Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział trzeci: Pilot to podstawa

https://youtu.be/bYMHQWE2Xzw

  👽 LINE IT UP - STEPHEN👽 

Jego siostra odmówiła wejścia na pokład jeta. Kazał wylądować pilotowi na lądowisku dla helikopterów jednego z wieżowców hongkońskiego centrum. Tuż obok stał szkielet budynku, który wczoraj podpalili. Skąd mogli wiedzieć, że ten spłonie prawie doszczętnie?

– Kto to? – Wskazała na pilota, który wyłączył maszynę i wstał, czekając na polecenia Rogera.

Chłopak wyglądał normalnie. Miał płowe włosy, ścięte na rekruta i brązowe, nieco smutne oczy. Był przeciętnego wzrostu, przeciętnej budowy, a jego twarz wskazywała na przeciętną inteligencję. Ubrany w mundur Zjednoczeniówki wyglądał jak jeden z wielu pilotów. Nie wyróżniał się nawet wysokim stopniem.

– Kapral de Blaire – odpowiedział pułkownik, odwracając się w stronę chłopaka. Ten stanął na baczność, obserwując wciąż Daphne i Sashę, które przyglądały mu się uważnie. Chyba chciał zasalutować, ale przerwała mu Sasha:

– Znam cię?

Młodziak – bo nie mógł mieć więcej niż 22 lata – wyglądał na zdziwionego. Pokręcił głową i otworzył usta, by coś powiedzieć, ale uprzedził go wybuch śmiechu Rosjanki.

– Daph, to ten sukinsyn, który prawie zrzucił cię w przepaść w Andach! – zwróciła się do przyjaciółki, wciąż się śmiejąc. – Moje gratulacje. Zachowałeś zimną krew, kiedy chciała cię zabić.

Oczy kaprala zrobiły się wielkie jak spodki i zbladł. Chociaż nie dostał rozkazu, podszedł bliżej i spojrzał dziewczynom w oczy, robiąc się tym razem zielony.

– To jest Daphne Wesler? Gwiezdna Dziewczynka?

– Nie poznajesz? – odpowiedziała z sarkazmem, patrząc na niego, a w jej gwieździstych oczach błysnęło coś. – Prawie mnie zabiłeś.

Przełknął ślinę, cofając się za pułkownika Weslera. Roger przyglądał się temu z uniesioną brwią. Zastanawiał się, jak wykorzystać ten fant i czy właśnie czasem jego siostra nie zacznie korzystać ze strachu, jaki wzbudzała w tym chłopaku.

– Cokolwiek robiliście w tych Andach, to nie ma znaczenia. Mój przełożony przysłał Remiego, żeby był naszym pilotem. Skoro przetrwał tę nagonkę na ciebie, jest dobry. To mi wystarczy – stwierdził. – Teraz już wejdziesz na pokład? – Wskazał siostrze trap, po których wchodziło się do odrzutowca.

– Pytanie, czy kapral mnie wpuści na swój pokład – odpowiedział niby luźnym tonem, ale pułkownik dostrzegł, jak mrużyła oczy, co nadało jej wygląd żmiji. Brakowało jej tylko rozdwojonego języka.

– Przestań. – Blondynka dźgnęła ją łokciem w bok i wspięła się pierwsza po trapie. Poprawiła okulary i wyciągnęła w stronę lotnika dłoń. Wyglądał na przerażonego do granic możliwości. Sasha wywróciła oczami.

– Jezu, człowieku. Nie gryzę. – Żołnierz chwycił ją za rękę, a ona potrząsnęła ich splecionymi prawicami. – Sasha Lijowicz.

– Remi de Blaire – odpowiedział niepewnie i szybko puścił jej dłoń.

Rosjanka pokręciła głową, jeszcze raz taksując go wzrokiem. Nadal był zdenerwowany, najwyraźniej Roger nie ostrzegł go, że dołączy do nich ścigana w galaktyce siostra i jej przyjaciółka, która też miała na sumienia parę przestępstw. „Parę". Przeniosła wzrok na pułkownika, który stał obok i uśmiechnęła się do niego szeroko. Przeszła między tą dwójką i klapnęła sobie na siedzeniu.

Daphne wyglądała, jakby ktoś kazał jej właśnie popełnić samobójstwo. Z miną cierpiętnika wspięła się na pokład i podała kapralowi rękę.

– Daphne – mruknęła, ściskając go troszeczkę za mocno, co nie umknęło spojrzeniu Weslera, który skarcił ją wzrokiem. Uśmiechnęła się do niego szeroko, co nadało jej twarzy demonicznego wyglądu.

Pilot cofnął się natychmiast i uciekł do kokpitu.

Roger miał ochotę walić głową w ścianę. Czy on nigdy nie mógł trafić na w miarę normalnych ludzi, którzy potrafią się ze sobą dogadać? Czy wszystkie jednostki specjalne, nad którymi obierał dowództwo, musiały składać się z dziwaków i psycholi? Czy nie mógł współpracować choć raz z kimś zrównoważonym psychicznie? Westchnął głęboko, łapiąc się za mostek nosa i nacisnął przycisk, zamykający trap.

– Czy możemy startować? – zapytał de Blaire, odpalając silniki.

– Jasne. Byle szybciej – stwierdził pułkownik Wesler i chwycił dwie torby Sashy i jego siostry, by wrzucić je na zamykane półki nad siedzeniami. – Zapnijcie się – dodał, patrząc na dziewczynę.

To będzie bardzo długa podróż.

XXX

Przyjrzał się swojemu nowemu odbiciu. Tubylec, którego mu przyprowadzili, był wysoki, ciemnoskóry i miał groźne spojrzenie, które mu się spodobało. Na szyi ciągnęła się cienka blizna biegnąca tuż przy tętnicy. W jego wspomnieniach mógł znaleźć powód tego oszpecenia, jednak tego nie zrobił. Uśmiechnął się do nowego siebie, przeczesując dłonią kręcone włosy. Za lewym uchem miał cienki warkoczyk z kolorowymi koralikami.

– Książę. – Dowódca jego małego oddziału zasalutował, strzelając butami.

Jego nowa postać była równie wysoka, co Księcia, ale był lepiej zbudowany, miał szersze barki i mocniejsze nogi. Jego twarz przyozdabiał kolczyk w szerokim nosie i śmiesznie wygolony bok głowy.

– Mówcie – polecił, poprawiając białą koszulę rozpiętą prawie do połowy. Odsłaniała skomplikowane szlaki czarnych tatuaży odznaczających się na klatce piersiowej jego nowego ciała. Podobało mu się to. Dawniej, ten człowiek był jakimś wodzem na małej wyspie, którą zamieszkiwał jego lud, z dala od nowinek technologicznych, przybyszów z innych planet i końca świata. Ot, dawno temu skolonizowana wioska.

– Rozesłaliśmy już ludzi i dowiedzieliśmy się co nieco o tej planecie – powiedział Dowódca. – Przybyszy z gwiazd nazywają deklami, ale to obraźliwe określenie. W dużych aglomeracjach miejskich jest ich więcej, ale im mniej zurbanizowane tereny, tym bardziej radykalni są mieszkańcy. Na prowincjach, gdzie są ściśle związani z religią, uważa się, że katastrofy naturalne, liczne wojny i wszystko złe, co spotkało tę planetę jest spowodowane przez dekli.

– Główna religia?

– Jest ich wiele. W Azji i Afryce przeważają politeistyczne, gdzie w Afryce spotyka się ludy wierzące w siły natury. Europa kiedyś była monoteistyczna. Wierzyli w Boga w trzech osobach, który, by zbawić ludzi, pozwolił zabić Swojego Syna. Wskrzesił go potem. Potem z Arabii przybyła religia wierząca, że podobny bóg, ale bardziej okrutny, zesłał synowi kupca błogosławieństwo i uczynił go prorokiem.

– O słodka Hatyshe... – westchnął Książę. – A co z resztą kontynentów?

– Ponieważ były kolonizowane przez Europejczyków, w większości obecne są tam obecne wspólnoty wierzące w trójboga, czy jak on się tam zwie. Aczkolwiek, w Ameryce Północnej ze względu na wysoki poziom gospodarczy, wszyscy tam lgnęli i religie są wymieszane. Natomiast w Południowej wciąż obecne są kulty bóstw lasu.

– A nasi gospodarze?

– Trójbóg.

– System polityczny?

– Kiedy każdy kraj sam sobie, przeważał system zwany demokracją. Zbiór ustaw określany jako konstytucja mówił, że każdy obywatel po przekroczeniu odpowiedniego wieku mógł wybierać lub być wybieranym. Część miała przywódcę wybieranego przez lud na określany czas, część miała monarchów. Po pojawieniu się propozycji od Galaktycznego Parlamentu, z każdego kraju został wytypowany jeden przedstawiciel, który wszedł w skład Rządu Zjednoczonych Narodów. Z niego jest wytypowana trójka przedstawicieli w Parlamencie.

Książę pokiwał głową.

– Macie jakąś teorię, gdzie może być moja siostra?

– Niestety, panie, na razie próbujemy jedynie odnaleźć ślady energii.

– Dołączcie do jakiejś siatki przestępczej, tacy zawsze więcej wiedzą – rzucił Książę, odwracając się od swojego nowego odbicia, które mu się bardzo podobało i ruszył w stronę wyjścia z pokoju.

– W tej części Makk'uli istnieje pewna grupa...

– Wspaniale, dołączmy do niej. Będzie zabawnie. – Wyszedł na korytarz, a przez otwarte okno wpadł powiew wiatru, niosąc ze sobą zapach oceanu i deszczu.

Podszedł do niego i oparł dłonie na parapecie, napawając się widokiem przed nim. Wziął głęboki wdech i pozwolił, by krople deszczu uderzyły go w twarz. Uśmiechnął się szeroko.

– Znajdę cię, Hatyshe... – szepnął. – Inaczej ta planeta opadnie w ciemność wszechświata.

Odwrócił się i swobodnym krokiem ruszył w kierunku wewnętrznego dziedzińca. Tam czekali przerażeni tubylcy, w każdym razie ci, którzy pozostali przy życiu. Wśród nich byli potomkowie kolonizatorów i ich niewolników. Pamięć o ich przodkach była zapisana w tej twierdzy, a teraz oni wszyscy tłoczyli się bliżej siebie, bojąc się o życia.

Przesunął wzrokiem po ich zatrwożonych twarzach i uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Jamie! – krzyknęła jedna z młodszych kobiet. Trzymała w ramionach dziecko, które prawdopodobnie było dzieckiem jego nowego ciała. Miało coś w oczach, co go upewniło.

– Nie, nie, słodka – odpowiedział, sięgając do umiejętności jego gospodarza w mówienia językiem tego ludu. – Nie jestem Jamie... Jestem książę Roghrock, syn króla Rogryna i królowej Hatade, panów w odległym systemie gwiezdnym Q'bbe spoza znanego wam wszechświata. Nie musicie się mnie bać, jestem łaskawym panem, jak moi wspaniali rodzice. Zawsze traktuję swoich gospodarzy z najwyższym szacunkiem. – Ukłonił się przed nią. – Powiedz mi... – Zasięgnął wspomnień Jamiego. – Fermino Mario, o nim... O Jamiem. Z chęcią posłucham o swoim nowym przyjacielu.

Spojrzała na niego podejrzliwie ciemnymi oczami i odstawiła syna na ziemię.

– Wynoś się, demonie! – wrzasnęła, rzucając się na niego z rękoma.

Zareagował odruchowo – uniósł dłoń, która zalśniła złotym blaskiem. Sięgnął on też jego oczu. Za to Fermina Maria gruchnęła głucho o ścianę i zsunęła się po niej, tracąc przytomność.

– Ups, musisz mi wybaczyć, pani – rzucił ze słodkim uśmieszkiem i spojrzał po pozostałych. – Ktoś jeszcze?

Zbili się w jeszcze ciaśniejszą grupkę, patrząc to na Księcia, to na tych z nich, którzy zostali gospodarzami jego oddziału. Uśmiechnął się na to jeszcze szerzej.

– Widzę, że się dogadamy – powiedział. – Możecie mówić mi do mnie „książę". Tak też tytułują mnie moi ludzie. A teraz powiedźcie, z jakiego biznesu tu żyjecie? Bo na pewno nie z legalnego. – Uśmiechnął się kpiarsko. – Narkotyki, handel ludźmi, broń cząsteczkowa, transporty międzygwiezdne?

– Kokaina – rzucił jeden z mężczyzn.

– A więc to tak... – Nawet na rubieże wszechświata, z których pochodził, trafiła ta ziemska używka. – Nigdy mi nie smakowała – stwierdził. – Jest dla mnie za słodka. – Wzruszył ramionami.

– Gościu, to się wciąga, nie żre.

Zacmokał.

– Co mówiłem o zwracaniu się do mnie? – Pstryknął palcami, a jego żołnierze dopadli delikwenta, bijąc go na oślep.

Podniósł się krzyk przerażonych kobiet i płacz dzieci. Nie lubił płaczących dzieci. Będzie musiał tu wprowadzić zupełnie nowe zasady. Znacznie wygodniejsze dla niego zasady.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro