Inkoverse cz. 1 (Fullship)
Pierwszy był szelest między drzewami.
Bose, opalone stopy stąpały po ostrej trawie. Popękane pięty lekko trzeszczały przy każdym kroku, co tylko rośne żyjątka mogły usłyszeć. Żywe mięso po wyrwanych paznokciach wzbierało krwią – ta zaraz spływała ku ciętemu przez trawne źdźbła śródstopiu. Metalowe obręcze odbijały się dźwięcznie od szczupłych kostek, zawieszone na tychże obręczach koraliki stukały głucho.
Tooru szedł do przodu. Światła Białej Ziemi padały na jego twarz i, przelatując między piętrami orzesznic oraz bacuri*, opływały ją, cięte cieniami liści w kształt pręg. Podłoże przyjemnie szeleściło, pierwsze lataczki zaczynały pogwizdywać u góry.
Matka Kwiecia ponownie tryumfowała nad Matką Sen.
Tooru powoli zbliżał się do Anteiku; między szumy lasu po cichu wkradały się hałasy codzienne Czerwonokrwistych. Szedł dalej – szum z hałasami najpierw stopniowo się mieszały; lataczki krzyczały na przemian z mięsożernymi ustami, liście opadały w rytm stukających denek od słoi oraz dzbanów. Później odgłosy krwistych przyćmiły te matczyne, zaś sam Tooru zszedł ze swojej prześwięconej ścieżki na kamienie Kawowego Miasta.
Lubił te momenty przejścia. Kiedy pokaleczone stopy stawały na, nadal chłodnych, kamieniach ulicznych, skóra w całości stawała pod światłami Białej Ziemi, zaś oko mrugało kilkukrotnie, aby przyjąć plejadę barw oraz kształtów widocznych naprzeciw. Lubił to niemal równie mocno co poranne oraz wieczorne przemykanie od Czerwonokrwistych do lasu, gdy całodzienny hałas, gwar, huk oraz bieg spływał z niego wprost do ziemi, by pozostawić nieskażoną krew przed modlitwami. Nie było nic bardziej sycącego nad oddanie Matce myśli, aby oczyściła je i zwróciła z powrotem, klarowne, a nadto wypełnione zmyślnymi poleceniami...
– Toorie... – przywitał go łagodny, miłosny głos. Tooru wykręcił nieco głowę i spojrzał ku swojemu bratu, z odwzajemnianym uśmiechem.
Brat stał zgięty, chwaląc go ukłonem, a jego spojrzenie oraz tułów nakierowane były ku kamienistemu podłożu. Jednak spojrzenie to pozostało wbite w kamienne bloki tylko tyle, aby Tooru mógł poświadczyć, iż je dostrzegł – następnie zaś odbiło się od szarości kamienia, by z radosną iskrą wylądować na twarzy miłowanego brata.
– Kankekie... – odpowiedział miękko Tooru. Odkłonił mu się nieznacznym pochyleniem karku, lecz również nie mógł wyczekać zbyt długo, aby nie wrócić okiem do brata. Ten wyprostował się, a kolorowa szata z cichym łopotem opadła na płaski brzuch oraz szczupłe kości obojczykowe.
– Jak przebiegło spotkanie z Matką? – zapytał przymilnie Kaneki, zajmując zwyczajowe miejsce u jego boku. Ręce złożył za plecami, pierś lekko wypchnął do przodu – jak zawsze czynił w obecności Tooru. . Ten zaś szedł spokojnie przed siebie, a usta jego trwały w lekkim, niemożliwym w tych okolicznościach do zmycia, uśmiechu.
– Owocnie. Matka wydaje się rada z twojego idącego zażonopójścia; trawy puściły wonne soki – objaśniał spokojnie, stąpając wzdłuż dróżek Anteiku. Czerwonokrwiści mrówkowali miastem, to z naręczami szat niesionymi ku rzece, to z pojemnymi słojami ciągniętymi ku studniom. Każdemu, czyj wzrok spotkał, Tooru dawał uśmiech, w zamian zaś zawsze mógł czekać pokłonu. Nawet od młodych, które niezgrabnie podkurczały grube kolanka, aby wyrazić swoje uczucia wobec matczynego posłańca. Pokłonienia te sięgać miały prawie ziemi, czego, oczywiście młode nie umiały, ale usilnie pracowały nad schyleniem za dużych główek. Tylko przy modlitwach kłoniono się niżej – czołami do ziemi bądź kamienia, z oczami szeroko otwartymi, wzbronionymi od mrugania, by dostrzec każdą drobinę daru Matki – ziemi.
– Ja też jestem rad – zdradził bratu Kaneki, również rozdając Czerwonym uśmiechu. Acz ostrożniej, gdyż cały czas musiał mieć baczenie na Tooru . – Wżenek między Harpie to powód mojej dużej radości.
Bracia szli ku Wieży, gdzie czekały na nich Brzaskowe Rytuały. Tooru nie śmiał żałować, iż wkrótce przeznaczone na brzaski komnaty będą zdane wyłącznie jego własności – takie, skupione wyłącznie ku własnej osobie, odczucia byłyby potępione przez Matkę.
U wejścia Wieży posłały im pokłony dwie Czerwonokrwiste w długich szatach koloru oddechu. Trzymały zdobne dzbany oraz siteczki ze złotego włosia, a na twarzach miały malunki poświęcenia służbie Matce i jej potomkom. Kapłanki Wieży.
Dwaj bracia przeszli ku pierwszej z sal, Sali Oczyszczenia. Tutaj odkładali swoje szaty oraz biżuterię, by wobec Rytuałów Brzasku pozostawać takimi, jakimi zostali powołani na świat. Szaty natychmiast zabrały kapłanki, aby spalić je w jednej z innych komnat. Obydwaj bracia przeszli natomiast do Sali Krwi, gdzie czekał ogromny basen ze złoconymi ścianami. Obaj zeszli po jego chropowatych ścianach, uważni kalecząc dłonie oraz stopy, aby ich palce zostawiały ślady na, brązowych po przejściach ich poprzedników, zaciekach oraz podłogach. Stanęli wówczas pośrodku basenu, ze zdartą skórą oraz paznokciami, czując jak wysypana na podłodze sól szczypie bezpośrednio żywe mięso.
Kapłanki czwórkami ustawiły się naokoło krawędzi basenu, wykonały krótki ukłon, po czym z nabrzmiałych, rytualnych dzbanów wylały na swoich panów rzekę ofiarnej krwi.
Bracia stali spokojnie, gdy obmywał ich strumień czerwonej posoki, zapychając usta, uszy, oraz nozdrza. Gdy fala opadła mieli smak metalu na językach i czerwone strumienie spływające przez każdy przesmyk ciał. Spojrzeli po sobie w uśmiechach, a czerwień spływała między ich zębami. .
Wspólnie, choć wcześniej tego nie zmówli, ale będąc braćmi najpewniej zawsze słali myśli, jeśli nie jednymi, to bliskimi ścieżkami, zdecydowali zlustrować się wzajemnie oczami, aby zapamiętać ten jeden spośród ostatnich wspólnych rytuałów. Wszak nie było dla braci nic intymniejszego nad wspólną kąpiel krwi, kiedy obaj, ramie dotykając ramienia i wzrok wzroku, stali naprzeciw Matki, w danych im przez nią formie oraz w krwi ofiarowanej przez jej dzieci.
Tooru, aby przyjrzeć się bratu, musiał spoglądać nieco w górę. Był on wyższy, a do tego postawniejszy. Pod jego bladą, przyrównywaną do płatków kwiecia magnolii, skórą, gromadziły się zbitki mięśni, które łagodnie uwypuklały krzywizny ciała. Mięśnie te drżały i napinały się pod warstwą bladej skóry, niczym kuszące spod wody syreny, lekko mącące taflę potężną płetwą, aby zwrócić uwagę każdego nieostrożnego pływającego.
Lustrując nagie ciało brata, Tooru nie mógł odepchnąć wrażenia, iż obserwuje morze magnolii, gdzie też figlarnie przemykają syrenie młode, bawiąc się jeszcze swoimi płetwami – jeszcze uczące się nimi poruszać, stąd też ruchy te pozostawały pełne subtelności i cichości, dziecięcej fascynacji swoim ciałem. Nie kuszenie doświadczonych, krwiożernych matek.
Oprócz tego Tooru widział zakreślone pod ową skórą kości, których linie przebijały na zakrzywieniach nóg, palców, na krańcach ramion i poprzez wypukłość na gardle.
Nawet teraz, kiedy płatki różowiły się, czerwieniły, nawet czerniały od natłoku posoki, zaś każdą przestrzeń przepływały cienkie, zwinne wężyki brodzące między porami skóry, skóra ta wydawała się w jakiś sposób mistyczna oraz święta, jakby zdjęta żywcem z boga i zdana śmiertelnikowi na użytek.
Kaneki miał twarde uda, krągłe, wyraźnie zarysowane kości bioder, małe, kanciaste dłonie, szerokie ramiona oraz skaczącą grdykę. Matka przy tworzeniu go musiała mieć dobry nastrój – Tooru uśnił sobie, iż lepiąc jego brata i napuszczając jego żyły złotym nektarem, musiała siedzieć gdzieś nad upstrzoną kwieciem rzeką, przysłuchiwać się wodnistemu szumowi i kołysać zlepek krwi oraz gliny przy tych wodnistych szeptach, tulić zlepek oraz promienie do swej piersią aby karmić maleństwo. Musiał to być spokojny proces, bo też spokojny był zawsze jego brat. I z pewnością był to proces piękny, gdyż tylko w takim mogła powstać równie piękna istota.
Najcudowniejsza jednak zawsze pozostawała twarz Złotokrwistego – Tooru niekiedy pozwalał sobie przypuścić, czy może Matka nie dała mu kawałka z własnego policzka, ale nie śmiał zdradzić tej myśli, nawet samej boginii.
Twarz była bowiem tym, co czyniło Kanekiego dzieckiem bogini – to ona świadczyła o jego namiestnictwie pośród Czerwonokrwistych, o jego złotych żyłach, które wypełniała nie krew, a złoty nektar tłoczony z kwiatów na polach Matki. Twarz ta była pół-dziecka, pół-boska. Część dziecką pokrywała ta sama magnoliowa skóra, co resztę ciała. Część boską matka zlepiła z czarnej płytki, być może z kamienia wnętrz skorupy ziemi, gdyż był twardszy od wszelkich znanych Czerwonokrwistym narzędziom, oraz z owadzich pancerzy – lśniła bowiem barwami wody przy każdym podstawieniu pod światła. Płytki okalały połowę twarzy a także głowy. Na szyi kończyły się, tuląc jej część ciasnym kołnierzem, przez chwilę biegnąc jeszcze pod skórą czarnymi żyłkami. Na twarzy gładko przyległa do kości, wypełniał sobą dołek policzka oraz oczodół, z którego gorzało srebrne światło, świadczące, iż Kaneki czuwa – oko to nigdy nie spało, nigdy nie zamykało się i nigdy nie gasło, nawet gdy jego właściciel tracił resztki świadomości. Było najbardziej widzialnym znakiem obecności Matki w synu, a Czerwonokrwiści chylili pokłony pod tym spojrzeniem, wierząc, iż przez srebrną jasność sama Matka spogląda na ich oblicza.
Dalej czarne płytki zachodziły na głowę, gdzie środkiem piętrzył się ostry grzebień, pociągnięty się aż na kark, niczym córczany warkocz. Oprócz płytek na twarzy znajdował się smolisty, lśniący dziób, który wyrastał od nosa i zasłaniał sobą usta, zaś te nie miały warg, jedynie gołe zęby z dwoma kłami, białe jak róże i otoczone krwistoczerwonymi tkankami zrośniętymi z magnoliową skórą. Po stronie płytek uśmiech ten był niemal w całości zakryty, po stronie zaś dziecięcej – białe zęby wychylały się delikatnie, łagodnie uśmiechane i miłujące wszystko co je napotkało.
Uśmiech Kanekiego był czymś co Tooru miłował zaledwie odrobinę mniej od samej Matki. A miłował to odrobinę bardziej za każdym razem, gdy bart krzywił skórę wokół szczęki w ten szczególny, znany tylko jego boskiej aparycji, sposób. Tak, iż ciche bicie bębna piersi Tooru nagle robiło się głośniejsze, bardziej odczuwalne.
Tooru nie był do Kanekiego podobny, lecz Matka, tworząc ich, dała wyraźny znak braterstwa dwóch Złotokrwistych
Włosy.
U obydwu blade – lecz u Kanekiego była to biel najbielsza, jak nici śniegu przeniesionego z odległych czap górskich. Ale nawet ta biel zaczynała się najpierw nocną ciemnią, by fazami różnych odcieni, dopiero na końcu stać się tymi lśniący śnieżnie włóknami, które nieco falowały od wilgoci, a skręcały się w drobne spirale po zupełnym zmoczeniu. Teraz z tych poskręcanych kosmyków skapywała krew, a drobne, ciemne plamki coraz gęściej okalały czerwone oko o pióropuszu ciemnych rzęs i z drobną zmarszczką u dolnej powieki.
Kaneki zawsze uważał jednak, iż włosy jego małego Toore są cenniejsze. One bowiem pobladły nie z urodzenia, a na skutek przyjmowania rytuałów krwi. Niegdyś zielonkawe: wzorem kwiecia Matki, to wciąż obmywane drogocenną ofiarą poddanych wkrótce zgubiły większość swojego koloru i ubrały biało-zieleń, piękną w swoim wypracowaniu oraz wyraźnym przez każde pasmo poświęceniu wobec poddanym. Tylko u resztek, tam gdzie włosy powoli wyruszały na wędrówkę wprost ze źródła u skóry, tylko tam miały kolor nadany im rodzimie przez Matkę. Kolor wspaniały, bo pełen ich bogini, ich rodzicielki.
Lecz nie tylko w ten sposób Matka Kwiecia obdarowała swe ukochane dziecko jej barwami – oprócz zieleni dała mu też brąz, który rozlał się po miękkiej skórze i oblał ją, jak cień oblewa przestrzeń leżącą u nóg drzewa. I choć w oczach swojego brata Toore pozostawał zawsze silniejszy oraz potężniejszy niż w oczach prawdy, to swoją postawą, zawsze wypartą piersią, sam sprawiał wrażenie, iż ma więcej rozmiaru oraz sił, niż rzeczywiście mu podarowano.
Kaneki każdego kolejnego poranka, odbierając brata po modlitwach, coraz wyraźniej dostrzegał jak hojnie Matka obdarowała swojego syna – była w jego oczach: tym, które niegdyś, przed Rytuałem Poznania, lśniło ciemną, mistyczną zielenią, a tym, które teraz było nieobecne, zaś skóra kryjąca pusty oczodół czerwieniła się, puszyła, chropowiaciała. I w tym czerwonym, okrągłym, bystro spoglądającym, jakby pod jego powieką oraz tęczówką ukryto mądrość natury, ducha oraz ich Matki. Co mogło być prawdą, Kaneki czasem zauważał. W sylwetce Tooru też było tak wiele z rodzicielki – w tym, iż mógł zarówno dać komuś dziecko, jak i je spłodzić: będąc mężczyzną miał jednocześnie matczyne piersi, które okrągliły się dumnie, zwykle spod rozcięcia kolorowej szaty, teraz zaś pod cienką warstwą zasychającej krwi. Miał też łono służące noszeniu młodych, widoczne pod postacią drobnego uwypuklenia na linii brzucha. Tooru nie był tak kanciasty jak Kaneki, ale Kaneki miłował postać swojego brata, który nie miał kruchych ramion, ostrych kości, ani drobnych, wydłużonych nóg. Tooru był miękkszy, piękniejszy, kobiecy i troskliwy tak samo jak był silny oraz opiekuńczy.
Był tym, kogo Matka w ich czasach przesłała Czerwonokriwstym i Kaneki nie mógł wątpić w jej wybór. Ani w wykaz Rytuału Poznaniu, kiedy ich obydwu, jeszcze jako podrzutków bogini, zalano kwasami, by sprawdzić, który z nich lepiej wytrzyma. Kaneki stracił wówczas całe wargi, zaś Tooru – tylko zielone oko. Zaś Kanecze usta chronił pancerny dziób, a nawet on nie zdołał zatrzymać kwasu cieknącego ku kwilącym, dziecięcym wargom. Część jamy ustnej również została na skutek tamtego wydarzenia przeżarta oraz poparzona, kapłanki kilka lat musiały pilnować jego procesów karmienia, aby nie doszło do większej krzywdy.
Ale najważniejsze były ramiona Tooru. One były tym, po czym poznano ingerencję Matki w jego istotę, tym, po czym kapłanki poznały w nim złotą krew.
Cztery.
Po dwa na każdą z piersi.
Dwa razy więcej rąk do dbania o poddanych, do obejmowania młodych, do modlitw oraz rytuałów.
Teraz te ramiona, czując, iż krew powoli zasycha na skórze, zaczęły wpijać się w pozłacane ściany basenu, aby, pokaleczywszy cztery dłonie oraz dwie, popękane stopy, przejść do Sali Sitkowania.
Siteczki kapłanek były z twardych metali, złocone bardziej niż basenowe ściany, ale też cięższe, szczuplejsze, zakończone ostrzami, a do tego giętkie. Kiedy Złotokrwiści znosili kolejne zadawane nimi razy często czuli ból nie tylko pleców, ale też karku, głowy, czasem nawet ud – siteczki trafiały bardzo rozlegle, a tłoczony w ten sposób nektar kapłanki zbierały dla chorych. Każdą kroplę, która spadła na posadzkę, lub ciała ich lub ich namiestników – troskliwie zlizywały, jako nagrodę za swoją służbę.
Gdy sitkowanie dobiegało końca, a Złotokriwstych obmyły z zaschniętej rytualnej krwi kapłanki oraz ubrały w tegodzienne szaty, ci wchodzili na podest Wieży. U jego stóp czekali wszyscy Czerwonokrwiści, aby wraz z namiestnikami Matki otrzymać jej błogosławieństwo, ich przywitanie, a tym samym – zacząć kolejny dzień w Anteiku; błyszczącym klejnocie dzieła stworzenia Matki Kwiecia.
*bacuri – Bacuri (Platonia insignis) to ozdobne drzewo wysokości 20—30 metrów. Ma koronę przypominającą kształtem odwróconą szyszkę i wydaje owalne owoce wielkości pomarańczy z grubą żółtą skórką. Wewnątrz owoców znajdują się pestki otoczone białym, lepkim miąższem o słodko-kwaśnym smaku i przyjemnym zapachu. Soczysty miąższ obfituje w fosfor, żelazo i witaminę C. Mieszkańcy Brazylii sporządzają z niego syropy, galaretki, kompoty i napoje. Oleistych, bordowych pestek nie wyrzuca się, lecz stosuje w celach leczniczych do usuwania rozmaitych dolegliwości skórnych. A z żółtego drewna bacuri wyrabia się tarcicę.
Opis ze strony, której link zostawiam tutaj: https://wol.jw.org/pl/wol/d/r12/lp-p/102004533
Oto ten większy projekt, o którym mówiłam. Wybaczcie tak długą zwłokę, pracowanie nad tym trochę zajęło *zakłopotana minka* Przede wszystkim skupiałam się na narracji, która miała być oryginalna, dostosowana do realiów świata fantastycznego, ale jednocześnie czytelna -- mam nadzieję, iż założenia spełniłam, a ilość opisów nie nudzi *kolejna zakłopotana minka*
Fullship oznacza, iż shippów będzie sporo, bo też planuję opowieść na co najmniej kilka rozdziałów -- jeżeli będzie ich bardzo dużo, to może nawet Inkoversum dostanie własną książkę? W każdym razie na pewno będzie Mutsurie, Kaneki x Touka oraz Hide x Ui, jako te kluczowe, ale poza tym chciałabym jeszcze wpleść parę w tło.
Będę bardzo wdzięczna za wszelkie opinie oraz komentarze :)
Niech moc będzie z Wami!
Zawsze Wasza
~Nico
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro