💰
Trzask piorunów niósł się echem po kotlinie. Z nieba lał się deszcz, jednak na ziemię bryzgały litry gęstej, gorącej cieczy. Każdy wystrzał był zagłuszany rozpruwającym niebo dźwiękiem grzmotów gromadzących się nad spadzistymi wierzchołkami łańcucha górskiego. W dolinie nikt żywy nie mógł nie czuć prochu strzelniczego zmieszanego z odorem śmierci oraz strachu. Przyroda wraz z ludźmi zdawała się toczyć zaciekły bój o życie, ponieważ nawet dumne cedry pnące się do nieba, uginały się pod wiatrem i stawały w ogniu rozłupane przez błyskawicę.
Takiej burzy nie pamiętał nikt. Nikt również nie był świadkiem płonących zboczy rozświetlających, niczym ogniste łuno, nieprzenikniony mrok tej bezgwieździstej nocy. Puszcza była martwa, brak w niej było odgłosów zwierząt czy choćby najmniejszego bytu istot żywych. Wszyscy lękali się, gdy niebo pękało pod ogromnymi chmurami, które zdawały się chcieć zatopić kotlinę. Ostatni strzał przeszył okolicę, a po nim nastąpiła przeciągająca cisza.
Po tej stronie gór nie mieszkał nikt, komu było miłe życie, toteż nikt nie dowie się o rzezi, ponieważ w ciągu kilku dni zwierzęta oraz gleba zrobią z ciał należyty użytek.
Ostatni z żywych koni zarżał przeraźliwie, gdy i jego dobito czystym strzałem w czoło. Była to piękna, siwa klacz, która spędziła za swym oprawcą całe swoje życie. Nie uszłaby jednak mili, ponieważ wcześniej dostała kulę w staw skokowy.
Akt miłosierdzia, tak lubił to określać. Mężczyzna otarł krew z twarzy oraz dłoni i spojrzał na dogorywającą klacz, wierzgającą nogami, gdy się wykrwawiała, a potem uniósł wzrok na niebo. Zaczął się śmiać, ale nie jak podczas wygranej w karty, a raczej jak obłąkaniec, odnalazłszy swoje miejsce w tym niegościnnym świecie. Mężczyzna poprawił kapelusz, obcasy jego butów zapadły się w mule zmieszanym z krwią. Zdmuchnął siwy dym znad lufy i schował colta do kabury. Przeszedł na ciałem przywódcy gangu, który był na tyle głupi, by układać się z nim na jego terenie. Mężczyzna wlepił spojrzenie w szczyty gór rozświetlanych raz po raz przez ogromne, rozgałęzione błyskawice.
Niebiosa się gniewały. Ale on nie wierzył w takie brednie.
Z ronda jego kapelusza skapywała obficie struga wody, jednak nie przejmował się tym. Odnalazł cel w życiu i chciał podbić cały kontynent. Cały świat. Potrzebował tylko do tego ludzi oraz transportu. Pieniądze miał, choć najchętniej pozbyłby się ich, jak i swojego nazwiska, rodziny oraz kopalni, która była skryta w tych zboczach.
Zacisnął dłoń na szmaragdowym talizmanie zerwanym z trupa jako trofeum.
Nie dbał o to, że podobnej nocy do tej, kilka lat wcześniej, po drugiej stronie łańcucha górskiego, urodził się jego syn, który tego planu nie będzie nigdy godzien poznać. Nie potrzebował rodziny.
WEBTOON JEST W TRAKCIE TWORZENIA
https://youtu.be/QsZ6xrhvEAg
Boski zwiastun od niezawodnej illustrement, a piosenkę podrzuciła magnolia_pax
Link do playlisty na Spotify ->
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro