Kłótnia
Za oknem zdążyło się już zrobić całkiem ciemno, kiedy do drzwi ktoś zapukał. Deirdre siedziała przy stole, po raz kolejny studiując rozkład swoich zajęć. Czekało ją mnóstwo pracy, jeżeli rzeczywiście miała wszystkiego tego się nauczyć i nawet osoba tak prosta jak ona zdawała sobie z tego sprawę.
Odłożywszy arkusz papieru z powrotem na stolik, dziewczyna uniosła głowę i spojrzała w stronę drzwi, chcąc powiedzieć "proszę", lecz ze zdumieniem stwierdziła, że osoba, która przed chwilą pukała, już pozwoliła sobie wejść.
Książę stał tam niczym jakaś groteskowa, brzydka lalka, z ciemnymi oczyma wbitymi w nią, jak gdyby w całej komnacie nie znajdowało się nic innego. Wzbudziło to w Deirdre pewien niepokój, ale miała nadzieję, że nie dała tego po sobie poznać.
– Wasza miłość – rzekła tylko, wstając i dygając na tyle elegancko, na ile jej się udało z kolanami drżącymi ze strachu.
Tym razem to Gerard był tym, który nie odpowiedział. Podszedł tylko do niej i ujął ją za ręce. Deirdre spięła się nieco, a to nie mogło pozostać niezauważone. Książę zmarszczył czoło i spojrzał na nią uważnie.
– Nie mam zamiaru zrobić ci krzywdy – zapewnił ją takim tonem, jak gdyby jej reakcja go zabolała. Jego kciuki delikatnie pogładziły jej knykcie, lecz to sprawiło, iż zauważył kolejny szczegół. – Nie włożyłaś pierścionka, który ci podarowałem.
Spuściwszy wzrok, Deirdre stałą w milczeniu. Nie miała pojęcia, jak wyjaśnić to, że nie chciała nosić niczego, co jej podarował. Że prędzej zgodzi się na to, by chodzić w swych starych koszulinach ze zgrzebnego płótna, niźli na przyjmowanie kolejnych podarków w postaci przepięknych sukien i drogich klejnotów.
Już otwierała usta, żeby ubrać swoje myśli w słowa, kiedy usłyszała, że książę westchnął. Uniosła wzrok dokładnie w chwili, kiedy mężczyzna pokręcił głową. Nadal trzymał jedną z jej dłoni w swojej, podczas gdy druga jego ręka sięgała po puzderko, które wciąż jeszcze leżało na stole. Deirdre przeklinała się w duchu za to, że go nie schowała.
– Od dzisiaj chcę, żebyś nosiła go codziennie. To pierścionek zaręczynowy – wyjaśnił, ujmując klejnot pomiędzy kciuk a palec wskazujący. – Możesz się na mnie gniewać i boczyć, moja droga, możesz odmawiać przyjmowania czegokolwiek, ale tego prezentu odrzucić nie możesz. Mam nadzieję, że się rozumiemy.
I rzekłszy to, wsunął pierścionek na jej palec serdeczny. Chociaż był zaskakująco lekki, dziewczyna miała wrażenie, że na jej nadgarstkach zaciskają się kajdany, których już nigdy nie będzie mogła zdjąć.
– Zachowujesz się absurdalnie, moja droga – burknął mężczyzna, czując, jak jej dłoń drgnęła lekko, gdy zakładał na jej palec klejnot. – Ten pierścień jest uznawany za jeden z największych skarbów tych ziem. Chcę, żebyś go nosiła, bo do ciebie pasuje. A teraz idziemy na kolację; założę się, że jesteś głodna.
– Czuję się doskonale, wasza miłość – odparła szybko Deirdre, mając nadzieję, że uda jej się uniknąć posiłku z księciem, mimo iż żołądek skręcał się jej z głodu.
– Nonsens, moja droga – sarknął mężczyzna. – Pokażę ci drogę do jadalni.
Chociaż dziewczyna wolałaby tego uniknąć, zdawała sobie sprawę z tego, iż nie ma innego wyjścia; czy tego chciała, czy też nie, mogła jedynie podążyć za księciem, przemierzając wspaniałe korytarze i klatki schodowe, które mogły zaprzeć dech w piersiach. A jednak nie pozwoliła sobie nawet spojrzeć na te cuda. Nie chciała, by one zmiękczyły jej serce. Nie chciała, by bogactwo księcia zawróciło jej w głowie.
Złoto od zawsze miało tę przedziwną właściwość: kiedy akompaniowało jakiejś osobie, choćby najpodlejszej, sprawiało, że jej wady okazywały się mniejsze, łatwiejsze do zniesienia.
Tymczasem byłoby to nieuczciwe nawet ze względu na księcia. Deirdre nie chciała, by mężczyzna pomyślał, że narzeczona czuje do niego sympatię, podczas gdy ona zachwycona była jego majątkiem. Mogła go nie lubić, lecz to nie znaczyło, że zamierzała złamać mu serce. Lepiej było nie zmieniać tego, co było teraz: oboje doskonale zdawali sobie sprawę z tego, iż Deirdre nie lubiła Gerarda, ba, darzyła go czymś, co odważnie nazywała nienawiścią.
Trudno zaś było jej określić to, co książę czuł do niej. Nie mogła to bowiem być miłość – mężczyzna znał ją za krótko; ponadto dziewczyna odnosiła wrażenie, że jej obecność irytowała go niepomiernie. A jednak chciał ją mieć przy swoim boku, chociaż mógłby wybrać każdą damę, choćby najwyżej urodzoną. Tymczasem robił, co tylko mógł, by sprawić, że jego wybranka czuła się komfortowo. Wyjątkowo. Problem tkwił w tym, iż wszystkie jego wysiłki spełzały na niczym.
Dotarli do jadalni. Pomieszczenie to swoim przepychem mogło pozostawić obserwatora bez tchu. Nie był to jednak bezsensowny przepych: raz jeszcze książę dał się poznać jako osoba niepozbawiona dobrego smaku.
– Wszystkie posiłki będziemy jadali tutaj – odezwał się mężczyzna, gdy służący odsunął krzesło dla Deirdre. – Będę po ciebie przychodził przed każdym z nich, wobec czego nie musisz się niczym przejmować. Proszę jedynie, byś zapamiętała godziny posiłków i była gotowa o odpowiednich porach, ponieważ nie lubię czekać.
– Rozumiem – odparła Deirdre, zajmując swoje miejsce. Kiedy to zrobiła, książę również usiadł. – Będę trzymać się zasad.
– Mam nadzieję, że zdajesz sobie również sprawę z tego, że powinienem urządzić bal lub proszony obiad na twoją cześć – dodał mężczyzna, nie patrząc w jej stronę, tylko poprawiając serwetkę na swoich kolanach.
Już same te słowa sprawiły, że Deirdre poczuła, jak ogarnia ją przerażenie. Nie wiedziała jeszcze nic o kulturze i zwyczajach tu panujących; nie wiedziała też, ile osób z towarzystwa zna język angielski, którym się posługiwała podczas rozmów z księciem.
– Nie musisz się martwić – rzekł szybko, bo gdy tylko uniósł głowę, zauważył na twarzy dziewczyny dziwny wyraz. – Dla twojej wygody odłożę go nieco, żebyś zdążyła przyswoić sobie przynajmniej podstawy panującego tu savoir-vivre'u oraz języka, to pozwoli ci się poczuć nieco... swobodniej.
Sposób, w jaki zakończył to zdanie, zdradzał, iż książę nie bardzo wierzył w to, by jego narzeczona w ogóle mogła poczuć się swobodnie. Była względem niego uprzejma, bardzo uprzejma, ale chłód, który przez nią przemawiał, zadawał mu niewysłowiony ból. Podejrzewał, że Deirdre nie wierzyła w jego miłość – gdyby była w stanie poczuć to, co on czuł za każdym razem, kiedy okazywała, jak jest jej obojętny, musiałaby uwierzyć.
– Dziękuję, wasza miłość – odparła tylko.
– Uważam też, że najwyższy czas, byś przyzwyczaiła się do nazywania mnie Gerardem – dodał dość ostro.
Deirdre uniosła wzrok i na moment ich oczy się spotkały.
– Nie jesteśmy jeszcze małżeństwem, wasza miłość – odrzekła, kładąc nacisk na ostatnie dwa słowa. – Wciąż ledwie się znamy i uważam, iż nieprzyzwoitością byłoby używanie twego imienia, panie.
– Na litość boską, Deirdre! – zagrzmiał książę, odkładając widelec z powrotem na stół z takim rozmachem, że odbił się od blatu i upadł na ziemię. Służący, stojący najbliżej niego, szybko podniósł go i podał księciu czysty. – Zachowujesz się tak, jak gdybyś była porcelanową lalką, nie kobietą! Nie skrzywdziłem cię, nie zrobiłem nic, by zasłużyć sobie na takie zachowanie! Dałem ci wszystko, co mogłem dać, czego jeszcze chcesz?
Ten wybuch sprawił, że Deirdre poczuła się dość głupio; ciemny rumieniec pojawił się na jej policzkach, a ona sama spuściła wzrok. A jednak zdawała sobie sprawę z tego, że jej zachowanie nie jest kompletnie bezpodstawne.
– Niczego nie chcę, wasza miłość – odparła cicho.
– Nie jestem tyranem, którego we mnie widzisz – warknął, zirytowany tonem jej głosu.
– W takim razie nie wiem, kim wasza miłość jest – rzekła Deirdre, unosząc wzrok. Wiedziała, że powinna była powstrzymywać swoje uczucia, nie dać mu poznać, jak bardzo go nie znosi, skoro miała zostać jego żoną, lecz w tym momencie było to ponad jej siły.
– Do diabła z tobą! – krzyknął książę, wstając. Serwetka spadła mu z kolan, a służący natychmiast ją podniósł. – Nie zasłużyłem sobie na takie traktowanie! Byłem dla ciebie dobry i uprzejmy, starałem się, byś miała wszystko, czego będziesz potrzebowała... czego mogłabyś zapragnąć...
Bolało. Gerard nie pamiętał, by kiedykolwiek w swoim życiu doświadczył bólu takiego, jaki ona mu zadawała. Bardzo pragnął odwdzięczyć się jej tym samym. Zranić ją. Patrzeć jak cierpi. Ale już na samą myśl się krzywił. Gdyby sobie na to pozwolił, pewnie zraniłby sam siebie.
– Jedyne, czego pragnę, to wrócić do domu – odpowiedziała szorstko dziewczyna, marszcząc czoło. Nie wyglądała na przerażoną jego wybuchem.
– To jest twój dom, czy tego chcesz, czy nie! – Książę oskarżycielsko wycelował palec w jej stronę. – Nie mam zamiaru cię teraz gdziekolwiek wypuścić i wydaje mi się, że wyraziłem się dość jasno... jeżeli spróbujesz opuścić ten dom, pożałujesz tego, żeś się urodziła!
– Ten budynek nigdy nie mógłby być moim domem – odrzekła Deirdre, a głos trząsł się jej z gniewu. – Wcześniej miałam wątpliwości, lecz wasza miłość szybko je rozwiał.
Odłożywszy serwetkę z powrotem na stół, wstała i szybkim krokiem ruszyła ku drzwiom. Gerard wydał z siebie niemalże zwierzęcy odgłos, ze złością odsuwając krzesło, lecz jego kontuzja nie pozwalała mu poruszać się tak prędko.
– Wracaj tu! Deirdre, wracaj! – krzyczał za dziewczyną, kuśtykając i klnąc pod nosem.
Być może była to kara za jego zachowanie, ale noga rwała go bardziej niż wcześniej. W progu musiał zatrzymać się i z grymasem bólu na twarzy chwycił się za udo. Jedna z pokojówek podeszła, by mu pomóc, lecz odepchnął ją gwałtownie.
– Zostaw mnie, dziewucho! – warknął. – Przyprowadźcie ją do mnie! Ma tu wrócić! Inaczej wybatożę jak psy!
Nie wróciła. Książę prosił, groził, wysyłał służących, szedł sam, walił w drzwi, a następnie słodkimi słówkami starał wywabić z pokoju, lecz na niewiele się to zdało. Deirdre zamknęła drzwi na klucz i odmawiała wyjścia pod jakimkolwiek warunkiem. Gerard natychmiast wysłał też służących, by jej pilnowali, ale okazało się, że przynajmniej w tej jednej obietnicy dziewczyna była stała: nie starała się uciec.
Pod koniec dnia książę każdemu służącemu wymierzył po pięć razów rózgą, lecz kiedy wrócił do swojej komnaty, zrozumiał, że wcale mu to nie pomogło. Doskonale bowiem zdawał sobie sprawę z tego, iż to nie służący zawiedli, lecz on sam.
Przeklinał też swoją słabość. Tego wieczora po raz pierwszy czuł się tak stary i zniedołężniały. Nic dziwnego, że młoda, piękna kobieta nie chciała mieć z nim nic wspólnego.
– Czas więc, żeby przyzwyczaiła się do tej myśli – prychnął do swojego odbicia w lustrze, po czym zabrnął do łóżka i z cichym jęknięciem usiadł na jego brzegu, rozmasowując sobie udo.
Będzie musiał wezwać medyka. Nie znosił tej myśli, nienawidził tego, że zależny był od innych. Że była w nim wada tak okrutna, iż nie pozwalała mu prowadzić normalnego życia. Zastanawiał się, czy to właśnie ona w ten sposób działała na Deirdre.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie był młody i przystojny. Wyglądał niemalże jak jego własny ojciec. Jego matka, która zmarła przy porodzie, była piękna, lecz niestety nie odziedziczył po niej nic. Młodość z kolei zmarnował na próżne poszukiwanie kobiety innej od pozostałych i na prowadzenie własnych interesów. Czas jednak umknął mu znacznie prędzej, niźli się był spodziewał.
Jak więc mógł teraz oczekiwać, że ktoś taki jak Deirdre zobaczy cokolwiek interesującego w jego osobie? W niemłodym już, brzydkim, niezgrabnym, zgorzkniałym mężczyźnie, który wciąż jeszcze płacił za błędy przeszłości?
Cóż, nie był aż tak stary, bo przecież nie minął jeszcze rok od czasu, gdy skończył trzydziesty rok życia. A jednak zmartwienia oraz dręcząca go kontuzja uczyniły z niego człowieka, który sprawiał wrażenie o wiele bardziej leciwego, niźli był w rzeczywistości.
Syknął z bólu, kiedy pomagał sobie rękoma włożyć niesprawną nogę do łóżka. Cóż, sam był sobie winien.
Zamknąwszy oczy, osunął się w niespokojny sen.
***
Z samego rana wysłał jedną z pokojówek, aby zaniosła Deirdre tacę ze śniadaniem. Nie chciał jej dzisiaj widzieć, lecz zdawał sobie sprawę z tego, iż głodzenie jej na niewiele się zda. Mógł być na nią zły, lecz nadal zamierzał dotrzymać danego jej słowa i poprowadzić ją do ołtarza.
Wkrótce okazało się, iż Deirdre wpuściła do swojej komnaty wszystkich nauczycieli, co więcej, zaskoczyła każdego z nich uprzejmością oraz sumiennością, z którą podchodziła do nauki. Wydała się im wszystkim zaskakująco pojętną uczennicą, mimo iż jeszcze niewiele wiedziała i trudno było nie dostrzec wyraźnych braków w jej edukacji (książę pominął bowiem kwestię jej pochodzenia i wychowania podczas rozmów z nauczycielami).
Kiedy nadeszła pora obiadu, Gerard postanowił się pogodzić, wobec czego podjął kolejną próbę wywabienia jej z pokoju – i po raz kolejny jego wysiłki spełzły na niczym. Nakrzyczał zatem na Deirdre, kilkukrotnie uderzył pięścią w drzwi i odszedł.
Sprawy nie miały się lepiej podczas następnych tygodni. Jedyne wieści, które otrzymywał o Deirdre, pochodziły od nauczycieli, którzy wychwalali swoją nową wychowankę pod niebiosa i gratulowali księciu tak szczęśliwego wyboru (co on przeklinał w duchu), albo od służby ("panienka wygląda dziś znacznie lepiej", "panienka odmawia przyjęcia prezentu od jaśnie pana").
Ten absurd i gniew księcia osiągnęły swoje apogeum, kiedy mężczyzna opuścił Inwałd, aby udać się do Krakowa w interesach. Kiedy zaś powrócił, okazało się, iż dziewczyna wreszcie wyszła z pokoju i przez niemal cały dzień przechadzała się po ogrodach. Jednak na samą wieść o tym, iż konia jaśnie pana widać na horyzoncie, umknęła z powrotem do swojego pokoju i oznajmiła, że nikogo nie chce widzieć.
A jednak wydawać się mogło, że godziny, które spędzała samotnie w swoich komnatach, nie były zupełnie bezowocne. Chociaż broniła się, jak mogła, przed uznaniem pałacu księcia za swój dom, wkrótce okazało się, iż dość szybko nauczyła się zasad w nim panujących, polskich tradycji, a także podstaw języka.
Pewnego dnia nauczyciel języka polskiego, składając jak zwykle raport księciu, oznajmił, iż można już z panienką odbyć krótką rozmowę. Dziewczyna rozumiała więcej, niźli mówiła, ale potrafiła wymówić już wystarczająco dużo słów, by odpowiedzieć na podstawowe pytania, zatem jeżeli książę sobie życzył...
Ale książę sobie nie życzył; książę życzył sobie, by nauczyciel wziął swoje pieniądze i poszedł.
Wydawać się mogło zatem, iż był to odpowiedni moment na to, by zacząć planować oficjalny bal, podczas którego Deirdre zostałaby przedstawiona w towarzystwie jako narzeczona Gerarda i przyszła księżna. W przekonaniu tym upewnił księcia kolejny nauczyciel, który zapewnił mężczyznę, iż dziewczyna opanowała kroki tańców, a także z niespotykaną sprawnością radziła sobie z grą na fortepianie. Śpiewała też piosenki – z tego, co mówił tutor, wynikało, że z zadziwiającym uporem odmawiała śpiewania czegokolwiek w języku polskim, ale podejrzewał on, iż wystarczyłaby jakaś zachęta, być może ze strony narzeczonego...
Książę zagroził, że jeżeli jeszcze raz usłyszy podobne słowa, nauczyciel prędko straci swoją posadę, toteż mężczyzna szybko zamknął usta i odszedł.
Przeminęła jesień i zaczęła zbliżać się zima. Na zewnątrz panował już charakterystyczny dla tego przejściowego okresu chłód. W powietrzu wisiała mżawka, a niebo niemalże bez przerwy zakrywały ciężkie, ciemnoszare chmury.
Był to najlepszy czas na zorganizowanie balu; podobne zabawy cieszyły się największym zainteresowaniem właśnie wówczas, kiedy zajęcia na świeżym powietrzu nie przynosiły już przyjemności. Poza tym ciężkie, zimowe stroje były najodpowiedniejsze na bale – cienkie, letnie sukienki i koszule nie wyglądały tak ładnie, zaś zakładanie strojów zimowych podczas lata graniczyło z szaleństwem.
Jednak nadal istniał pewien mały problem – od czasu pamiętnej kłótni podczas kolacji Deirdre nie życzyła sobie rozmawiać z księciem. Gerard starał się na wiele sposobów przekonać ją do wyjścia z pokoju, lecz ona opuszczała go jedynie wówczas, kiedy mężczyzna wyruszał gdzieś w interesach, co irytowało go niepomiernie.
Tego wieczoru zdecydował się spróbować raz jeszcze. Podszedł więc do drzwi i mocno do nich zapukał. Gra na fortepianie ustała, a jednak nie usłyszał odpowiedzi. Zacisnął wargi i raz jeszcze zapukał, tym razem głośniej.
– Odejdź! – powiedziała po polsku, mimo iż jej obcojęzyczny akcent był nadal świetnie wyczuwalny. – Nie chcę cię widzieć!
Nie wiedzieć czemu, prócz nagłego napływu złości, Gerard poczuł coś jeszcze. I nie było to negatywne uczucie. Wkrótce zauważył, że się uśmiecha. Serce waliło mu jak szalone, podobnie jak wówczas, gdy jej szukał po całej okolicy... i gdy ją znalazł. Wciąż pamiętał, jak ślicznie wyglądała w owym białym czepeczku, z koszem konwalii i lawendy w rękach... Pamiętał to przerażenie w jej jasnych oczach...
Mimo iż wmawiał sobie przez ostatnie tygodnie, że jej nie znosi, że jego złość na nią przekracza wszelkie granice i doprowadza go do szaleństwa, doskonale wiedział o tym, że jeszcze nigdy nie uwielbiał jej bardziej niż teraz. Pragnął ją zobaczyć, raz jeszcze ująć jej dłoń, ucałować jej wierzch, przycisnąć do piersi...
– Masz natychmiast otworzyć drzwi! – zażądał, również zwracając się do niej po polsku. – Jako twój przyszły mąż wymagam posłuszeństwa!
– Nie będę posłuszna komuś, kogo nienawidzę! – odparła.
Jej głos był blisko... tak blisko. Książę mógłby przysiąc, że dziewczyna stoi zaraz przy drzwiach, z policzkiem przyciśniętym do ich powierzchni, być może z ręką na klamce, jakby się bała, że jakąś magiczną mocą uda mu się je otworzyć...
W tym momencie bardziej niż kiedykolwiek pragnął taką moc posiadać. Zwłaszcza gdy wyobraził sobie jej smukłą postać przypartą do drzwi, pierś falującą lekko w rytm przyspieszonego oddechu, wargi rozchylone i drżące nieco z gniewu przemieszanego ze strachem...
– Otwieraj albo wyważę drzwi – powiedział ciszej, jak gdyby chcąc sprawdzić, czy go usłyszy. Gdyby usłyszała, oznaczałoby to, że stoi przy drzwiach i dzieli ich jedynie parę centymetrów drewna.
– W takim razie je wyważ – odrzekła wyzywająco.
A więc usłyszała. Kącik ust księcia drgnął lekko, kiedy odsuwał się od drzwi. Rozejrzał się dokoła i spostrzegł przechodzącego pokojowca. Skinął na niego ręką, a gdy ten przyszedł, zażądał, by przyniesiono mu narzędzia. Z początku służący był zdziwiony, lecz gdy Gerard zagroził chłostą, natychmiast ruszył na dół, by rzeczone przedmioty przynieść.
Wrócił po paru minutach, niosąc sporych rozmiarów pudełko, które następnie położył na podłodze i odsunął się, czekając na rozkazy. Zamiast nich usłyszał jedynie, by odszedł. Skłonił więc głowę i oddalił się prędko, jak gdyby bojąc się, że jego pan zmieni jeszcze zdanie.
Tymczasem książę wyjął ze skrzynki dość cienki śrubokręt, który włożył w dziurkę od klucza. Dało się słyszeć ciche brzęknięcie i zduszony okrzyk. Z zadziwiającym spokojem mężczyzna wygrzebał wytrych, którym następnie zaczął swobodnie operować w zamku. Kilkukrotnie poczuł lekkie szturchnięcie, jakby Deirdre starała się włożyć klucz z powrotem do dziurki, lecz bez powodzenia. Wkrótce też usłyszał kolejny metaliczny odgłos, a gdy nacisnął na klamkę, drzwi stanęły przed nim otworem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro