Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Sonata

Oczywiście, Gerard nie mógł być pewien, czy Kindler rzeczywiście wybierał się do Deirdre; nie zmieniało to jednak faktu, iż należało się upewnić, że dziewczyna nie jest w niebezpieczeństwie. Co prawda zostawił w zamku służbę wraz z przykazaniem, by nikogo nie dopuszczano do panienki, lecz w przypadku takiego drania któż może być pewien, czy nie znajdzie on innego sposobu, by się do niej dobrać?

Być może wydawało się to niedorzeczne, lecz w tym momencie wiedział, iż zrobiłby wszystko, byleby tylko ochronić Deirdre. Nawet jeżeli Kindler w istocie był niewinny... Książę wolał przybyć na darmo niźli ten jeden raz za mało.

Wiedział, że do zamku prowadziło co najmniej parę dróg – on zazwyczaj, z wiadomych względów, obierał tę najkrótszą. Nie było więc problemem go uniknąć; wystarczyło ruszyć z wioski do rezydencji inną drogą – nie musiało zatem dojść do spotkania w drodze. Oznaczało to, iż do momentu, gdy książę znalazł się w zamku, nie mógł być pewien, czy napastnik już tam był.

A nawet jeżeliby go tam nie było... Gerard zmarszczył czoło, popędzając konia. Nawet jeżeliby go tam nie było, nie znaczyło to, iż Kindler był niewinny. Nie było innego wyjścia – musiał się z nim widzieć. I to jak najprędzej, by sprawę zamknąć.

Książę był nauczony, by zawsze wszystkie interesy załatwiać od razu i do końca. Rzeczy nieskończone go irytowały. Z tą było podobnie, lecz tym razem szło o coś o wiele poważniejszego niźli o pieniądze czy czas. Tu stawką mogło być ludzkie życie... i to nie czyjeś, lecz Deirdre. Osoby, na której mu w życiu najbardziej zależało.

Nieprawdą byłoby rzec, iż w jego życiu nie było innych kobiet, bo przecież nie urodził się wczoraj. Było ich parę, lecz zazwyczaj traktował je jak pocieszenie – one zresztą były tego świadome, lecz pieniądze i podarki mogą niekiedy zrównoważyć brak miłości. Zwłaszcza w momencie, kiedy owe kobiety miłością darzyły jedynie jego fortunę i skłonność do zasypywania najbliższych osób prezentami.

Lecz Deirdre była inna. Zdawał sobie sprawę z tego, jakim absurdem było jego nagłe uczucie wobec niej. On przecież miał już trzydzieści lat – nie był młokosem, lecz dojrzałym mężczyzną. A jednak w jakiś sposób młodej pokojóweczce udało się rozpalić w jego sercu ogień tak mocny, że czuł się, jak gdyby był dekadę młodszy... Nie. Nawet wówczas się tak nie czuł. Chociaż był zaręczony, trudno było mu wówczas mówić o miłości. Był zauroczony, to fakt, lecz nie zafascynowany. Fascynację wzbudzała w nim jedynie Deirdre, jej naturalność i świeżość.

Dlatego też teraz, kiedy pomyślał o tym, iż ktoś mógłby próbować mu ją odebrać... skrzywdzić ją... sprawić, by nigdy jej już nie zobaczył, ogarniała go taka wściekłość, że mógłby zabić, nie zważając na konsekwencje.

Tymczasem Deirdre nadal była przekonana o tym, że książę w sercu jej nienawidzi. Kiedy skończyła śniadanie, ruszyła za Anną, żegnając się z murami zamku, w którym spędziła ostatnie miesiące. Miesiące, które – bądź co bądź – były chyba najszczęśliwszymi w jej życiu. Bo nawet mimo owych momentów, kiedy tęskno jej było nawet do piwnicy państwa Braggów, musiała przyznać, że dbano o nią tutaj jak nigdzie indziej.

Nie znała swego rodzinnego domu. Nie pamiętała, jak to było, mieszkać pod jednym dachem z rodzicami – niemal całe jej życie polegało na służbie trzem kobietom i właśnie to zapamiętała jako coś znajomego. Dlatego też nie tęskniła za ramionami matki, której twarz chowała jedynie jako mgliste wspomnienie, czy za uśmiechem ojca, którego głos słyszała niekiedy w snach. Ich dom nie był jej domem. Jej domem od zawsze była piwnica państwa Braggów.

A przynajmniej do teraz. Chociaż z początku pragnęła i starała się z tym walczyć, wkrótce zaczęła się poddawać czarowi tego miejsca oraz jego mieszkańców, przede wszystkim Anny oraz Gerarda. I czy tego chciała, czy też nie, zamek księcia inwałdzkiego stał się jej domem.

– Czy wszystko w porządku, panienko? – spytała cicho Anna, patrząc ze zmartwieniem na twarz Deirdre.

Dziewczyna spojrzała na pokojówkę nieco nieprzytomnym wzrokiem. Była tak pochłonięta myślami, że nie spostrzegła, kiedy przemierzyły jeden z korytarzy. Nie była pewna, czy Anna o czymś opowiadała, czy też nie.

– Tak... przepraszam – odpowiedziała zaraz. – Zamyśliłam się.

– To oczywiste – odparła Anna z szerokim uśmiechem. – Pozwoli panienka, że wpierw zaprowadzę ją do galerii. Tam znajduje się chyba najwięcej dzieł naszego pana... a to głównie za sprawą tego, iż swego czasu bardzo pragnął stworzyć portrety wszystkich członków rodziny. Znajdują się tam portrety jego ojca, matki, dziadków oraz rodzeństwa.

Deirdre zamrugała ze zdumienia.

– Rodzeństwa? – powtórzyła niepewnie, raz jeszcze uświadamiając sobie, jak niewiele wie o księciu. – Nie wiedziałam, że książę ma rodzeństwo.

– Ano, smutna dość historia – odrzekła cicho Anna, przygryzając wargę. Najprawdopodobniej obawiała się, że znowu zostanie oskarżona o plotki, ale przecież tym razem nie było tu nikogo, kto mógłby ją podsłuchać. – Jaśnie pan miał troje rodzeństwa.

Słowa te z jakiegoś względu sprawiły, że Deirdre poczuła głęboki smutek, nad którym trudno jej było zapanować; być może wydarzenia ostatnich dni skumulowały się do tego stopnia, że nie mogła już znieść wszystkich tych emocji.

Miał? – powtórzyła, a głos jej zadrżał, co nie uszło uwadze Anny. – Czy... czy to znaczy, że już... nie ma?

– Cóż... – Anna westchnęła, splatając dłonie za plecami. – Jego starszy brat Atanazy, który z początku miał być dziedzicem tytułu oraz fortuny, zmarł podczas epidemii. Jaśnie pan miał wówczas osiem lat. Jego brat był sporo od niego starszy; gdy odchodził z tego świata, wchodził w dorosłość.

Deirdre milczała, a i Anna zamilkła na moment. Co prawda nie pracowała tu, gdy owe wydarzenia miały miejsce, lecz wszyscy dobrze znali tę historię. Unikali jej wszakże, wiedząc, że to wspomnienie jest wciąż jeszcze żywe i bolesne.

– Jaśnie pan miał jeszcze jednego brata, Gotfryda, młodszego od pana Atanazego o dwa lata, jednak... jednak ten nie okazał się być godnym tego rodu – wyjaśniła pokojówka.

– Co to znaczy? – spytała niepewnie Deirdre, marszcząc czoło.

– Młodszy brat jaśnie pana wpadł w bardzo... niedobre towarzystwo – odparła po chwili milczenia Anna. – Wino... hazard... kobiety... Przepił i przegrał w karty całą swoją część majątku. Niektórzy mówią, że zerwanie pierwszych zaręczyn jaśnie pana spowodował właśnie on, Gotfryd... ale podówczas nie był on już bratem jaśnie pana. Parę lat wcześniej został wydziedziczony przez świętej pamięci ojca jaśnie pana.

Słowa te wydawały się Deirdre bardzo niepokojące. Jak to – brat cudzołożył z narzeczoną księcia? Jaki brat dopuściłby się czegoś podobnego? Jednak nie była to sprawa, którą należało roztrząsać, dlatego też dziewczyna nie odpowiedziała.

– Mówiłaś – odezwała się wreszcie – że pan miał troje rodzeństwa. Zatem... wspomniałaś o dwóch braciach, zgadza się? A co z trzecim?

Anna pokręciła głową.

– Trzecia była siostra. Klara, trzy lata starsza od jaśnie pana. Przepiękna dziewczyna, proszę mi wierzyć. – Anna uśmiechnęła się dość smutno na to wspomnienie. – Cóż z tego, skoro niespełna rozumu. Nie wiem, co właściwie się wydarzyło... bo to nie było tak, że urodziła się szalona. Była wspaniałą, mądrą dziewuszką. Jednak pewnego dnia wyszła... i nie wracała przez bardzo długi czas. Jaśnie pan wraz ze służbą pojechali jej szukać... Podejrzewam, że właśnie owo wspomnienie sprawiło, że jaśnie pan tak był zmartwiony o panienkę, kiedy panienka wyszła na ten spacer – wtrąciła, po czym westchnęła raz jeszcze. – Kiedy panienka Klara wróciła, była przerażona i w ogóle się nie odzywała. W nocy budziły ją koszmary. Pamiętam to jak przez mgłę, bo działo się to zaraz po moim przybyciu tutaj. Krzyczała i płakała, aż wreszcie zadecydowano, że należy coś z nią zrobić. Nikt nie chciał, by została zamknięta w szpitalu dla obłąkanych, bo wiadomo, że to nie szpital... to więzienie...

Tu przerwała i zamilkła na dłuższą chwilę. Deirdre nie starała się jej poganiać, rozumiejąc, jak trudny jest to temat. Sama czuła, że serce ma zmrożone.

Właściwie dopiero teraz zrozumiała, jak silnym człowiekiem był książę. Podziwiała go za to, że po tylu tragediach nadal był w stanie normalnie żyć. Że nie zamknął się w czterech ścianach, odcinając od świata. Nadal prowadził życie towarzyskie, starał się o przetrwanie rodu, prowadził interesy... Nie poddał się.

– Wreszcie odesłano ją do klasztoru, gdzie przyjęła imię Maria Dolores – ciągnęła Anna, teraz już szeptem. – Nie pozwalano się jaśnie panu z nią spotykać. Nie wiemy, co się z nią działo od czasu, gdy przywdziała habit. Być może zmarła.

Ostatnie słowa zabolały Deirdre. Zdawała sobie sprawę z tego, iż nigdy nie było jej dane poznać Klary, a mimo wszystko żałowała jej. Wyobraziła sobie piękną, młodą kobietę, której siłą odebrano młodość i zastąpiono ją szaleństwem.

Lecz ktoś niegdyś powiedział, iż nie warto żałować umarłych – należy żałować żywych. Myśli Deirdre prędko dość pognały od Klary do jej brata, Gerarda, który utraciwszy wszystkie bliskie mu osoby, został sam. Człowiek, który nigdy nie miał zostać dziedzicem, teraz był księciem, a na jego barkach spoczywało ogromne brzemię odpowiedzialności, której tak naprawdę nigdy nie powinien był dzierżyć.

– Nie wiedziałam... – wyszeptała nagle Deirdre, a Anna odwróciła się w jej kierunku. – Nie wiedziałam, że książę utracił tak wiele.

– Rozpaczał po każdej stracie – wyznała pokojówka – ale chyba już się z tym pogodził. Najbliżej było mu do Klary. Bardzo lubił też Gotfryda, lecz gdy tylko zorientowano się, w jakie towarzystwo wpadł brat jaśnie pana, szybko go od niego odsunięto, by nie miał wpływu na jaśnie pana. Zaraz panience wszystkich pokażę.

Deirdre nawet nie zorientowała się, kiedy weszły do galerii. Był to długi pokój, przypominający pełen dekoracji korytarz. Na ścianach widniały ogromne portrety, pod nimi zaś stały gabloty, zapewne zawierające rodzinne pamiątki.

– Oto portrety Alojzego oraz Małgorzaty, rodziców matki jaśnie pana – odezwała się Anna, podchodząc do otoczonych złotą ramą obrazów. – Jaśnie pan malował ze szkiców, które znalazł w rzeczach swojej zmarłej matki, ale wszyscy, co ich znali, mówili, że podobieństwo jest niesamowite. Proszę zobaczyć, jak wspaniale owe portrety oddają kunszt malarski jaśnie pana – dodała z lekkim uśmiechem pokojówka.

Rzeczywiście; oba obrazy były namalowane wprawną ręką, chociaż Deirdre wydawało się, że zostały stworzone przez bardzo młodego artystę. Nie znała się wszakże na malarstwie, wobec czego tę uwagę zostawiła dla siebie.

– Tu z kolei portrety rodziców ojca jaśnie pana – powiedziała znowu Anna, przesunąwszy się ku następnym obrazom. – Księcia Konstantego Franciszka oraz Adelajdy z Brzozowskich. Następnie portret ojca jaśnie pana...

Reszta słów Anny gdzieś się zagubiła, kiedy Deirdre stanęła przed kolejnym portretem. Wydawało jej się, że stoi nie przed ojcem Gerarda, lecz przed Gerardem we własnej osobie: te same włosy, te same oczy... nawet ów wydatny nos oraz ładnie wykrojone usta. Różniło go od księcia tylko to, że stał zupełnie prosto – lecz to równie dobrze mogła być jedynie dobra wola autora obrazu.

– Panienko? – zwróciła na siebie uwagę Anna, która od dłuższego czasu już czekała na Deirdre przy portrecie matki księcia. – Potrzebuje panienka więcej czasu? Za szybko...?

– Nie, nie – Deirdre pokręciła głową. – Tylko... nie mogłam nie zauważyć, jak podobny do ojca jest książę.

Anna uśmiechnęła się lekko.

– Wszyscy to mówią. Prawda, że niemal jak dwie krople wody? Odnoszę wrażenie, iż jaśnie pan z pełną premedytacją odmłodził swego ojca, by sprawić, że teraz wyglądają niemalże identycznie. Ale proszę spojrzeć tutaj, na matkę jaśnie pana. To po niej odziedziczył spojrzenie.

Matka Gerarda okazała się urodziwą damą o okrągłej twarzy i ciemnych, trochę ponurych oczach, otoczonych wachlarzem czarnych rzęs. Wydawało się to niezwykłe, zważywszy na fakt, iż włosy miała bardzo jasne. Deirdre nie była pewna, czy jest to spowodowane jedynie doborem kolorów, czy też poprzednia księżna rzeczywiście miała woskową, bladą cerę, tak podobną do cery syna.

Następnie pokojówka pokazała Deirdre trzy portrety, nieco mniejsze niż te poprzednie.

Pierwszy z nich przedstawiał podobnego do Gerarda młodego mężczyznę. Atanazy był o wiele przystojniejszy od księcia: miał pociągłą, acz nie kanciastą twarz, drobny nos, najwyraźniej odziedziczony po matce, oraz pogodne, czarujące spojrzenie. Jego włosy były jaśniejsze od włosów Gerarda, co nadawało mu wygląd niemalże bajkowego księcia.

Na kolejnym obrazie zobaczyła twarz, która mogła przerazić. Chociaż również w pewien sposób podobny do Gerarda, mężczyzna ten należał do ludzi, których sam wygląd budził niepokój. Rosły, kwadratowy, o ciemnych, długich włosach oraz niemalże czarnych, zimnych oczach. W żadnym zakamarku jego twarzy nie krył się ani cień uśmiechu. Deirdre pomyślała, że jeżeli miałaby sobie wyobrazić diabła, wyglądałby on właśnie tak.

Ostatni portret wykonany przez Gerarda przedstawiał dziewczynę tak piękną, że nawet uroda Breanne Bragg wydawała się przy niej niczym. Była to dama o jasnych włosach swej matki, prześlicznych, szarych oczach i słodkim uśmiechu, podobnym do uśmiechu Atanazego. W żadnym szczególe nie przypominała ani Gotfryda, ani Gerarda. Aż żal było pomyśleć, że dziewczynę tak piękną coś przeraziło do tego stopnia, iż trzeba ją było odebrać światu.

– Możemy ruszyć dalej? – zapytała niepewnie Anna, przypatrując się twarzy Deirdre i próbując wyczytać cokolwiek z jej mimiki.

– Jeszcze moment – poprosiła Deirdre, wciąż jeszcze przyglądając się Klarze, która wydawała się śmiać z jej fascynacji. Jednak był to śmiech rozbawienia, nie ironii. Uśmiechając się dość smutno, Deirdre po chwili odwróciła się ku Annie, by ruszyć dalej.

– Na Boga... tu jesteście... – usłyszały nagle czyjś głos dochodzący od drzwi.

Deirdre mogłaby przysiąc, że jej serce na moment stanęło. Zaciskając wargi, z wolna obróciła się w kierunku wejścia.

Stał tam Gerard, wciąż jeszcze w stroju do jazdy konnej, zadyszany i trzymający się za udo. Na jego twarzy malował się skrajny ból, lecz wyglądało na to, że mimo to starał się uśmiechnąć. Jednak prócz cierpienia jego oblicze zdradzało coś jeszcze... ulgę? A może wręcz odwrotnie, zmartwienie?

– Powinienem był ci powiedzieć, Anno, żebyś w ogóle nie wypuszczała panienki dzisiaj z pokoju – powiedział, kiedy złapał już oddech. – Nie sądziłem, że postanowicie pod moją nieobecność odbyć wycieczkę po zamku.

Deirdre kątem oka spojrzała na Annę, która zarumieniła się lekko i skłoniła, najwyraźniej przepraszając. Panienka jednak, wyczuwając, że książę jest o krok od ukarania pokojówki, wystraszyła się.

– To moja wina – wtrąciła zaraz, czym zaskoczyła Gerarda. – Ja poprosiłam Annę, by mnie tu przyprowadziła.

Przez twarz Gerarda przemknął dziwny cień.

– A to niby dlaczego? – zapytał zaskakująco chłodnym tonem. Najwyraźniej wspomnienia z poprzedniego wieczoru nadal drzemały, ukryte w jego sercu.

– Bo chciałam zobaczyć obrazy, które namalowałeś – wyjawiła z porażającą szczerością Deirdre. – Słyszałam, że masz ogromny talent...

– Ale, na Boga, dlaczego galeria rodzinna, skoro o wiele przyjemniejsze obrazy znajdują się na parterze? – warknął nagle Gerard.

Oczy Deirdre rozszerzyły się ze zdziwienia, lecz po chwili zrozumiała, że ton głosu księcia nie ma wiele wspólnego z jego oburzeniem. Gdy spojrzało się na jego twarz, można było spostrzec ukryty w ciemnych oczach ból. Książę, który w większości sytuacji starał się być opanowany, teraz tracił swój spokój.

– Te obrazy są bardzo piękne – wyszeptała Deirdre, z wolna podchodząc do Gerarda (co wywołało przerażenie w sercu Anny). Mężczyzna jednak nie odepchnął jej ani się nie odsunął. – Żałuję jedynie, że brak tu jeszcze jednego obrazu.

Gerard przełknął ślinę, patrząc w oczy Deirdre. Z początku mogłoby się wydawać, że ma zamiar ją uderzyć, lecz kiedy się odezwał, głos miał spokojny.

Jakiego obrazu, jeśli można wiedzieć?

– Twojego portretu.

Mięsień tuż pod okiem księcia drgnął lekko, a Deirdre odczuła trudną do wyjaśnienia ochotę, by delikatnie pogłaskać mężczyznę po policzku, jakby to mogło go uspokoić. Bojąc się jednak jego reakcji, powstrzymała się.

– Nie uważam, by był on tu konieczny. Po mojej śmierci zapewne ktoś go namaluje i tu zawiesi, dla tradycji – sarknął Gerard, po czym odwrócił się, lecz nie wyszedł. Zdawał się przyglądać wiszącym na ścianach obrazom, lecz jego oczy się nie poruszały.

– Ja z kolei uważam, że przykro byłoby go tutaj nie mieć – odpowiedziała łagodnie Deirdre, nabierając powietrza w płuca, by się uspokoić. Zawahała się tylko przez moment, po czym delikatnie ujęła dłoń księcia. Mężczyzna wydawał się zaskoczony, ale nie wyszarpnął ręki. – Być może Adela mogłaby go namalować.

– Wolałbym, żeby tego nie robiła – odrzekł książę, brzmiąc tak, jakby chciał udawać złość, lecz nie bardzo mu to wychodziło.

– W takim razie zatrudnimy innego malarza.

Gerard zacisnął zęby. Sama myśl o malarzu przyprawiała go wręcz o mdłości, lecz nie mógł nie zauważyć, że Deirdre użyła słowa "my". Jakby już planowała ich wspólną przyszłość. Jakby rzeczywiście przyzwyczaiła się do myśli, że tu zostanie.

– Jestem zmęczony – powiedział cicho. – Chodź... zagrasz mi coś na fortepianie.

Nie brzmiało to jak propozycja; raczej jak rozkaz, który zupełnie Deirdre zaskoczył. Jednak z drugiej strony było to coś... przyjemnego. Zauważyła, że z jakiegoś powodu się uśmiecha, zaś jej uśmiech wywołał coś na kształt uśmiechu na twarzy księcia.

Z wolna ruszyli więc schodami w dół (Anna podążała za nimi, gotowa pomóc księciu, który kulał bardziej niż zwykle). Z początku Deirdre myślała, że skręcą do wschodniego skrzydła, bowiem tam znajdował się jej instrument, lecz książę, wciąż jeszcze trzymając ją mocno za rękę, poprowadził ją aż na parter, a następnie do pokoju muzycznego.

Było to jedno z tych pomieszczeń, do których do tej pory nie wchodziła. Niewielki pokoik zachwycił ją natychmiast. Na stołach i w gablotach piętrzyły się stosy zbiorów nut w najróżniejszych kształtach i rozmiarach; pojedyncze kartki, zapisane inkaustem, poukładane były starannie, jedna na drugiej.

Fortepian nie był jedynym instrumentem, który się tu znajdował, lecz to właśnie ku niemu Gerard poprowadził dziewczynę. Wyglądał on na o wiele starszy niźli ten, który stał w jej pokoju, lecz z całą pewnością był fortepianem salonowym, a nie gabinetowym, jak ten wstawiony do jej komnat. Przy tym zaś był o wiele piękniejszy.

– Proszę... usiądź i zagraj mi coś – poprosił książę, tym razem łagodniej, siadając na krześle, które przysunął bliżej instrumentu.

Dłonie Deirdre drżały, kiedy dziewczyna usiadła na stołku i dotknęła klawiatury. Nie była jeszcze biegła w sztuce gry; nigdy też nie grała niczego dla nikogo innego poza swoim nauczycielem. Tymczasem odczuwała dziwną presję, jak gdyby od tego, co i jak zagra, zależała opinia Gerarda o niej, a zatem cała jej przyszłość.

– No, graj, nie bój się – ponaglił Gerard, wyraźnie tracąc cierpliwość.

Deirdre westchnęła i zamknęła oczy. Nie było łatwo się uspokoić w takich warunkach, a wiedziała, że zdenerwowana nie zagra niczego. Przypomniała sobie jednak melodię sonaty, którą jeszcze przed balem ćwiczyła ze swoim tutorem. Czując dziwny ucisk w żołądku, zaczęła grać.

Z początku dźwięk był niepewny, jak gdyby drżący, jak jej dłonie, lecz z wolna uspokajając się, Deirdre dodała do swej gry więcej pewności siebie. Wiedziała, że daleko jej jeszcze było do ideału, że dźwięki nie były tak piękne i równe, jak być powinny, że fortepian nie śpiewał, jak to czynił pod palcami nauczyciela. A jednak wydawało jej się, że gra wcale nieźle, co dodawało jej odwagi, co z kolei przekładało się na piękniejsze brzmienie instrumentu.

Jednak wszystko to zostało nagle przerwane. Gerard wstał i chwycił jej dłoń w swoją, unosząc ją ku swej twarzy; w tym geście nie było nic z delikatności.

Co to jest? – zapytał cicho, tonem przesączonym jadem.

Z początku Deirdre nie wiedziała, o co chodziło, gdy książę przyglądał się jej wzrokiem szaleńca. Wtem puścił jej dłoń i sięgnął do jej szyi. Dziewczyna wydała krótki, zdławiony okrzyk, bojąc się, że mężczyzna chce ją udusić, lecz on jedynie chwycił za cienki, srebrny łańcuszek, ukryty pod kołnierzem jej sukni.

– Chowasz go, tak? Chowasz ten pierścionek, który dałem ci... jako znak naszego związku... – wydyszał ze złością. – Tak źle ci tu, do cholery? Tak bardzo się wstydzisz tego, że jestem, jaki jestem, a mam zostać twoim mężem?

Szybkim ruchem zerwał łańcuszek z jej szyi. Pierścień ześliznął się z niego i potoczył gdzieś w kąt. Deirdre była tak przerażona, że nie ruszyła się ani o centymetr, wpatrując się, zszokowana, w twarz księcia.

Książę zaś zamknął oczy, jakby próbując zatrzymać bestię, która starała się z niego wyrwać.

– Wynocha stąd – syknął, nie patrząc na Deirdre. – Idź stąd do diabła... i nie wracaj więcej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro