. Od paska spodni odpinam saszetkę, gdzie trzymam niewielki słoiczek z maścią. Smaruję obrzęknięcia i siniaki na ciele Ducha oraz na swoim. Klepię go po kłębie i udaję się w swoje skromne progi. Kładę się na plecach i opieram głowę na siedzisku siodła. Wiedźma wciska się między moją szczęką, a obojczykiem i chowa głowę w piórach na grzbiecie. Sylwetka mojego ciała przez ognisko rzuca długie cienie na ścianę namiotu. Mrugam gwałtownie, gdy zaczyna się ona zmieniać, wydłużać, a w końcu przypomina paszczę niedźwiedzia. Mrugam ponownie i cienie wracają do normalnego kształtu.

      Ta fasola chyba zdecydowanie za długo przeleżała w jukach.

      Śni mi się Iris. Namawia mnie, żebym z nią uciekł, bo pokaże mi świat, jakiego nie znam. Nauczy mnie wszystkiego i sprawi, ze stanę się wolnym człowiekiem. Będę mógł przemierzyć cały kontynent na grzbiecie Ducha i z Wiedźmą na ramieniu. Jednak w ostatniej chwili mówi coś, czego nie mogę zrozumieć. Przeraża mnie to i nie zgadzam się. Ona zaczyna coraz bardziej nalegać, aż w końcu celuje do mnie ze swojej strzelby. Po tym, jak uderza mnie kolbą w skroń, zaczyna się kolejna mara.

      Ogromny orzeł przysiada na koronie drzewa i łypie na mnie bystrym okiem. Obraz miga niczym zepsuta lampa i przelatują migawki z Aetherton oraz okolic. Znajomy wodospad, błotniste ulice i chaty zbite z długich, nierównych desek. Zapach świeżo rozwieszonego prania zmieszanego z mułem rzeki płynącej wartko pod mostkiem. Za nim mieszkają ludzie z rodzin, które stać na jednopiętrowe domy oraz stodoły z kurnikami. Również do nich należę i stoję, jako mały chłopiec, trzymając mamę kurczowo za spódnicę. Ojciec dosiada swojej białej klaczy i, trzymając strzelbę na nogach, rozmawia z obcymi. Jest ich więcej niż ludzi ojca. Stoją w równym szeregu, a ich konie parskają. Mają spienione pyski oraz plamy białego potu na grzbietach oraz nogach. Mężczyźni posiadają jednorakie chusty i kapelusze z wygiętym rondem. Każdy przyozdobiony tym samym szmaragdowym talizmanem na rzemieniu. Przed domem zatrzymuje się dyliżans, z którego wysiada dama w mlecznej sukni okryta futrem z czarnego wilka. Ściska dłoń chłopca starszego o kilka lat. Ma niesamowicie jasne oczy, niczym woda w potoku. Nawet na mnie nie spogląda, wpatruje się z uwielbieniem w przywódcę obcej grupy. Kobieta w futrze również.

      Mój ojciec zaczyna wykrzykiwać rozkazy wrzeszczy coś o kopalni. Tyle udaje mi się rozumieć. Kilkudziesięciu jeźdźców odjeżdża galopem spod posiadłości. Kobieta celuje nóż kopertowy w stronę mojej mamy. Robi gest podrzynanego gardła. Siostra łapie mnie za drugą dłoń i ściska nieznacznie, jest wyższa ode mnie o ponad głowę. Chłopak o jasnych oczach spogląda na nią i uśmiecha się ponuro.

      Kolejny przebłysk światła. Góry. Przebłysk. Potworna burza szalejąca za pasmem górskim. Przez wiatr niesie się echo strzałów. Mama trzyma mnie na kolanach i zasłania uszy, gdy płaczę z przerażenia. Wiatr wyważa okiennicę. Gasną świece. Przebłysk. Zakrwawione cielęta w zagrodzie oraz klacz ojca. Przebłysk. Przebłysk. Ciemność.

💰💰💰

      Budzę się gwałtownie z koszmarnym bólem głowy, a wrony wtórują swoim krakaniem. Zaczerpuję powietrza, jakbym za długo tkwił pod wodą. Wiedźma na mój ruch wychla się spod koca. Cała się trzęsie i piszczy cicho. Zauważam, że zrobiła pod sobą sporo kupek, do tego ma zmatowiałe oraz napuszone pióra. Odrzucam koc i zauważam na nim krew. Przykładam dłoń do skroni, na palcach widnieją czerwone plamy. Już od dawna musi być widno, a do tego ognisko zgasło. Szukam po omacku, wciąż zaspany, sztucera, który powinien leżeć obok. Zrywam się na równe nogi, zaplątując się w płachcie, a jednocześnie dostaję takich zawrotów głowy, że padam jak długi na twarz. Prosto w błoto.

      Mrugam nieprzytomnie, próbując odgonić sen, który był dziwnym fragmentem z przeszłości.

      Z przekleństwem cisnącym się na usta wygrzebuję się spod materiału. Robię się biały jak skały wapienne na zboczu. Biorę na dłoń Wiedźmę, która wciąż się trzęsie. Głowa Lee zniknęła, tak jak juki oraz cała broń, jaką posiadałem. Wszystko. Dziękuję w duchu, że zwyczajowo spałem w pełni ubrany. Owijam papugę chustą i wkładam za pazuchę, by się ogrzała. Wcześniej dmucham w jej pióra na brzuchu.

      Brak nagrody, broni czy prowiantu nie jest jeszcze najgorszą rzeczą. W miejscu, gdzie był przywiązany Duch, widnieje tylko plama zakrzepłej, ciemnej krwi. Robi mi się niedobrze. Jednak nigdzie nie spostrzegam śladów walki z niedźwiedziem, pumą górską czy innym zwierzęciem. Wokół obozowiska znajdują się tylko liczne ślady stop oraz kopyt. Zaczynam się śmiać obłąkańczo i rzucam kapelusz w cholerę. Spada gdzieś między drzewami. Zostałem, kurwa, ograbiony.

      Są trzy możliwości. Albo rabusie zarżnęli Ducha i ukradli, co się dało, a uderzenie w głowę rzeczywiście miało miejsce. Albo jakieś zwierzę wcześniej dorwało ogiera lub on również został skradziony. Dotykam krwi. Z marnym dobytkiem na ramieniu zaczynam iść za plamami krwi. Zatrzymuję się przed gęstymi krzewami, z których wylatują mazurki. Wracam do pozostałości po obozie i zastanawiam się, co zrobić. Kopię kamienie, jakie nawiną mi się pod buty. Zwijam płachtę namiotu, obowiązuję rzemykiem i zarzucam na ramię. Patrzę na siodło, za które spokojnie mógłbym kupić nową torbę oraz trochę prowiantu. Jednak jest na tyle ciężkie, że podróż z nim może być gwoździem do trumny, a jednocześnie najpierw je mogę rzucić głodnemu miśkowi na pożarcie, by zyskać kilka sekund i wdrapać się na gładkie skały. Byle nie na drzewo, to byłby niesamowicie marny pomysł, jeśli ktoś nie lubi śmiertelnych upadków z wysokości, gdyby bestia rozhuśtała roślinę albo sama na nią wlazła.

      Ostatecznie związuję strzemiona na rożku i ruszam za śladami krwi Ducha. Mam nadzieję, że przeżył. Nie mam pojęcia, co bez niego zrobię i jestem na siebie wściekły, że pozwoliłem, by coś mu się stało. Cholera jasna, tego konia już raz odkupiłem spod rzeźniczego noża, bo jako dwulatek zabrany z dzikiego stada był tak narowisty, że nikt nie mógł się do niego zbliżyć. Nie to, by mi się za pierwszym razem udało, do dziś mam krzywy u nasady nos oraz sztucznego kła, gdy Duch sprzedał mi kopniaka prosto w twarz. Kilka złamanych żeber, przetracony nadgarstek i parę innych drobiazgów. Ale się nie poddałem i w końcu po coś za niego zapłaciłem. Po wielu miesiącach codziennego przychodzenia do zagrody wytworzyła się między nami jakaś więź, a potem pozwolił się dosiąść. Od ośmiu lat nie siedziałem na innym koniu niż Duch i czułby się, jakby go zdradzał.

      Właściwie to jak teraz o tym myślę, ogiera kupiłem z dwóch powodów. Miał niesamowicie buńczuczny charakter, a jednocześnie nie był bojaźliwy, jak większość tych kopytnych. Do tego jego sierść była koloru czystego złota, a podpalany, czekoladowy pysk oraz nogi ze smolistymi kopytami tak jak grzywa i ogon z ciemną pręgą na kłodzie czyniły Ducha najpiękniejszego konia na północy.

      I to nie moja nieobiektywna opinia. Koń nawet dostał platynową licencję na ogiera rozpłodowego po tym, jak Iris mianowała go najbardziej urokliwym zwierzęciem na całej, zacofanej północy. Do dziś Duch doczekał się trójki dzieci, ale żadne z nich nie otrzymało maści po tatusiu, ani jego krnąbrnego charakteru.

      Ślady krwi nagle kończą się na skałach w dole zbocza. Poprawiam siodło na przedramieniu. Jakaś część mnie chciała, by ogier wrócił do swojego dawnego stada w dolinie. Tyle że jest to tak prawdopodobne, jak pojawienie się krokodyla w tej okolicy.

      Schodzę po zboczu pełnym niewielkich odłamków. Ślizgam się na stromej ziemi i wpadam na sosnę. Strzepuję igły zza chusty, a Wiedźma piszczy spod kurtki. Potykając się co chwilę o gałęzie albo skałki w końcu udaje mi się zejść na wydeptaną ścieżkę. Dostrzegam na niej drobne plamki krwi ciągnące się w poprzek drogi i ciągnące się wzdłuż zarośli nad potokiem. Jakiś zając ostrzega swoich kompanów, gdy mnie dostrzega. Na razie się cieszę, że nie natknąłem się na żadnego drapieżnika, który również uznałby, że ten trop jest interesujący. Wielka wrona z krakaniem wyskakuje zza borówek i o mało nie dostaję zawału serca. Podchodzę bliżej nich, bo czuję mało przyjemna woń. Między gałęziami dostrzegam na glebie cielę sarny. Młode ma gałki oczne poza oczodołami i ślady od pasa na szyi. Właściwie to jedno oko, bo drugie musiały rozdziobać ptaki. Do tego powykręcane kończyny w stawach i została wybebeszone. Cofam się ze wstrętem dla osoby, które mogła urządzić taką zabawę. Ślady krwi biegną jednak nieprzerwanie dalej wzdłuż wody. Plamy są coraz słabsze, ale wciąż widoczne w dziennym świetle na podeschniętej trawie. Czysta woda szumi przyjemnie, uderzając w kamienie na brzegach. Niestety również zagłusza ewentualnie nadchodzące zwierzęta.

      Zaczynam rozmyślać o życiu, co się źle kończy, bo zaczynam myśleć o mamie, gdy była normalne i o siostrze, jak jeszcze żyła. Aurelie uwielbiała czytać gazety i często chodziła ze swoim skórzanym dziennikiem nad wodospad i opisywała wszystkie rośliny oraz zwierzęta. Miała ogromny szacunek do przyrody, a jednak marzyła o życiu w mieście z ceglanymi domami, gdzie mogłaby przeglądać się w witrynach sklepowych i wybierać suknie, jakie sobie wymarzy. A u jej boku stałby przystojny, młody dżentelmen w surducie z melonikiem oraz mahoniową laską w dłoni. Miała wszystko zaplanowane. Codziennie ćwiczyła, by nie przybrać na wadze, myła twarz. Była starsza o cztery lata, ale szybko wydoroślała. Jednak wszystko na nic, bo śmierć zabrała ją przedwcześnie, gdy tylko chciała zwiedzić nieco więcej świata.

      Trop po jakiejś godzinie urywa się i musze odpocząć. Kolano wciąż boli po wczorajszym upadku z wodospadu. Odkładam siodło na ziemię i siadam na nim, prostując nogi. Burczy mi w brzuchu, a ramiona zdrętwiały od trzymania nieruchomo przedmiotu. Wiatr powiewa miedzy drzewami, a stojąc na kamieniach w potoku widzę w dole płaską, ciągnącą się po horyzont dolinę, a później prerię. Pochylam się po drugiej stronie brzegu i z początku piję wodę w złączonych dłoniach, ale ostatecznie jestem zbyt spragniony i wkładam głowę do strumienia. Ciecz jest przyjemnie rześka oraz choć na chwilę udaje się jej zamaskować głód. Sowa pohukuje w jednej z dziupli wydrążonej w cedrze. Para lisów podbiega do potoku w bezpiecznej odległości ode mnie. Szczeniaki piją czujnie, a potem zaczynają naskakiwać na siebie, podgryzając ogony. Nagle oba zastygają w bezruchu i czmychają z powrotem w zarośla.

      Czuję, jak spinają się mięśnie na plecach. Odwracam się powoli. Słyszę na razie posapywanie oraz węszenie. Odgłos ciężkiego chodu wielkich łap ze śmiercionośnymi pazurami. Wiedźma piszczy cicho i chowa się głębiej pod kurtkę. Unoszę głowę boleśnie mozolnie sięgając po broń na ramieniu, której przecież nie mam. Robi mi się słabo. Grizzly przystaje i obwąchuje siodło po drugiej stronie wody. Ma potężną, krępą sylwetkę porośniętą rdzawobrunatnym futrem. Powoli zaczynam się wycofywać, by poruszyć się jak najmniej. Zwierzę wywija górną wargę i staje na tylnych łapach. Wciąga głęboko powietrze do mokrego, błyszczącego nosa. Ma taki sam kolor jak wpatrujące się we mnie para ślepi. Niedźwiedź opada na przednie łapy i już wiem, że mogę sobie darować ucieczkę cichaczem. Rzucam się do biegu między drzewami, a za sobą słyszę jedynie mrożący krew w żyłach ryk zwierzęcia, które pewnie chce urządzić ze mnie swój ostatni posiłek przed snem zimowym. Przysięgam, nie posiadam za dużo tłuszczu, nie przydam się. Ani trochę.

      Uchylam się przed gałęzią i biegnę na oślep, dokąd mnie nogi poniosą. I tak już nie wiem, gdzie jestem, więc już bardziej nie mogę się zgubić. Ślizgam się na szyszkach oraz pokrytym szadzią poszyciu. Czuję dudnienie za sobą prawie trzystukilowego zwierzęcia i chyba tylko to powstrzymuje mnie przed zwolnieniem oraz padnięciem na ziemię ze zmęczenia. Przeskakuję nad powalonym pniem i resztka sił skaczę w górę, by złapać się skały polodowcowej. Podciągam się, słysząc ryk zwierzęcia. Jestem niemalże na górze głazu, gdy ogromna łapa dosięga mojej łydki i z impetem zwala z nóg. Upadam z gruchotem, a szczęki niedźwiedzia zaciskają się na mojej kostce. Jeszcze nie na tyle mocno, by ją zmiażdżyć. Wiedźma piszczy przeraźliwie, co jest jedynym dowodem, że jeszcze nie została zgnieciona na śmierć. Szarpię kurtkę, odrywając guzik, by ją uwolnić. Grizzly ściąga mnie w dół i rzuca na glebę. Stękam z bólu, powstrzymując się od skowytu, który by tylko podjudził drapieżnika. Staram się, jak mogę, udawać martwego. Błagam, żeby się tylko mną znudził.

      Papuga lata wściekle koło głowy niedźwiedzia i dziobie go po kosmatych uszach. Bestia potrząsa głową i ryczy ostrzegawczo. Zaczynam się mozolnie odczołgiwać, ale momentalnie przestaję, gdy drapieżnik ponowie węszy wokół mnie. Przednimi łapami zaczyna naciskać miarowo na moje plecy, jakby prawie na nich podskakiwał. Stękam, bo mam wrażenie, że klatka piersiowa zaraz eksploduje. Zauważam na wyciągnięciu ręki grubą gałąź z postrzępionym końcem. Gdyby tylko udało mi się ją wbić w oko stworzenia.

      Wiedźma znowu piszczy niczym kogut, co znaczy, że jest śmiertelnie przerażona i ponownie lata jak wariatka wokół niedźwiedzia, drapiąc i skubiąc go w grzbiet. Naprężam wszystkie mięśnie i rzucam się w stronę badyla. W momencie, kiedy moje palce zaciskają się na drewnie, łapa zwieńczona piątką zakrzywionych pazurów zaczepia się miedzy moimi łopatkami i ciągnie w swoją stronę, rozrywając skórę z łatwością, jaką łódź mknie przez łagodne fale na jeziorze. Tym razem nie wytrzymuję.

      Wrzeszczę na całe gardło, aż kilka kruków ze szczebiotem wzbija się w powietrze. Czuję śmierdzący oraz gorący oddech bestii na karku. Zaciskając zęby z nieludzkim bólem, okręcam się i staram się wbić z całej siły gałąź w niedźwiedzia.

      Ryczymy w tym samym momencie, gdy rany mnie palą, a stercząca gałąź z krtani również nie może być zbyt wygodna. A potem pada strzał rozsadzający mózgoczaszkę grizzly. Resztki organu dowodzącego, innych narządów, oczu, czy mięsa zmieszanego z krwią spadają na mnie. Część martwego niedźwiedzia przygniata mnie do ziemi, ale i tak nie mógłbym się ruszyć, przez rozrywający ból pleców oraz przetrąconą kostkę. Opadam czołem na mech, który powoli nabiega szkarłatną cieczą i puchnie. Tak jak mój język. Wiedźma wydaje z siebie przeraźliwy pisk mogący rozsadzić uszy.

Czy ktoś zwrócił uwagę, że przez całe 20 minut (według Watt) nie pojawił się ani jeden dialog? :B

Przedstawiam jedyne piosenki świąteczne, jakie można mi puszczać :B

https://youtu.be/Wd2vV-e0Jzc

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro