Zdrada
Kiedy drzwi zamknęły się za księciem, Deirdre wreszcie mogła głęboko odetchnąć. Usiadłszy na skraju łóżka, ukryła twarz w dłoniach. Cała się trzęsła i trudno jej było nabrać każdy kolejny oddech.
Najgorsze jednak było to, iż wiedziała, że jej strach nie jest spowodowany samą obecnością księcia. Raczej faktem, iż mógł on odkryć coś, o czym ona bardzo nie chciała mu mówić. Coś, co doskonale wiedziała, że jest złe... i gdyby on się o tym dowiedział, miałby wszelkie prawo nie tylko się gniewać, ale i złamać swoją obietnicę.
Dopiero teraz jednak zdała sobie sprawę z tego, iż fakt, że uznawała Gerarda za potwora, nie był jego własną winą. Trudno byłoby rzec, że wyłącznie jej, ale to ona w głównej mierze się do tego przyczyniła. Przez ostatnie miesiące pielęgnowała w sobie nienawiść wobec człowieka, który najwyraźniej zrobiłby wszystko, byleby tylko czuła się tu jak u siebie w domu, mimo że ona zachowywała się wobec niego tak obcesowo.
Z wolna odjęła dłonie od twarzy, która była teraz tak blada, że przypominała raczej oblicze trupa. Książę traktował ją lepiej, niż na to w istocie zasługiwała. Gdyby jednak dowiedział się o tym, co ukrywała, jak wiele by się zmieniło? Czy mężczyzna nie zamknąłby jej w jakimś obskurnym pokoiku, gdzie nie musiałby jej oglądać? Czy nie na to zasługiwała?
Otarła z oczu łzy. Nie wiedziała, kiedy się tam pojawiły, lecz sprawiły, że jej pole widzenia nagle stało się zamglone. Dłonie jej drżały, kiedy sięgała pod poduszkę. Miała zaledwie godzinę, by przygotować się do kolacji, a jednocześnie wszystkiego się pozbyć.
Była taka głupia. Wikłanie się w coś, co nie mogłoby mieć przyszłości, było idiotyzmem. Szaleństwem. Zwłaszcza gdy ta druga strona jedynie podsycała jej bezpodstawną nienawiść i pogardę... Gdyby się na to nie decydowała, pewnie byłaby teraz szczęśliwsza, już przyzwyczaiwszy się do myśli, iż za parę tygodni będzie mężatką. Być może nawet nauczyłaby się lubić Gerarda.
Jej palce zacisnęły się mocno na kartkach papieru, które trzymała. Na arkusiki spadło parę kropli, więc raz jeszcze otarła oczy dłonią.
Na ostatni list nie zdążyła odpisać; nim książę wszedł do jej komnaty, usiłowała skomponować w głowie odpowiedź. Gra na fortepianie ją odprężała i pomagała jej się skupić, dlatego tym właśnie zajmowała się w momencie, gdy usłyszała pukanie do drzwi.
Chociaż doskonale wiedziała, że powinna zająć się przebieraniem do kolacji, rozwinęła karteczkę spoczywającą na samym szczycie stosiku, który trzymała w dłoniach. Była ona pokryta drobnym, eleganckim pismem, które do tej pory wywoływało uśmiech na jej twarzy, które pokrywało jej policzki przyjemnym rumieńcem. Teraz zaś rumieniła się ze wstydu.
Najdroższa, czytała,
Wybacz, że tyle to trwało... ale nareszcie jestem na kontynencie i wreszcie zmierzam do ciebie. Odnajdę cię w zapyziałej twierdzy tej bestii i zabiorę ze sobą. Już nic nas nie rozłączy, najdroższa, najukochańsza Deirdre, słyszysz? Nic. A już na pewno nie ten potwór, który więzi cię w miejscu, gdzie twoja najsłodsza stopa nigdy nie powinna była postać. Wrócisz do domu ze mną, a ja zbuduję dla nas miejsce, które będzie twoim domem już na zawsze. Daj mi tylko znać, że otrzymałaś tę wiadomość, że twoje serce wciąż jeszcze należy do mnie (choć wiem, że tak jest), a ja już znajdę sposób, by cię wykraść.
Całuję twe rączki, moja śliczna.
A.Q.
Nagle zrobiło jej się niedobrze. Czuła obrzydzenie do samej siebie. Nie chciała, by książę kiedykolwiek się o tym dowiedział, lecz z drugiej strony jak mogli budować na takich podstawach? Na jej kłamstwie?
Nie był to przecież jeden jedyny list. Podobnych wiadomości otrzymała już ponad tuzin. Od momentu, gdy rozstała się z Quinnellym w książęcej rezydencji w Irlandii, młodzieniec pisał do niej, a ona odpisywała, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że graniczy to z nieprzyzwoitością. A to, co zawarte było w owych listach, z czystym sercem można by nazwać nielojalnością, wręcz okrucieństwem. Przecież książę nie zasługiwał na te słowa. Ona jednak zbyt oślepiona była czarem Quinnelly'ego, by to dostrzec.
Aż do tej pory.
Lecz nawet jeżeli zniszczy te listy, wciąż pozostawały jej odpowiedzi w rękach Aidana. Ponadto służba mogłaby zdradzić, iż ktoś do niej pisał. Nikt nie wiedział kto, ale przecież służący przynosili jej listy z dala od wszystkowidzących oczu i wszystkosłyszących uszu ich pana. A robili to tylko i wyłącznie z sympatii do niej. Czyż więc nie zdradziła i ich zaufania?
Dopiero teraz zrozumiała, w jakich tarapatach się znalazła – i to na własne życzenie. Nikt przecież nie namawiał jej do romansu z mężczyzną, którego ledwie znała. I to w momencie, kiedy była już zaręczona!
Prawdą było, iż nigdy nie doszło między nimi do niczego poza tym, co wydarzyło się owej pamiętnej nocy w książęcej siedzibie w Irlandii, a w każdym razie do niczego fizycznego. Ale czy nie pisali do siebie o swej niegasnącej miłości? O tym, że pragną być ze sobą już do końca życia? Że pewnego dnia wreszcie się spotkają i Quinnelly zabierze ją z Polski, by wreszcie mogli być razem?
A ile o nim wiedziała? Nic. Dosłownie nic. Nigdy niczego jej o sobie nie opowiedział – nie usłyszała też niczego od jego znajomych, których gwoli ścisłości nie było jej dane poznać. Wiedziała tylko tyle, iż swego czasu adorował Tenille – tak długo, aż poznał ją. Od tego czasu wydawał się mieć oczy i serce wyłącznie na jej rozkazy, chociaż w ogóle jej nie znał.
Deirdre opadła na łóżko, zakrywając twarz dłońmi. Jak mogła być tak głupia?! Jakie miała zapewnienie, iż Aidan Quinnelly był rzeczywiście osobą, za którą się podawał? Jaki miał cel w tym, by karmić ją okropieństwami na temat księcia? Owszem, książę święty nie był, lecz czy kiedykolwiek zrobił jej cokolwiek złego? Czyż nie obsypywał jej podarkami i nie dbał o to, by zawsze jej było wygodnie, chociaż na nic takiego nie zasługiwała?
Zabrał ją z biedy. Wyłożył wszystkie powody, dla których taka decyzja była dla niej najlepsza. Od tego czasu dbał o nią, jakby rzeczywiście była jego oczkiem w głowie. Kiedy na nią patrzał, chociaż nie lubiła, gdy to robił, widziała w jego oczach coś na kształt głębokiej fascynacji. I chociaż nie wierzyła w jego miłość...
No tak, ale z jaką łatwością uwierzyła w to, że kochał ją Quinnelly!
– Życzy sobie panienka, by jej pomóc? – zapytała pokojówka przez drzwi, zapukawszy najpierw. – Za pół godziny kolacja...
Rzeczywiście, pomyślała Deirdre z przerażeniem. Gerard nienawidził, kiedy się spóźniano. Czy naprawdę chciała ryzykować i denerwować go, zwłaszcza w momencie, gdy wydawać się mogło, że z niewiadomych przyczyn był dla niej dziwnie pobłażliwy?
Pomyślała, że na to nie zasługiwała. Ani przez chwilę nie zasługiwała na jego dobroć; chyba właśnie przez tę świadomość i przez wyrzuty sumienia tak bardzo od niego uciekała. Nie bała się jego, lecz spojrzenia mu w oczy po tym, co zrobiła.
– Nie trzeba – odpowiedziała, wiedząc, że pokojówka zobaczyłaby jej łzy, a tego chciała uniknąć. – Poradzę sobie sama.
Zmusiła się więc do wstania, pozbierała listy z łóżka i natychmiast wrzuciła je do ognia płonącego w kominku. Błogosławiła jednocześnie fakt, iż była jesień i w kominku rzeczywiście napalono. Nie mogła jednak opędzić się od myśli, że przecież przyjdzie moment, kiedy będzie musiała księciu o tym wszystkim opowiedzieć, chociaż wolałaby móc tego uniknąć. Jak to zrobić? Kiedy to zrobić? Bo czyż nie będzie jeszcze trudniej, gdy minie trochę czasu? Jednak teraz... teraz już i tak nadużywała jego dobroci. Jeżeli teraz dowie się o jej niewierności, na pewno szybko pożałuje nie tylko swojej nielojalności, ale też wyznania prawdy.
Wkrótce zaczęła ubolewać nad tym, iż nie poprosiła pokojówki o pomoc, bo dłonie trzęsły jej się tak bardzo, że założenie sukni wydawało się rzeczą niemalże niemożliwą. Nie ośmieliła się jej jednak przywołać, wciąż wstydząc się własnego wyglądu i tego, że kobieta mogłaby zobaczyć ślady łez na jej twarzy. Albo, co gorsza, resztki listów w kominku.
Powie mu... powie księciu o wszystkim, co zaszło między nią a Quinnellym... ale jeszcze nie teraz. To nie był dobry moment.
Nagle usłyszała pukanie do drzwi i ktoś wszedł bez zaproszenia. Deirdre doskonale wiedziała, że w tym budynku tylko jedna osoba mogłaby sobie na to pozwolić, i poczuła ulgę, uświadamiając sobie, że stoi tyłem do drzwi.
– Myślałem, że jesteś już gotowa. Wyraziłem się dość jasno, mówiąc, że nie jestem miłośnikiem czekania – rzekł twardo Gerard.
– Proszę o wybaczenie – odparła Deirdre, nie odważając się spojrzeć przez ramię na mężczyznę, który – jak sobie wkrótce uświadomiła – postąpił parę kroków ku niej.
– Pokojówka ci nie pomogła? Wybatożę to leniwe stworzenie – syknął mężczyzna.
– Nie, nie, to nie jej wina – odpowiedziała zaraz Deirdre, bojąc się, że biedna kobieta zostanie ukarana za coś, za co nie ponosiła odpowiedzialności. – Myślałam, że poradzę sobie sama, ale... ale miałam problem z odpowiednim zasznurowaniem... – Tu wskazała na gorset, który wciąż jeszcze wystawał zza delikatnego materiału niezapiętej sukni.
Książę poczuł dziwny ucisk w gardle. Nie był to pierwszy raz, kiedy widział kobiecą bieliznę – cóż, tę sam wybierał. Ponadto jako szlachetnie urodzony młodzieniec otrzymał edukację również w zakresie ars amandi. Byłoby też kłamstwem rzec, iż w ciągu ostatnich lat nie zdarzyło mu się zajrzeć do miejscowego burdelu.
A jednak tym razem było to coś zupełnie innego. Poczuł dość osobliwe zawstydzenie, a przy tym coś na kształt natchnienia, jak gdyby miał dotknąć najświętszej świętości. Bo przecież tym właśnie dla niego była Deirdre.
– Następnym razem dopilnuję, żeby pokojówka odpowiednio ci pomogła – obiecał łagodnie, zapinając z wolna guziki szmaragdowej sukni. Doskonale wiedział, że mógłby to zrobić szybciej, aby nie czekać tak długo, lecz tym razem nie było to czekanie.
Czynił to z namaszczeniem. Zapinał każdy guzik z osobna, niespiesznie. Materiał gorsetu powoli znikał za aksamitem sukni. W tym momencie książę zorientował się, jak bardzo pragnąłby wykonywać ruchy wręcz odwrotne... widzieć, jak suknia opada na podłogę, nim dłońmi sięgnie ku sznurówkom gorsetu...
Nie pozwolił sobie jednak na fantazje. Nie był to odpowiedni na to moment. Wciąż jeszcze bał się przerazić młodziutką narzeczoną, nie mogącą mieć wiele wiedzy na temat jakiejkolwiek sfery miłości.
A jednak nie potrafił odmówić sobie tej jednej chwili słabości: kiedy już suknia była odpowiednio zapięta, położył obie dłonie na ramionach Deirdre i nachylił się, by delikatnie musnąć ustami skórę jej szyi. Jak oczekiwał, dziewczyna spięła się nieco i nabrała powietrza, ale nie odsunęła się od niego, co przyjął z dziwną radością.
Wiedząc, że nie będzie w stanie dłużej znieść tej bliskości, Gerard wreszcie odstąpił od niej na krok, po czym zaoferował swoje ramię, które Deirdre z pewnym wahaniem przyjęła. Wciąż jeszcze nie patrzała mu w oczy, ale mężczyzna uznał, że jest to przejaw zawstydzenia, bo przecież nie powinna była pokazać mu się w takim stanie. Choć po prawdzie sam był temu winien... gdyby tylko poczekał na jej odpowiedź...
Wówczas uświadomił sobie jedną jeszcze rzecz: od momentu, gdy wszedł do jej komnaty, ani razu nie zwróciła się do niego owym irytującym imieniem: "wasza miłość". Lekki uśmiech zaigrał na jego ustach. Może jednak wcześniejsza rozmowa przyniosła pewne rezultaty... może sprawa nie jest tak beznadziejna...
Kiedy Deirdre położyła dłoń na jego ramieniu, lekko dotknął jej palców wolną ręką i pozwolił sobie na uśmiech, gdy spojrzał na jej profil. Wolałby, ażeby i ona na niego popatrzała, lecz ona z uporem unikała spoglądania w jego stronę.
– Chciałbym, żebyś po kolacji została ze mną w salonie zimowym – odezwał się, kiedy przemierzali korytarze, kierując się ku jadalni. – Odnoszę wrażenie, że straciliśmy już wystarczająco dużo czasu.
Jego słowa wywołały dziwną sensację w jej żołądku. Przypomniała sobie bowiem o ślubie, którego data nieuchronnie się zbliżała.
– Oczywiście – odpowiedziała po chwili, robiąc wszystko, by unikać zwracania się do księcia w jakikolwiek sposób. Wiedząc, iż używanie zwrotu "wasza miłość" nie jest dobrym wyjściem, a nazywanie go jego własnym imieniem nie wchodzi w grę, musiała bardzo ostrożnie dobierać słowa, gdy z nim rozmawiała.
Faktem było, iż mężczyzna nie obarczał winą Deirdre. Być może zaślepiała go miłość, lecz wmawiał sobie, że jej dziwne zachowanie spowodowane jest faktem, iż dziewczyna dopiero zaczęła uczyć się języka i z trudem przychodziło jej formułowanie jakichkolwiek zdań.
Z drugiej jednak strony czuł pewnego rodzaju dumę, że Deirdre nie używała już języka angielskiego, nawet w wielkich emocjach, aby uniknąć odzywania się do niego w jego ojczystej mowie. Nawet wtedy, gdy starała się go pozbyć wcześniej tego dnia... uśmiechnął się lekko, rozbawiony, na myśl o tym, jak krzyczała do niego "Odejdź!"
– Nie musisz być taka milcząca – rzekł wreszcie. – Ze mną nie musisz się wstydzić. Rozumiem, że polski jest... trudnym językiem. Nowym i obcym dla ciebie. I cieszę się, że go używasz podczas rozmów ze mną.
Czy cieszyłbyś się nadal, gdybyś wiedział, co nawyprawiałam? pomyślała Deirdre, zdając sobie sprawę, że pobłażliwość księcia doprawdy nie ma końca.
– Dziękuję – odparła z wahaniem, a w jej głosie zabrzmiała dziwna jakaś nuta, która zaniepokoiła Gerarda. Mężczyzna stwierdził jednak, że zaczyna mieć obsesję, bo przecież nic takiego stać się nie mogło. Musiał się przesłyszeć.
Weszli wreszcie do jadalni i tym razem mężczyzna sam odsunął krzesło dla Deirdre, która lekko skinęła głową na znak podziękowania, nim usiadła. Jeszcze nigdy nie czuła się tak skrępowana. Najgorsza jednak była świadomość tego, że sama była sobie winna. Gdyby nie myślała o Quinnellym... Nie mogła nie zastanowić się przez moment, ile straciła. Zaufanie księcia... swoje własne zaufanie... być może szczęście do końca swojego życia.
Odetchnęła głęboko, a gdy to zrobiła, Gerard spojrzał na nią ze zdumieniem. Dziewczyna zachowywała się dziwnie. Nie tylko milczała, ale w ogóle unikała jakiegokolwiek innego kontaktu. Raz jeszcze stała się niczym lalka bez emocji, jak wówczas, gdy razem podróżowali z Irlandii do Polski.
– Dobrze się czujesz, moja droga? – spytał książę, usiadłszy naprzeciw niej, po czym przyjrzał się jej dokładnie. – Czy mam wezwać medyka?
– Nie, mój panie – odpowiedziała. Gerard skrzywił się nieco, ponieważ raz jeszcze okazała, jak bardzo próbuje uniknąć używania jego imienia; mimo wszystko i tak wolał to określenie od "waszej miłości". – Czuję się doskonale.
– Jesteś milcząca i ani razu na mnie nie spojrzałaś, chociaż jasno się wyraziłem, iż tego od ciebie oczekuję – zauważył.
Deirdre zawahała się przez moment. Przygryzła wargi, czego Gerard nie mógł nie zauważyć, lecz bardzo starał się to zignorować. Służba krzątała się, podając do stołu; wyglądało to tak, jak gdyby obecność młodej panienki sprawiła, iż wszyscy chcieli przejść samych siebie. Był to bowiem pierwszy nowy gość od dłuższego czasu. Ponadto młoda panienka miała tu odtąd stale jadać i wkrótce zostać księżną.
Wreszcie dziewczyna zdecydowała się unieść wzrok i zmusić się do uśmiechu. Ów uśmiech nie objął jednak oczu, wciąż jeszcze pełnych przerażenia. Książę nadal przekonany był, iż to on sam budził w niej ten strach, co sprawiało, że poczuł trudną do wyjaśnienia mieszankę wstydu, współczucia i złości. Chciałby, aby choć raz spojrzała na niego w inny sposób.
– Nie wiem, o czym miałabym mówić – wyjaśniła po chwili, nerwowo bawiąc się palcami; cieszyła się, że książę nie mógł tego zobaczyć.
– O czymkolwiek. O tym, jak się czujesz, jak ci się podoba to miejsce. O lekcjach, które ostatnio odbywałaś. Nie mogłabyś powiedzieć, że nie działo się ostatnio nic ciekawego, prawda, moja droga? – Gerard uśmiechnął się raczej gorzko, ujmując kielich w rękę i upijając z niego łyk wina. – Jest wiele tematów, na które moglibyśmy rozmawiać. Wiele chwil, które musimy nadrobić z powodu pewnych... niedogodności.
Te słowa sprawiły, że Deirdre się zarumieniła, lecz na wszelki wypadek nie spuszczała wzroku. Wiedziała, że książę zobaczył jej rumieniec, ale ceniła fakt, iż nie skomentował tego w żaden sposób.
A więc nadal jej nie winił, chociaż miał do tego prawo. Może lepiej by było, gdyby wykrzyczał jej to w twarz. Może wówczas nie czułaby takich wyrzutów sumienia.
– Byłam bardzo zajęta – przyznała wreszcie. – Ale nie w negatywnym sensie. Chyba lubię spędzać czas w taki sposób... ucząc się.
– Doskonale, bo czeka cię jeszcze mnóstwo nauki – odparł Gerard. – Między innymi nauka prowadzenia konwersacji podczas obiadów... lub też po nich. Jest to bardzo ważna umiejętność, ponieważ z racji tego, kim jestem, będę musiał organizować proszone obiady lub też innego rodzaju spotkania towarzyskie dość często. Ostatnio tego unikałem, by nie sprawiać ci przykrości, ale będę musiał do tej praktyki powrócić.
Przez moment myślał, że się uśmiechnęła... wtedy, kiedy wspomniał o tym, że dbał o jej komfort. A może była to tylko jego wyobraźnia?
– Rozumiem – odpowiedziała niepewnie.
Mężczyzna westchnął i odłożył kielich. To, co miał na talerzu, niewiele go interesowało, chociaż był wielbicielem dobrego jadła i trunków. W tym momencie jednak co innego przykuwało jego uwagę. Coś znacznie ważniejszego od najwyborniejszej kuchni.
– Dlaczego nadal nie nazywasz mnie po imieniu? – zapytał wreszcie, a przez jego głos przebijała skrzętnie ukrywana irytacja.
Deirdre nie odpowiedziała, co sprawiło, że dłoń księcia zacisnęła się mocniej na nóżce kielicha. Mężczyzna zamknął oczy i wziął głęboki wdech, by się uspokoić. Nie mógł przecież doprowadzić do tego, żeby po raz kolejny strach wziął nad nią górę. Dopiero co zaszli tak daleko... nie chciał tego utracić.
– Nie potrafisz go wymówić? – spytał pełnym powściągliwości tonem, wciąż nie otwierając oczu.
– Potrafię, panie.
– Zatem dlaczego tego nie robisz?
Przygryzając wargi, Deirdre spuściła wzrok. Doskonale wiedziała, że z każdą sekundą jej milczenie denerwuje księcia coraz bardziej, a ona już i tak nazbyt przeciągnęła strunę. Nie chciała doprowadzić do kolejnego wybuchu.
– Ponieważ oznaczać to będzie... relację, która między nami nie istnieje – odparła szeptem.
Mięśnie szczęki Gerarda drgnęły, a on sam na wszelki wypadek puścił nóżkę kielicha. Nie chciał mieć w rękach niczego niepotrzebnego.
– Chodzi właśnie o to, by tę relację zbudować, moja droga – wyjaśnił, a jego głos drżał lekko. Deirdre nie mogła jednak nie zauważyć, że wciąż robił wszystko, aby się uspokoić. Aby zachowywać się względem niej jak dżentelmen. Zabolało ją to. – Jeżeli będziesz używała mojego imienia, przyzwyczaisz się do mojej obecności. Do tego właśnie dążę. Nie do tego, by cię zawstydzać, lecz do tego, by owego zawstydzenia uniknąć po ślubie.
– Rozumiem – wyszeptała Deirdre, kiwając głową.
– Niedługo odbędzie się bal na twoją cześć – dodał po chwili milczenia książę, odzyskawszy już nieco panowania nad sobą. – Wówczas przedstawię cię w towarzystwie. Wszelkie przygotowania do ceremonii ślubnej również są na ukończeniu, dlatego sądzę, że w najbliższym czasie powinniśmy ustalić konkretną datę.
Przerwał i spojrzał na Deirdre, oczekując odpowiedzi. Ona z kolei nie bardzo wiedziała, co powinna odrzec.
– Czy nie jest jeszcze trochę... zbyt wcześnie? – spytała niepewnie.
– Uważam, że powinna się ona odbyć przed końcem roku. Najlepiej w połowie grudnia – odrzekł ze spokojem Gerard. – Albo i na jego początku, lecz... zakładam, że ta druga możliwość może nadto cię przytłoczyć.
Deirdre poczuła dziwną sensację w żołądku. Nie miało to nic wspólnego ani z posiłkiem, ani z winem, którego upiła dla uspokojenia nerwów.
– Cokolwiek uznasz za stosowne, mój panie – bąknęła wreszcie.
– Na Boga, Deirdre, czy przyjdzie taki moment, kiedy nazwiesz mnie Gerardem? – przerwał jej książę, marszcząc czoło. – I nie, nie "co uznam za stosowne". Zaznaczyłem, że chcę tę datę ustalić razem z tobą. Nie zamierzam wydawać ci rozkazu. Po prostu uznaję, że nie byłoby przyzwoicie przeciągać tych zaręczyn w nieskończoność, mając na uwadze fakt, iż mieszkamy pod tym samym dachem.
Trudno było nie przyznać mu racji. Dziewczyna raz jeszcze przygryzła wargi i kiwnęła głową.
– Pozwól zatem, że o tym pomyślę – poprosiła.
Gerard uśmiechnął się lekko i raz jeszcze poczuł ochotę, by dotknąć jej policzka, by zatknąć luźny kosmyk jej włosów za ucho...
– Tylko nie myśl zbyt długo – odparł, po czym raz jeszcze ujął kielich. – A teraz wypijmy za naszą pomyślność, moja droga.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro