Las
Usłyszawszy podobne słowa, Deirdre obdarzyła Gerarda jednym jeszcze przerażonym spojrzeniem, po czym bez zastanowienia wstała i wybiegła z pokoju muzycznego. Nie próbowała rozmawiać i niczego wyjaśniać: dla niej sytuacja, chociaż nie była jasna, okazała się oczywista: Gerard dopiął swego. Upokorzył ją tak, jak tylko się dało, po czym pozbył. Jedyne, czego żałowała, to faktu, iż stało się to tak późno, kiedy już...
Nie. Nie powinna o tym myśleć. Bolało to jeszcze bardziej niż żelazny uchwyt jego dłoni na jej palcach, kiedy tylko spostrzegł, iż nie było na nich pierścienia. I pomyśleć, że poprosiła Annę, by zawiesiła go na łańcuszku po to tylko, aby klejnot się nie zgubił! Tymczasem najwyraźniej wcale nie chodziło o pierścionek...
Wolałaby być teraz w domu. W miejscu, które znała. Była jednak wiele kilometrów stamtąd, w kraju, który wciąż jeszcze był jej obcy, nie znając nic poza pagórkowatym terenem parku zamku inwałdzkiego. Nie wiedziała dokąd iść. Nie miała dokąd iść.
Nie miała tu przyjaciół. Większość ludzi poznała dopiero na balu, który odbył się zaledwie parę dni wcześniej. Zabawne! Ten dzień wydawał się tak odległy! Lecz bal nie był wystarczająco długi, by mogła się z kimkolwiek zaprzyjaźnić. Bliżej poznała jedynie Adelę Wieczyńską, ale sama myśl o niej przyprawiała teraz Deirdre o mdłości.
Czy to z jej powodu Gerard postanowił się jej pozbyć? Ale czy naprawdę nie miał na tyle honoru, by zwyczajnie zerwać zaręczyny i odesłać ją z powrotem do Irlandii?
W tym momencie, chociaż bardzo starała się uniknąć tej myśli, nie mogła nie wspomnieć Quinnelly'ego, który nazywał księcia potworem. Być może więc miał trochę racji. Może nie przemawiała przez niego zazdrość, lecz znajomość charakteru księcia...
– Panienko? – usłyszała zdumiony głos Jakuba, kiedy przebiegała przez westybul. – Czy wszystko w porządku? Czy coś się stało?
Ona jednak nawet nie odwróciła się w jego stronę, tak samo jak nie odwróciła się ku wołającej ją Annie, chociaż bolał ją fakt, iż będzie musiała ją pozostawić tak nagle. Deirdre wiedziała, że obecności Anny będzie jej brakowało najbardziej – to ona stała się jej najdroższą przyjaciółką, osobą, dzięki której była w stanie znieść owe tygodnie samotności, gdy tkwiła zamknięta w swoim pokoju.
Teraz jednak Anna musiała zrozumieć, że Deirdre nie mogła tu pozostać. Książę jej tu nie chciał, zatem jedyne, co jej pozostało, to odejść, zgodnie z tym, czego sobie zażyczył. Przynajmniej ten jeden raz nie sprzeciwi się jego rozkazom.
Słyszała tylko, jak drzwi trzasnęły za nią, kiedy wybiegła na dwór, a następnie pognała schodami w dół, by znaleźć się na błotnistej ścieżce, teraz jeszcze bardziej śliskiej: zaczął siąpić marznący deszcz, a ziemia zdawała się rozmakać tuż pod jej stopami. Nie zważała na to jednak. Przez łzy ledwie widziała, dokąd biegnie, potykając się o kamienie i ślizgając się na paskudnej mazi.
Nie miała pojęcia, dokąd się udać. Zdawała sobie sprawę, że gdzieś na wschodzie leży posiadłość Wieczyńskich, lecz wcale nie chciała tam iść. Nie chciała, by Adela patrzała na nią z wyższością, ciesząc się z jej porażki. Zresztą nie wiedziała nawet, czy by ją przyjęto w tym stanie i w tej sytuacji. Przecież wróciła do punktu wyjścia; do momentu, kiedy była nikim. Była teraz mniej warta niźli wówczas, gdy Gerard spotkał ją po raz pierwszy; teraz bowiem nie była nawet służącą w domu szlachcica. Nie miała majątku, tytułu, pracy, nic.
– Droga pani, to nie pogoda na spacery! – usłyszała nagle gdzieś z góry. Zatrzymała się i uniosła wzrok, ciesząc się, że pada, gdyż nieznajomy nie mógłby zobaczyć jej łez. – Nie ma pani ze sobą parasola ani płaszcza?
– Nie mam, niestety – odpowiedziała, mając nadzieję, że przez jej głos nie przebija złość, smutek ani rozgoryczenie, które czuła.
– Pozwolisz zatem, pani, że zabiorę panią do domu... albo chociaż okolicznej gospody – zaproponował nieznajomy, schodząc z konia, by pomóc jej wsiąść. – Stąd do najbliższej wioski jest dość daleko, nie sądzę, by doszła tam pani na piechotę przy tej pogodzie.
– Bardzo pan uprzejmy – odpowiedziała Deirdre, zdając sobie sprawę z tego, że nie powinna przyjmować tej oferty, bo przecież mogła się dla niej nie skończyć dobrze; a jednak w tym momencie liczyło się tylko to, że znajdzie się z dala od zamku – a ów jegomość z całą pewnością nie był Quinnellym.
Jego twarz ukryta była w cieniu, gdyż mężczyzna miał na głowie wysoki kapelusz, zaś kołnierz jego płaszcza był postawiony dla ochrony przed zimnym wiatrem oraz deszczem. Jego głos jednak był zupełnie inny niż głos Quinnelly'ego – niższy, bardziej ochrypły i jak gdyby starszy. Zresztą nawet jego postura świadczyła o tym, iż nie mógłby to być dawny adorator Deirdre: mężczyzna był z całą pewnością o wiele wyższy od Quinnelly'ego, mocniej zbudowany, dość barczysty. Dłoń w rękawiczce, która pomagała jej wsiąść na konia, również była większa oraz szersza od dłoni, które niegdyś prowadziły ją w tańcu.
Wkrótce Deirdre była już usadowiona w siodle, a mężczyzna wskoczył zaraz za nią, osłaniając ją przed deszczem własnym ciałem. Słyszała nieco chrapliwy oddech nieznajomego, kiedy tak się nad nią pochylał.
– Dokąd więc, szanowna pani? – zapytał mężczyzna, poganiając konia, który ruszył z kopyta. – Gdzie pani mieszka?
– Do najbliższej gospody, jeżeliby pan był tak dobry – odrzekła Deirdre. Jej głos drżał nieco jeszcze od łez i z trudem łapała oddech.
– Oczywiście, łaskawa pani – odparł mężczyzna.
A potem już nic nie pamiętała.
***
Wstydziła się go. Wstydziła się zaręczyn z nim tak bardzo, że nie potrafiła założyć tego pierścionka na palec; chowała go za materiałem sukni. A przecież jeszcze parę dni wcześniej dałby głowę, że widział w jej oczach...
Ale czy jej zachowanie mogło świadczyć o czymkolwiek innym? Nie znosiła go od samego początku. Brzydziła się nim. Wolała tego dandysa Quinnelly'ego... Chociaż która by nie wolała? Był młody, przystojny, pełen wigoru. Znał takich; ich serce zmieniało się z dnia na dzień. Zawsze byli najlepszymi przyjaciółmi kobiet – bałamucili je i zostawiali ze złamanymi sercami. A jednak ich urok był tak potężny, że potrafił zaćmić nawet złą sławę.
Znał takich. Pamiętał przyjaciół Gotfryda, którzy przewijali się przez ten dom jak w kalejdoskopie. Niektórzy wyglądali jak rzezimieszki, lecz przede wszystkim otaczał się takimi właśnie młodymi, czarującymi bawidamkami. Od losu ich ofiar Gerard chciał ochronić Deirdre... lecz najwyraźniej było już za późno.
– Jaśnie panie! – usłyszał nagle pełen przejęcia głos Anny. Z irytacją uniósł wzrok.
– Co się stało? – warknął, wstając.
– Panienka wybiegła z rezydencji! – odparła przerażona pokojówka, gestem wskazując na kierunek, w którym pobiegła Deirdre. – Wyszła prosto w mrok i w deszcz! Przecież się przeziębi! Nie mogła chyba odejść... na zawsze... prawda, jaśnie panie?
Ale ostatnich słów Gerard już nie słyszał. Spojrzał w osłupieniu na Annę, a następnie odwrócił się, by popatrzeć przez okno. Deszcz się wzmagał.
– Co zrobiła panienka? – zapytał dziwnym tonem.
Pokojówka przełknęła głośno ślinę, doskonale wiedząc, iż ów ton nie świadczy o niczym dobrym. Nie mogła jednak zmienić tego, co się stało.
– Opuściła rezydencję, jaśnie panie – odparła cicho, spuszczając wzrok. – Najpierw ja, później Jakub staraliśmy się ją zatrzymać, lecz ona biegła... i opuściła budynek. Wyglądała, jakby płakała, jaśnie panie...
– Cholera jasna – zaklął Gerard, wyraźnie poirytowany. – Zostawić wam jedno zadanie. Jedno! Pilnować, by panienka nie wyszła, by nikt nie miał do niej dostępu! Złoję jak psy, będziecie jeszcze błagać o litość!
Lecz nie patrzał na Annę. Tak szybko, jak tylko mógł, wyszedł z pokoju i ruszył w stronę westybulu, rozglądając się wokoło.
– Jakubie, mój płaszcz! – krzyknął, głęboko poruszony. – Daj mi go i migiem do stajni, żeby siodłali konia, ma być gotowy za minutę. I ani sekundy dłużej!
Lokaj był zupełnie blady, gdy podawał swemu panu płaszcz, po czym, nie bacząc na deszcz, ruszył do stajni, aby powiedzieć parobkom, by przyszykowali konia jaśnie pana. W tym samym czasie Gerard wciągał na siebie płaszcz, a przez głowę przebiegały mu niezliczone scenariusze, jeden gorszy od drugiego.
Był wściekły na siebie – to wszystko jego wina. Zachował się dokładnie tak, jak niegdyś opisywała go Deirdre: potwór. W chorej, ślepej zazdrości zrobił i powiedział rzeczy, których teraz żałował. Zrozumiał, że jego narzeczona potraktowała jego słowa nazbyt poważnie... że rzeczywiście postanowiła odejść, choć w istocie chciał jedynie, by wróciła do swojego pokoju.
Żałował, że nie był innym człowiekiem. Że nie potrafił połączyć owych dobrych cech, które wyróżniały Quinnelly'ego z tłumu, z owymi zaletami, które sam posiadał. Był jednak daleki od doskonałości i to były tego konsekwencje.
– Gdzie pobiegła panienka, Jakubie? – zapytał w złości, kiedy lokaj przyprowadził mu konia. – Musiałeś widzieć!
– Na północ, jaśnie panie – odrzekł lokaj, kłaniając się nisko. – Jednak ciemność nie pozwoliła mi na to, bym...
– Niech cię diabli, Jakubie, nie miałeś dopuścić, by w ogóle wyszła! Nawet jeżeli miałbyś zamknąć wszystkie drzwi i okna w zamku! – ryknął książę przez deszcz, wskakując na konia. – Idioci! Banda kretynów!
Obrzucał służących obelgami nawet wówczas, gdy już odjechał i żadne z nich nie było w stanie go usłyszeć.
Gdzie mogła udać się Deirdre? Na nogach nie mogłaby zajść daleko... nie w tę pogodę... Jakakolwiek wioska znajdowała się w zbytniej odległości – a od północy graniczył jedynie z wioskami. Pomiędzy jego zamkiem a nimi nie znajdowało się żadne inne domostwo, w którym mogłaby się ukryć Deirdre.
Był wściekły na siebie, że tak się dał ponieść emocjom. Gdyby nie to, Deirdre nie postanowiłaby uciec... być może nawet mogliby wreszcie szczerze porozmawiać, wszak dziewczyna tak bardzo tego pragnęła.
Stanął na szczycie najwyższego wzgórza i rozejrzał się dookoła. Niestety Jakub miał rację: wokół panował nieprzenikniony mrok, zaś deszcz sprawiał, że obraz stawał się zamazany i jak gdyby nierealny. Jednak można było powiedzieć jedno z całkowitą pewnością – Deirdre nigdzie nie było, co wydawało się zupełnie niemożliwe. Przecież w tak krótkim czasie nie mogłaby się bardziej oddalić, ze stajni też nie otrzymał meldunku, by brakowało jakiegokolwiek konia – zresztą wątpił, by Deirdre któregoś wzięła; nadal czuła się niepewnie w siodle, zaś Jakub widział ją biegnącą na północ.
– Tak mnie karzesz za moje zachowanie? – krzyknął ze złością, patrząc w zachmurzone niebo. – Odbierając mi wszystko, co mi jeszcze zostało?
Popędził konia, mając wrażenie, że wszystko to jest jedynie jakimś wyjątkowo okropnym snem. Coś takiego nie mogłoby się dziać naprawdę... nie znowu... nie chciał tracić kolejnej bliskiej mu osoby. Nie Deirdre...
Na horyzoncie zamajaczyła ciemna linia lasu. Niemożliwe, by Deirdre zaszła tak daleko... ale jeżeli jakimś cudem by jej się to udało? To chyba było jedyne miejsce, gdzie mogłaby się schronić przed deszczem oraz nieproszonymi gośćmi. Gdyby się nie skryła, na pewno zobaczyłby ją z miejsca, z którego właśnie wyruszył. Postanowił więc zaryzykować i skierować konia pomiędzy drzewa, mając nadzieję, że tam odnajdzie Deirdre.
Kiedy znalazł się pod baldachimem sosnowych igieł, poczuł, że byłby to rzeczywiście dobry wybór. Było tu stosunkowo sucho i cieplej niż w otwartej przestrzeni. Panowała nieprzenikniona cisza, a mrok wydawał się jeszcze gęstszy.
– Deirdre? – zawołał, nie zważając na to, że mógłby pobudzić zwierzęta. Już od dawien dawna nie było tu żadnego, które mogłoby go zaatakować. – Deirdre!
Książę zeskoczył z konia. Drzewa rosły tu zbyt gęsto, by prowadzić go głębiej w las. Uwiązał go więc przy jednym z pni, po czym rozejrzał się dokoła, mrużąc oczy i przeklinając się za to, że nie wziął ze sobą lampy. Chociaż i ona zapewne zgasłaby już do tej pory w deszczu, przez który właśnie się przeprawił.
Nagle jednak spostrzegł coś, co przykuło jego uwagę. Nie, nie zobaczył nigdzie Deirdre, jednak w wilgotnej ziemi odbite były ślady stóp, najwyraźniej dość świeże. Nie przypominały jednak kobiecych stóp. Zdrowy rozsądek podpowiadał Gerardowi, by dał sobie z tym spokój – przecież miał szukać Deirdre, a nie podążać drogą, którą najprawdopodobniej szedł przed chwilą jakiś mężczyzna. A jednak...
Chyba był to instynkt czy też intuicja – i tym razem właśnie ta strona Gerarda zwyciężyła. Mrużąc oczy, by dostrzec ślady na ziemi, ruszył tam, gdzie prowadziły.
***
Kiedy Deirdre zaczęła się budzić, poczuła okrutny ból w potylicy, jak gdyby ktoś przed chwilą z całą mocą uderzył ją w głowę. Cały świat wokół niej zdawał się wirować i było jej niedobrze; gdy zaś z trudnością uchyliła powieki, spostrzegła, że trudno jej skupić na czymkolwiek wzrok: wszystko było rozmazane i niewyraźne.
Nie poznawała jednak miejsca, w którym się znajdowała. W ciemności mogła dostrzec wykonane z drewnianych bali ściany, opodal miejsca, w którym leżała na czymś w rodzaju siennika, znajdowała się smuga bladego światła, jak gdyby blask migającej świecy, prześwitujący przez uchylone drzwi prowadzące do kolejnego pomieszczenia.
Spróbowała się poruszyć. Musiała usiąść, nabrać powietrza i rozejrzeć się dokoła, by móc opracować plan. Bo właśnie wtedy zaczęło do niej docierać, co się wydarzyło, nim się obudziła.
Gerard jej nienawidził. Wygnał ją z domu, a gdy była na drodze, spotkała nieznajomego, który zaproponował jej pomoc. Najwyraźniej jednak owa pomoc polegała na zdzieleniu jej czymś w głowę i przywiezieniu jej tutaj. Musiała zatem wymknąć się niezauważenie i poszukać schronienia gdzie indziej.
Jednak kiedy spróbowała się poruszyć, zrozumiała, że ma ręce i nogi związane grubym sznurem i nie byłaby w stanie wiele zrobić. Udało jej się co prawda podźwignąć do postawy siedzącej, co nie było proste w ciężkiej, przemoczonej sukni, lecz nic ponadto. Musiała przy tym starać się, by nie narobić hałasu...
Kiedy o tym pomyślała, dobiegł jej uszu czyjś głos, przytłumiony, bo dochodzący z pomieszczenia, w którym paliła się świeca.
– ...ale żebyś miał takie szczęście... dajże spokój... – zachichotał jeden głos, głos, który Deirdre chyba znała.
– Co zamierzasz z nią teraz zrobić? – spytał drugi, niższy, chrapliwy. – Nie ma zamówień.
– Z początku zamierzałem zostawić ją dla siebie – odpowiedział znowu ten pierwszy, mówiący po polsku, lecz z wyraźnym zagranicznym akcentem. – Ale ta mała kurwa zaczyna mnie irytować. Nie mógłbym jej nawet dowieźć do siebie.
Ktoś hałaśliwie odsunął krzesło i wstał, po czym zaczął się przechadzać po drewnianej podłodze. Deirdre zamarła, lecz migająca smuga światła świadczyła o tym, iż mężczyzna jedynie chodził w kółko, być może dookoła stołu.
– Więc co teraz? – zapytał niższy głos.
– Och, zamknij jadaczkę, durny psie – sarknął ten pierwszy. – Zebrałeś ją z drogi, nawet nie wiedząc, kim jest, a wiedziałeś, że nie ma zamówień. Gdyby nie była tą, którą tak czy inaczej zamierzałem sobie wziąć, co byś z nią zrobił?
Nastąpiła chwila ciszy. Przechadzający się mężczyzna zatrzymał się.
– Pobawiłbym się z nią trochę, a potem dla hecy wypuścił. Albo pozbyłbym się jej i zakopał gdzieś ciało... czy też to, co by z niego pozostało.
Deirdre poczuła dziwny ucisk w gardle. Czy właśnie to ją czeka, jeżeli nie uda jej się szybko wymyślić jakiegoś planu? Czy jedyna przyszłość, która była dla niej przygotowana, to bycie zakopaną gdzieś w lesie?
– Myślę, że możemy więc z niej więcej pożytku – mruknął pierwszy mężczyzna, dziwnie spokojnym tonem. – Nie mamy ostatnio żadnych zamówień od osób prywatnych... ale kto wie... ostatnimi czasy bab w burdelach coraz mniej. Tak sobie myślę, że nikt by tam nie pytał, skąd ją mamy. A że popyt na kurwy jest, to i złota pewnie sporo dostaniemy. – Znowu chwila milczenia. – Rozsądek podpowiada mi, żeby ją wywieźć gdzieś daleko, gdzie nikt jej nie pozna... ale dla zabawy zostawiłbym ją tu, w lokalnym burdelu, żeby sobie książę przyszedł ulżyć i zobaczył jej buźkę. Ciekawe, co by powiedział...
Mężczyzna zachichotał i dopiero wówczas Deirdre była pewna, czyj był to głos, chociaż nadal nie chciała w to uwierzyć.
– Co cię obchodzi książę – warknął niższy głos, a sposób, w jaki wypowiedział ostatnie słowo, sprawił, że Deirdre zadrżała. – Ledwie go znasz i nie zdołał ci tak zajść za skórę jak mi... Karanie go zostaw mnie.
– Chciałbyś mieć całą rozrywkę, co, barani łbie? – odszczeknął się młodszy mężczyzna. – Na razie warto by zobaczyć, w jakim stanie jest nasza zguba.
Deirdre zrozumiała, że jest za późno. Rozpaczliwie próbowała jeszcze uwolnić ręce z więzów, lecz dwóch mężczyzn otwarło już drzwi na oścież i stanęło w progu. Jeden z nich w dłoni trzymał kopcącą świecę z łoju.
Niestety, czy dziewczyna chciała w to uwierzyć, czy też nie, młodszy głos należał właśnie do tej osoby, o której myślała. Przed nią z szerokim uśmiechem szaleńca stał Aidan Quinnelly, chociaż w tym momencie nie wydawał się już tak czarujący jak wówczas, gdy go spotkała na balu, czy wtedy, kiedy wkradł się do jej komnaty, żarliwie wyznając miłość i obsypując ją pocałunkami.
Tuż obok niego stał drugi mężczyzna, wysoki i barczysty – zapewne ten sam, który ją tu przywiózł. Z początku Deirdre myślała, że go nie zna, bo przecież nie mogła rozpoznać jego głosu. Jednak kiedy spojrzała mu w oczy, omal nie krzyknęła. Nie była to twarz, której by nie znała, choć nigdy wcześniej nie widziała tego człowieka na żywo.
Poznawała jednak owe pozbawione litości czarne oczy, teraz ukryte za kosmykami ciemnych włosów, opadających na twarz. I pomyśleć, że nie dalej jak parę godzin wcześniej widziała tę twarz na portrecie...!
– Spójrz, Gotfrydzie – odezwał się słodkim, niemal przymilnym głosem Quinnelly. – Nasza zguba już zdążyła się obudzić. Mam wrażenie, że byłeś z nią delikatniejszy niż z pozostałymi. Myślałem, że jeszcze chwilę sobie pośpi. Moglibyśmy się z nią wówczas trochę pobawić.
Na ustach Gotfryda rozkwitł paskudny dość uśmiech.
– Kto powiedział, że nie możemy? – zapytał, w paru krokach dopadając Deirdre, która wydała odgłos przerażenia i próbując się odsunąć, upadła znowu na plecy. – Więcej zabawy, gdy piszczą...
– Nie, Gotfrydzie – rozzłościł się Quinnelly. – Jeżeli mamy za nią cokolwiek dostać, musi być w przyzwoitym stanie, a jeżeli ty się do niej dobierzesz, równie dobrze moglibyśmy ją zakopać i czekać, aż wyrośnie z niej drzewo.
Z twarzy Gotfryda znikł uśmiech, a pojawił się dziwny grymas. Mężczyzna zrobił krok w tył, po czym spojrzał na Quinnelly'ego.
– Z twoim bratem było więcej zabawy – warknął. – Sam mówił: "co to za zabawa, kiedy kurwa leży nieruchomo", szkoda, że ty tego nie rozumiesz. Żebyś widział, jak załatwił moją siostrunię... może wtedy byś ogarnął.
– Tak mówił i co? Skończył, jak skończył. Ja mówię, że masz jej nie ruszać. Sprzedamy ją do burdelu i podzielimy się zyskiem. Jeżeli ją tkniesz choć palcem, przysięgam, że odrąbię ci i ręce, i kutasa. Zrozumiano?
– A kto ci tu dał prawo do rządzenia, co, Kindler? – odszczeknął Gotfryd, lecz chyba zrozumiał, że Quinnelly nie cofnie groźby.
Deirdre wreszcie odzyskała zdolność mówienia i szczątki pewności siebie. Kiedy ponownie usiadła, spojrzała na obu mężczyzn.
– Lepiej mnie wypuśćcie – powiedziała, lecz głos jej drżał, mimo iż próbowała brzmieć pewnie.
– Oj, głupia gąsko – zwrócił się do niej niemalże pobłażliwym tonem Quinnelly, klękając przy niej i klepiąc ją po policzku. Instynktownie wykonała ruch, jakby chciała go ugryźć, lecz on był dość szybki i jej reakcja tylko go rozbawiła. – Lepiej by było dla ciebie, gdybyś dotrzymała słowa. Ucieklibyśmy razem. Bylibyśmy szczęśliwi... no, może przez jakiś czas. A teraz co? Skończysz tam, gdzie twoje miejsce.
– Przyjedzie Gerard i...
– ...i co? – wtrącił się Gotfryd. – Co by nam zrobił ten artysta chędożony? Nawet nie wie, jak dobrze trzymać szablę. Wyzwałby nas na pojedynek poetycki? – zarechotał. – Nie, paniusiu. Mój braciszek cię nie uratuje. Na nikogo nie zważa, tylko na siebie samego. Szybko się po tobie pocieszy, za to mogę ręczyć. A teraz bądź dobrą dziewczynką i rób to, do czego cię stworzono: siedź cicho.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro