Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Obietnica

Wyglądała dokładnie tak, jak sobie ją wyobrażał. Prawdę powiedziawszy, zaczął już myśleć, że Deirdre nigdy nie istniała; że była jedynie jakąś dziwną marą w jego głowie; że jego umysł toczy choroba. Chociaż być może jego obsesję można by nazwać chorobą. Ponieważ nie ulegało wątpliwości, iż to, co powodowała w nim ta dziewczyna, był prawdziwą obsesją. Szaleństwem, nad którym nie potrafił zapanować.

Deirdre była teraz bledsza i chudsza niż wtedy, kiedy widział ją po raz ostatni, lecz to nie odbierało jej uroku; wręcz przeciwnie – nabrała teraz dziwnej eteryczności, której wcześniej jej brakowało. Jej jasne, falujące włosy były zebrane w niewielki kok z tyłu głowy. Wbrew panującej modzie nie nałożyła na twarz żadnego makijażu, nie założyła też żadnych ozdób, chociaż przecież posiadała wiele kolczyków i naszyjników wszelkiego rodzaju. Miała na sobie jedynie prostą, białą sukienkę i buty z miękkiej skórki.

Była przepiękna. Gerard raz jeszcze uświadomił sobie, dlaczego to właśnie ją wybrał spośród wszystkich tych prostackich dziewuch, które spotkał na swojej drodze. Tamte może i były bardziej wykształcone, być może i wiedziały więcej o świecie, lecz żadna z nich nie mogłaby równać się z tą, która właśnie przed nim stała.

A jednak nie była taka sama jak wówczas, kiedy ją spotkał. Trzymała się zupełnie inaczej, zapewne dzięki ćwiczeniom postawy, które zastosował nauczyciel tańca oraz dobrego wychowania. Jej spojrzenie również różniło się od tego, które tak dobrze pamiętał: chociaż wzrok miała inteligentny już wówczas, teraz patrzała z niezwykłą bystrością, ale też pewnego rodzaju uporem, który krył się za nieśmiałością, być może strachem.

– Nie przywitasz mnie? – spytał delikatnym tonem, wyciągając w jej kierunku obie dłonie. Nie podeszła do niego. – Deirdre.

Stała w skromnej pozie, trzymając obie dłonie splecione przed sobą. Znowu wyglądała jak lalka, niema i nieruchoma, i Gerard nie potrafił pozbyć się myśli, co trzeba by zrobić, ażeby ją stłuc. Złamać.

– Wasza miłość – odezwała się po chwili tonem równie pustym, jak ten, który pamiętał sprzed wszystkich tych tygodni.

– Dlaczego się ze mną nie przywitasz? – zapytał, teraz już z pewną twardością w głosie.

– Proszę o wybaczenie, wasza miłość – odpowiedziała, po czym dygnęła elegancko w iście królewski sposób.

To jednak sprawiło, że w księciu zawrzało po raz kolejny. Zachowywała się tak butnie. Tak jak gdyby rzeczywiście go nienawidziła, a to przecież było niemożliwe. Musiała się stęsknić przez cały ten czas, spędzony tu w samotności. Musiała pragnąć go zobaczyć chociaż przez chwilę, tak jak on pragnął zobaczyć ją...

Przez krótki moment chciał zadać jej ból, skrzywdzić ją, usłyszeć jej płacz, zobaczyć jej łzy. Ale szybko się opanował i podszedł do niej z groźnym wyrazem twarzy. Drgnęła lekko, ale się nie odsunęła. Nie uniosła też wzroku.

– Deirdre – odezwał się znowu, ujmując jej podbródek między kciuk a palec wskazujący i delikatnie unosząc go. – Masz patrzeć mi w oczy, kiedy do ciebie mówię.

Wyglądało na to, że bardzo starała się znaleźć jakiś sposób, by wymigać się od tego obowiązku, lecz rozumiejąc, iż nie ma innego wyjścia, odetchnęła głęboko i zamrugała szybko, nim po raz kolejny dygnęła.

– Oczywiście, wasza miłość.

Nie znosił tonu głosu, którego używała. Był pozbawiony wszelkich emocji. Już chyba wolałby, aby na niego krzyczała, gdyby starała się przekazać mu choćby najbardziej negatywne uczucia, niźli odmawiała mu jakiegokolwiek wglądu w swoje serce.

– Od dzisiaj codziennie masz być obecna na wszystkich posiłkach. Ponadto chcę, byś codziennie przebywała ze mną dwie godziny, podczas których będziemy rozmawiać lub w jakikolwiek inny sposób spędzać czas – zażądał tonem, którego zazwyczaj używał, zwracając się do służby. – Ilekroć do ciebie przyjdę, masz otworzyć mi drzwi, chyba że mam cię ich całkowicie pozbawić. Kiedy to zrobisz, życzę sobie, żebyś mnie powitała. Od dzisiaj oczekuję też, że będziesz mnie nazywała po imieniu. Czy mnie rozumiesz?

Deirdre, która przez cały ten czas stała w ciszy i bezruchu, skinęła głową.

– Tak, wasza miłość – odparła.

W tym czasie jednak jej umysł pracował na najwyższych obrotach, napędzany przerażeniem. Wyglądało na to, że straciła swoje jedyne schronienie i jakikolwiek sposób na to, by unikać spotykania księcia. Co więcej, przez swoje zachowanie doprowadziła do tego, że zmuszona była go widywać częściej. Nie potrafiła sobie wyobrazić, co mogłaby robić z nim sam na sam w jednym pokoju przez całe dwie godziny, skoro nie potrafiła znieść jego obecności przez chociażby jeden kwadrans.

Jednocześnie jednak nie rozumiała, dlaczego książę nie ukarał jej za to, że ukrywała się przed nim przez parę miesięcy. Była przekonana, że był tym zirytowany, ba, że gniewał się na nią, a miał do tego przenajświętsze prawo.

Być może źle go oceniała. Być może obraz potwora, który narysowała sobie w głowie, był jedynie jej wyobrażeniem, czymś, co w istocie nie istniało. Przypomniała sobie wówczas ów pierwszy bal, na którym go spotkała. Z początku przecież ją przerażał, lecz wkrótce ów strach ustał, aż w końcu stwierdziła, że mogłaby go polubić. Czy więc miało się okazać, że przez cały ten czas źle go osądzała i w rzeczywistości książę nie był taki zły?

Mężczyzna tymczasem puścił jej podbródek i obie jej dłonie ujął w swoje, unosząc je lekko, tak by mógł złożyć pocałunek na wierzchu każdej z nich.

– Nie masz swojego pierścionka – zauważył, marszcząc czoło.

– Ściągnęłam go podczas gry na fortepianie – odparła szybko Deirdre, a on z zadowoleniem stwierdził, że dosłyszał ledwo zauważalną nutkę paniki w jej głosie. Cóż, przynajmniej kątem oka mógł zajrzeć do wnętrza jej serca.

– Nie życzę sobie, byś w ogóle go ściągała – odrzekł, puszczając jej dłonie i podchodząc do instrumentu. Klejnot rzeczywiście leżał na pulpicie, tuż obok sterty nut. Podniósł go i wrócił do dziewczyny. – Kiedy mówię, że masz go mieć na palcu przez cały czas, mam na myśli absolutnie cały czas. Zrozumiałaś?

Deirdre przełknęła ślinę.

– Tak jest, wasza miłość.

Jej głos drżał, jakby się nieco bała. I dobrze, pomyślał Gerard. Miała się bać, inaczej nie mogłaby być posłuszna, a dobra żona musi wiedzieć, gdzie jest jej miejsce. Jeżeli nie słuchałaby go, nie mogłaby być dobrą żoną ani dobrą księżną.

Deirdre nie mogła nie zauważyć, że chociaż książę był delikatny, kiedy po raz kolejny ujmował jej dłoń, jego dotyk nadal nie był przyjemny. Było coś dziwnie gwałtownego w tym, jak wsuwał pierścionek na jej palec.

– I tak ma pozostać, moja droga – rzekł, patrząc jej w oczy, a w jego wzroku czaiło się coś na kształt groźby. – Tymczasem... wydawało mi się, iż mówiłem ci, że masz się do mnie zwracać po imieniu, czyż nie?

Doprowadzał ją do szału. Fakt, iż nazywałaby go po imieniu, świadczyłby, że jest między nimi jakaś zażyłość, tymczasem nic podobnego nie istniało. Nie chciała dawać ani mu, ani światu jakichkolwiek złudzeń. Jej wcześniejsze myśli na temat tego, czy oby nie myliła się co do jego charakteru, natychmiast znikły. Nie, wcale nie był lepszy, niźli go oceniała. Był nadal tym samym mężczyzną, którego nie byłaby w stanie polubić.

A jednak dostała już swoją nauczkę – jeżeli będzie wszystko robiła na przekór jemu, wkrótce będzie musiała stawić czoła konsekwencjom swoich czynów. Więc może lepiej było teraz zagryźć zęby i znaleźć inne wyjście z sytuacji...?

Chociaż czy takie rozwiązanie problemu nie sprawi, iż książę poczuje, że odniósł sukces? W ten sposób mógł stać się jeszcze gorszy, niźli był do tej pory, i Deirdre wkrótce pożałuje swojego wyboru?

– Nadal uważam, że byłoby to niewłaściwe – rzekła cicho.

– Będziesz tak uważała aż do dnia ślubu? – sarknął mężczyzna. – A potem? Jako moja żona... nadal będziesz nazywała mnie "waszą miłością"?

Natychmiast puścił jej ręce i zaczął kuśtykać po pokoju. Było widać w jego postawie jakieś dziwne napięcie, chociaż nie wykonywał żadnych nerwowych ruchów. Mimo wszystko był podenerwowany i chyba garbił się jeszcze bardziej niż zwykle.

– Wolałbym... wolałbym, żebyś zwyzywała mnie od potworów... od monstrów... a rzeczywiście darzyła mnie miłością... niż słuchać, jak nazywasz mnie "waszą miłością", gdy w twojej głowie i w twoim sercu pozostaję bestią, którą, na Boga, nie jestem. Mógłbym się kląć na wszystko... ale... ale ty tego nie zrozumiesz, prawda?

Deirdre milczała. Jeszcze nigdy nie słyszała księcia tak wzburzonego. Nawet wówczas, gdy był na nią wściekły, nie przemawiało przez niego tyle emocji. Emocji, które wywoływały w niej teraz mieszankę uczuć tak dziwną, że sama nie miała pojęcia, co czuje.

Było jej wstyd, a jednocześnie była pełna dumy. Mogłaby przyznać mu rację, a jednocześnie chciała się kłócić, że wcale jej nie ma.

Kiedy książę na nią spojrzał, ona szybko spuściła wzrok. Wiedziała, że obiecała mu, iż będzie na niego patrzała, kiedy do niej mówił, lecz w tym momencie czuła, że woli ponieść karę za nieposłuszeństwo, niźli podążać za rozkazami.

– Dlaczego bierzesz mnie za potwora? – zapytał cicho, w paru długich krokach znowu ją dopadając. Ujął jej twarz w dłonie i zmusił, by spojrzała mu w oczy.

Słabo jeszcze mówiła po polsku, a emocje sprawiły, że coraz trudniej dobierało jej się odpowiednie słowa, by nazwać to, co myślała i czuła. Fakt jednak, że zwlekała, irytował księcia. Nienawidził czekania, niezależnie od tego, czym było ono spowodowane.

A może jednak zasłużył na miano potwora, bo teraz, kiedy trzymał twarz Deirdre w dłoniach, czuł nieodparte pragnienie, by skręcić jej kark. Nie zrobił tego wszakże; ostatkiem woli i rozsądku udało mu się pohamować tę żądzę.

– Odpowiadaj, kiedy pytam! – krzyknął.

Przerażał ją. Wiedział to – mógł zobaczyć to na jej twarzy, kiedy zamykała oczy i szybko nabierała powietrza. Ale czy nie miała prawa, by czuć się w ten sposób? W tym momencie, jak jeszcze nigdy wcześniej, była krucha i bezbronna, a cięty język naprawdę na niewiele by jej się zdał, bo nie była dość silna, by go odepchnąć, ani zwinna, by uciec z tego morderczego uścisku.

– Ja... – zaczęła, jąkając się. Nienawidziła tego języka. Nie znosiła tego, jak trudne było słownictwo i wymowa, które natychmiast zaczęły jej się plątać, kiedy starała się coś wymówić. W oczach pojawiły jej się łzy bezsilnej złości.

Cóż takiego narobiła w swoim życiu, że przyszła na nią taka kara? Wychodzić za mąż za takiego człowieka i to jeszcze być zmuszoną, by mówiła w języku tak trudnym jak ten? Nie wydawało jej się, by nagrzeszyła tyle, by teraz taką ponosić pokutę.

– Nie chcę prezentów! – wydukała wreszcie z ciężkim, irlandzkim akcentem. – Nie potrzebuję... drogich kamieni... sukni... niczego!

Coś w sposobie, w jaki na nią patrzał, zmieniło się. Złość ustąpiła miejsca czemuś innemu, czemuś, czego Deirdre nie znała i nie potrafiła nazwać. To coś jednocześnie przerażało ją i uspokajało, chociaż mogło się to wydawać niemożliwe.

Ku swemu zdumieniu zorientowała się, że książę delikatnie gładzi jej policzki kciukami, a po chwili ledwie widoczny uśmiech pojawia się na jego ustach. A jednak milczał, chociaż bardzo pragnęła, by wreszcie się odezwał. To znaczyłoby, że mogła przestać mówić, co przychodziło jej przecież z taką trudnością.

– Nie chcę... pierścionków i innych... – mówiła, a jej głos załamywał się, gdy oddychała ciężko, marząc jedynie o tym, by nie musieć już dłużej patrzeć w ciemne oczy księcia. – Ja tylko chcę... chcę normalnego życia... domu...

To jest teraz twój dom, Deirdre – rzekł nagle Gerard, a jego głos brzmiał zaskakująco łagodnie. – Nie będziesz miała innego.

– To nie jest dom! – zaprotestowała dziewczyna, kładąc dłonie na nadgarstkach księcia, by zmusić go do tego, by ją puścił. On jednak tego nie zrobił. – Wolałabym żyć w piwnicy... u państwa Braggów... niż tutaj!

Mężczyzna zmarszczył czoło, po czym ściągnął usta w wyrazie niezadowolenia. W ostatnim momencie powstrzymał się od krzyknięcia na nią, bo po raz kolejny uświadomił sobie, że to w nim tkwi coś, co nie pozwala dziewczynie czuć się tu swobodnie.

Dał jej wszystko: piękne komnaty, nauczycieli, suknie, klejnoty... tymczasem wydawało się, że nie tego potrzebowała, by czuć się tu jak w domu. Czego więc kobieta taka jak ona mogłaby potrzebować? Czego mogłaby pragnąć?

Jedynym wyjściem byłoby zapytać – a jednak miał wrażenie, że gdyby to zrobił, Deirdre by nie odpowiedziała. I to nie ze względu na barierę językową, bo przecież mogła mu odpowiedzieć po angielsku, gdyż zdawała sobie sprawę z tego, że książę i tak by zrozumiał. Tę jedną rzecz chyba musiał zrozumieć sam. Tylko jak ją odkryć?

– Dam ci, o co tylko poprosisz – wyszeptał.

– Nic nie chcę – powtórzyła, a głos jej drżał z emocji.

Do tej pory nigdy jeszcze nie zapragnął posmakować jej ust; teraz jednak, kiedy tak stała, rozchylając je lekko, chciał móc złożyć na nich pocałunek. Wpierw delikatny, by się nie wystraszyła... a następnie przycisnąć ją mocno do piersi i nie puszczać.

Mimo iż obraz ten był tak żywy w jego głowie, wiedział aż nazbyt dobrze, że nie mógłby tego zrobić. Spłoszyłby ją zupełnie. Utracił na zawsze. Znienawidziłaby go do końca życia. Z drugiej strony – co, gdyby to miało się okazać lekarstwem na jej samotność...?

– Jesteś taka piękna, najdroższa – rzekł, a jego kciuk delikatnie musnął jej wargi. Były miękkie w dotyku... wyobrażał sobie ich słodycz.

– Nie chcę być lalką na półce – odparła, modląc się, by pozwolił jej odejść.

W tych momentach, kiedy okazywał jej czułość, bała się go najbardziej, chociaż przecież nie miała do tego podstaw. Nie był agresywny ani natarczywy. Nie starał się jej skrzywdzić ani wykorzystać. Dlaczego więc tak bardzo chciała, by osoba, która powinna okazywać jej właśnie taką czułość, nigdy jej nie dotykała?

– Nie będziesz lalką na półce. Gdybym chciał, byś nią była, sądzisz, że dawałbym ci to wszystko?

Odsunąwszy się od Deirdre, gestem objął całą komnatę. Przecież wszystko wewnątrz należało teraz do niej. Nawet wstawiony niedawno fortepian, który uchodził za jeden z najtrudniejszych do zdobycia skarbów. A jednak jakże mógłby książę odmówić radości gry na tym instrumencie swojej narzeczonej, skoro tyle znajdowała w tym przyjemności?

Deirdre nie odpowiedziała. Odetchnęła głęboko i rozejrzała się dokoła, obejmując się ramionami, jak gdyby to mogło utworzyć niewidzialną tarczę między nią a całą resztą świata. Gerard zdawał sobie sprawę z tego, że przede wszystkim chciała odgrodzić się od niego. Nadal mu nie ufała, chociaż przecież powinien być osobą, której mogłaby zaufać w każdym momencie, niezależnie od okoliczności.

Lecz czy on sam by sobie zaufał? Po wszystkich tych wybuchach? Po tym, jak w jego głowie postała myśl o tym, by ją skrzywdzić?

Tak, chciałby móc się usprawiedliwić, wytłumaczyć, że wszystkiemu była winna ona i to, jak się zachowywała. Że go prowokowała, że jej arogancja i bezczelność popychały go do ostateczności, a zimna obojętność sprawiała, że jego miłość prowadziła go wprost w odmęty szaleństwa. Lecz wówczas okłamywałby sam siebie.

Nienawidził tego, jak bezsilny przy niej się stawał... a jednocześnie cenił fakt, iż odkrywała ona również te delikatniejsze sfery jego serca, których istnienia on sam nie był świadom. Sprawiała, że stawał się zupełnie innym człowiekiem, lecz nie był pewien, czy ów nowy człowiek był lepszy, czy też wręcz przeciwnie...

Tymczasem ona nadal tam stała, bez słowa, bez ruchu, jakby to w jakiś sposób mogło ją uchronić od nieubłaganego losu. Mógłby zwolnić ją z obietnicy, którą w jej imieniu złożył jej ówczesny pan, lecz to z kolei doprowadziłoby jego, księcia, do szaleństwa.

Nie. Tego jednego zrobić nie mógł, chociaż wiedział, że w ten sposób skazywał dziewczynę na wieczne uwięzienie w tym pałacu.

Lecz czyż nie była to niska cena za to, jakie życie mógł jej dać? Bo przecież mimo swoich wad nie był człowiekiem zupełnie pozbawionym zalet. Fakt faktem, iż największym z jego atutów było bogactwo, ale nie było ono jego jedyną dobrą stroną. Kiedy chciał, mógł stać się mężczyzną niemalże czarującym – wiele kobiet wzdychało do niego za czasów jego młodości.

Mógłby urządzać dla niej bale. Zatrudniać najwspanialszych malarzy. Sprowadzać największych kompozytorów. Nigdy by się tu nie nudziła, zawsze miałaby jakieś zajęcie, a on... on by jej towarzyszył. Patrzał, jak jej twarz promienieje radością.

Gdyby tylko mu na to pozwoliła...

– Uwierz w to, że nie chcę być dla ciebie potworem – powiedział głosem podszytym smutkiem, podchodząc do niej i całując lekko w czoło. – Chcę stworzyć ci dom, którego pragniesz i na który zasługujesz. Ale pamiętaj, że w życiu nic nie jest za darmo. Jeżeli pragniesz domu, musisz dać coś w zamian.

Nie była to rzecz, której Deirdre by się nie spodziewała. Nie mogła oczekiwać, że mężczyzna będzie ją hołubił, podczas gdy ona traktowała go tak ozięble. Nie potrafiła jednak zmusić się do udawania uczuć, którymi go nie obdarzyła.

A może... może gdyby nauczyła się udawać... pewnego dnia rzeczywiście poczułaby do niego prawdziwe przywiązanie? Może tak przyzwyczaiłaby się do odgrywania roli dobrej żony, że stałoby się to dla niej naturalne?

– Jeżeli nie będziesz posłuszna – ciągnął książę spokojnym tonem – będę potworem. Tak długo, aż osiągnę to, czego od ciebie oczekuję.

Deirdre kiwnęła głową, lecz zrobiła to bez przekonania.

– A oczekuję, że od teraz będziesz się dzieliła ze mną wszystkim, moja droga. Swoimi radościami i smutkami. Życzeniami i pragnieniami. Wtedy będę mógł je spełniać. Jednocześnie będziesz słuchała, żeby wiedzieć, jak masz się zachowywać.

– Skoro nie mam być lalką na półce, dlaczego mam tańczyć tak, jak mi się zagra? – zapytała nagle Deirdre, co zaskoczyło księcia.

Grymas pojawił się na jego twarzy, jakby coś nagle i z wielką intensywnością go zabolało.

– Nie tego od ciebie chcę – rzekł.

– A więc czego? Mam być posłuszna i nie skarżyć się. Troszczyć się o potrzeby waszej miłości i...

Masz mnie nazywać Gerardem.

– ...i spełniać polecenia. To nie na tym polega dom, czyż nie? W ten sposób żyłam jako służąca. W domu, w którym nie musiałam się obawiać tego, że ktoś mnie skrzywdzi.

– A tutaj musisz?

Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że odpowiedź nie była potrzebna; sam przecież uświadomił sobie już kilka razy, iż drzemią w nim niemalże zwierzęce żądze. Żądze, które od spełnienia dzieliła granica tak cienka, iż nigdy nie był pewien, kiedy ją przekroczy.

– Nie odpowiadaj – rzekł więc szybko, po czym zamknął oczy i odetchnął głęboko. – Ja... obiecuję... obiecuję, że nigdy nie podniosę na ciebie ręki.

Deirdre nie była pewna, czy może mu zaufać, ale w tym momencie było to wszystko, czego mogłaby oczekiwać, a nawet więcej. Nie było to przecież niespotykane, by kobieta była karcona przez męża w sposób fizyczny. Nikt nie mógłby jej obiecać, że małżonek jej nie skrzywdzi, nawet jeżeli małżeństwo to miałoby zostać zawarte tylko i wyłącznie z miłości.

A jednak Gerard posunął się tak daleko i złożył tę obietnicę, a już samo to oznaczało, że z jakiegoś powodu zależało mu, by nie bała się go tak bardzo.

– Przyjdę tu za godzinę – dodał po chwili, ciszej,nawet na nią nie patrząc. – Przygotuj się do kolacji. Dzisiaj zjemy ją razem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro