Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Gerard

Wkrótce Deirdre dowiedziała się, jaka jest kara za niewykonywanie poleceń Quinnelly'ego oraz Gotfryda: kiedy nadal próbowała się opierać, ten ostatni podszedł do niej i raz jeszcze uderzył ją mocno w potylicę. Obraz przed oczyma dziewczyny zamglił się i Deirdre runęła jak długa z powrotem na siennik.

– Za dużo gada – skrzywił się Quinnelly. – Chyba dobrze, że mnie olśniło, nim z nią zostałem na dłużej. Ładniutka jest, ale niepokorna, mogłaby mi narobić problemów, gdyby się dowiedziała, czym się zajmuję.

Gotfryd stopą trącił twarz Deirdre. Jej głowa bezwładnie przechyliła się.

– Musisz przestać bić ją tak mocno – ciągnął Quinnelly. – Inaczej nic nam z niej nie zostanie, a jej stan musi być dobry, jeżeli mamy cokolwiek zarobić.

– Ostrzegam cię, Kindler. Jeszcze jedno słowo wypowiedziane tak, jakbyś miał tu władzę – warknął Gotfryd – a przetrącę ci tę ładną buźkę i do końca życia będziesz wlewał sobie jedzenie do gęby. Zrozumiano?

Quinnelly nie wyglądał na poruszonego tymi słowami, jednak nie odezwał się już więcej, chociaż uśmiechnął się dość jadowicie. Gotfryd zignorował to, wychodząc z niewielkiego pomieszczenia, wynosząc przy tym świecę.

W pokoju po raz kolejny zapanował mrok. Uśmiech Quinnelly'ego poszerzył się nieco, kiedy mężczyzna delikatnie pogłaskał nieprzytomną Deirdre po głowie. Przez moment można by pomyśleć, że naprawdę niegdyś darzył ją jakimś cieplejszym uczuciem, bo spojrzał na nią z czymś na kształt czułości.

– Szkoda, że okazałaś się taką suką, Deirdre – wyszeptał. – Zabrałbym cię do domu... żyłabyś wygodnie... przez jakiś czas... a potem wróciłabyś do pracy i może jakiś porządny ogrodnik albo też koniuszy by się z tobą ożenił. Ale daję słowo, żyłabyś ze mną przez parę lat jak w bajce. Byłabyś prawdziwą księżniczką. – Westchnął cicho, po czym pogładził policzek dziewczyny palcem. – Ale nie zwykłem zabiegać o czyjeś względy dla paru upojnych nocy. Zwłaszcza kiedy kobieta okazuje się być tak oporna. Trochę mi przykro, że świat straci taką ładniutką dziewuszkę... ale przecież nie jesteś jedyna.

Kącik jego ust drgnął lekko, a w jego oczach pojawił się dość dziwny, smutny wyraz; wyglądało na to, że rzeczywiście żałował podobnego zakończenia tej historii. Mężczyzna pochylił się i delikatnie musnął czoło Deirdre ustami, a następnie wstał i wrócił do drugiego pokoju, gdzie siedział już Gotfryd.

– Chyba nie zamierzasz się rozklejać z powodu tej dziwki, Kindler? – Gotfryd uniósł brew.

– Daj spokój, nie zależy mi na niej – odparł zdawkowo Quinnelly, po czym usiadł na krześle. – Przecież mnie znasz.

Nie usłyszawszy odpowiedzi, spojrzał w okno. Za nim nadal szalała burza. Jak wtedy, kiedy po raz pierwszy wjeżdżał do Polski – pamiętał ten dzień doskonale. Było to pięć lat temu, zaraz po śmierci jego starszego brata.

Miał podówczas dwadzieścia dwie wiosny i do tego czasu żył w kokonie nieświadomości. Wiedział jedynie, iż jego rodzina była bardzo zubożała, mimo że należała do szlachty. W pewnym momencie jednak jego ojciec, głowa rodziny, znalazł jakiś sposób, by wzmocnić swoją pozycję i zarobić sporo złota. Z początku nikt nie wiedział, czym się trudnił – wiadomo było tylko tyle, że wyjeżdżał raz na jakiś czas do Polski "prowadzić interesy".

Nie było to niczym dziwnym; wiele szlacheckich rodzin w Irlandii musiało w ten sam sposób ratować swój majątek. Mężczyźni zatem trudnili się rzeczami, które nie przystały szlachcicom, wobec czego, by uniknąć hańby, czynili to poza granicami kraju. Niektórzy wyjeżdżali do Francji, inni do Niemiec, część zaś do Polski, z którą Irlandię łączyły mocne więzi gospodarcze, zwłaszcza z pewnymi księstwami.

Z początku Ciaran Quinnelly prowadził swoje interesy sam, lecz kiedy podupadł na zdrowiu, wtajemniczył w nie swojego starszego syna, Ardala. Młodszy pozostał w domu, by opiekować się matką oraz siostrą.

Aidan wchodził wówczas w dorosłe życie, pełen był pięknych idei i marzeń, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż przez ubóstwo wielu z nich nie będzie mu dane osiągnąć. A jednak to nie sprawiło, że marzył mniej – wręcz przeciwnie, postanowił ciężko pracować, byleby tylko wyciągnąć rodzinę z nędzy.

Aidan kochał swoją matkę oraz siostrę. Niegdyś bardzo mocno był też związany z Ardalem, lecz po jego wyjeździe więzi te się rozluźniły.

Pomimo że jego rodzina była biedna, wygląd oraz dobry charakter Aidana sprawiły, iż stał się on jedną z najbardziej pożądanych partii w całej okolicy. Trudno było zaprzeczyć temu, że mężczyzna lubił kobiety, lecz wychowany na poezji oraz literaturze pięknej, marzył o prawdziwej miłości, wobec czego trudno było zdobyć jego serce, a jemu samemu nie spieszyło się do zaręczyn. Sądził, że dwudziestoletni mężczyzna ma jeszcze na to czas.

Jednak los nie pozwolił mu na spełnienie tych marzeń. Jego brat Ardal został zamordowany podczas prowadzenia interesów w Polsce, zaś stan jego ojca pogarszał się z dnia na dzień. Ponadto wkrótce okazało się, iż Ardal, co prawda, miał rękę do interesów, lecz pieniądze się go nie trzymały – odkryto, że nie tylko wydał i przegrał w karty wszystko, co miał, lecz także zaciągnął długi u wielu kupców oraz ludzi, z którymi zwykł grać.

Aidanowi nie pozostawiono wyboru: musiał wziąć się do pracy tak szybko, jak to było możliwe. Oczekiwano od niego również, że weźmie sobie za żonę jakąś bogatą pannę, a jej majątek wspomoże dochody rodziny Quinnellych.

Mając dwadzieścia dwa lata, Aidan Quinnelly, znając doskonale język polski, wyjechał do Inwałdu, gdzie jego rodzina prowadziła interesy. Wkrótce dowiedział się jednak, iż handel tkaninami był jedynie przykrywką dla handlu ludźmi. Na miejscu poznał wspólnika swego ojca, niejakiego Gotfryda, który był nikim innym, lecz rodzonym bratem samego księcia inwałdzkiego, Gerarda; Gerard zaś, jak mówiono, odpowiedzialny był za śmierć Ardala. Ardal z kolei, wraz z Gotfrydem, miał podobno zbałamucić parę lat wcześniej narzeczoną księcia, a uprzednio jego rodzoną siostrę Klarę.

Aidan nie mieszkał w Polsce przez cały czas; przybrawszy imię Adama Kindlera, kursował pomiędzy Polską a Irlandią. W Polsce znajdował, prócz swego głównego zadania, różne poboczne zlecenia, które przynosiły mu pewien zysk. W Irlandii z kolei zaczął adorować jedną z dziedziczek największej fortuny w okolicy, Tenille Bragg. To małżeństwo miało uratować rodzinę przed zupełnym bankructwem.

Jednak w tym momencie pojawiła się osoba zupełnie nieoczekiwana. Zamiast Tenille na bal do sal balowych jego służący przywiózł zupełnie inną dziewczynę. Młodzieniec prędko zapomniał o swojej powinności, czemu trudno się było dziwić, jako że młodsza córka Braggów była kobietą zupełnie pozbawioną czaru, mdłą i głupią. Zaś osoba, która przekroczyła próg sali. okazała się jej zupełnym przeciwieństwem.

Przedstawiająca się jako Deirdre Revelin kobieta była piękna i tajemnicza, a nie pusta i oczywista, jak otwarta książka, którą Aidan widział w osobie Tenille. Rzeczywiście, tego wieczora obudziła się w nim drzemiąca od wielu już lat ta cząstka jego duszy, która zwykła marzyć. Nie był wówczas biznesmenem, lecz idealistą i romantykiem – i w istocie jedno spojrzenie wystarczyło, by zakochał się w Deirdre bez pamięci.

Z początku sądził, że dla tego związku będzie jakaś przyszłość. Być może nie miała majątku tak wielkiego jak Braggowie, lecz skoro pojawiła się na balu, musiała należeć do wyższej warstwy społecznej i istniało prawdopodobieństwo, iż Aidanowi uda się połączyć obowiązek z uczuciem. Że małżeństwo z Deirdre uratuje jego rodzinę.

Wkrótce jednak plotki przyniosły wieść, która złamała mu serce. Deirdre nie była dziedziczką żadnej fortuny, lecz zwykłą posługaczką w domu Braggów. Co więcej, miała wyjść za innego człowieka. Za mężczyznę, który planował wywieźć ją z kraju... i to w miejsce, gdzie Aidan Quinnelly stawał się Adamem Kindlerem.

Jeszcze wówczas myślał, że przeboleje utratę posagu. Że jeżeli zarobi wystarczająco dużo, uda mu się ją pojąć za żonę. Jednak wtedy ona zmieniła zdanie. Postanowiła – cóż za głupia gąska! – wyjść za księcia Gerarda, tego starego, brzydkiego ponuraka, chociaż adorował ją mężczyzna przystojny i szaleńczo w niej zakochany.

Oszalały z zazdrości, zrozumiał, że nie ma wyjścia. Musiał znaleźć sposób, by zmusić ją do powrotu do niego. Lecz im dłużej to trwało, tym bardziej męczyła go ta sytuacja – i oto znaleźli się w tym punkcie, w którym byli teraz.

Nie zmieniało to jednak faktu, iż Aidan Quinnelly nadal odczuwał potrzebę odegrania się na księciu za to, co go przez niego spotkało. Gotfryd nie miał racji, twierdząc, iż wendetę powinien pozostawić jemu.

Bo to, co odebrano jemu, odebrano mu za jego własne winy. Sam prosił się o to, by go wydziedziczono. Swoim zachowaniem sprowadził na siebie taki los; fakt, iż to Gerard odziedziczył tytuł oraz ogromny majątek, nie zależał od samego księcia. Gotfryd z kolei powinien był przewidzieć, iż sprawy nabiorą takiego obrotu.

Zresztą mężczyzna mścił się już od dłuższego czasu – wpierw dopadając Klarę, a następnie pierwszą narzeczoną księcia. Tak jak jemu zostało odebrane to, na czym mu zależało, a więc tytuł i pieniądze, tak on odebrał wszystko, na czym zależało Gerardowi. Czyż więc nie wystarczyło mu to jako odwet? Czyż nie powinien pozwolić się zemścić Aidanowi?

– Nie sądzisz, że to najlepszy moment, żeby zabrać ją do burdelu? – wyrwał Aidana z zamyślenia głos Gotfryda. – Jest późno, ciemno i mokro. Nikogo zapewne nie ma na zewnątrz, nikt nas nie zobaczy, kiedy będziemy ją prowadzić...

– A nie sądzisz, że o tej porze pewnie burdel będzie pełen po brzegi? A co jeżeli ktoś ją rozpozna? To nie byle dziewucha, kretynie, to narzeczona twojego brata. Została przedstawiona w towarzystwie. Wszyscy ją już kojarzą.

Gotfryd skrzywił się nieco.

– A nawet jeżeli, to co nam zrobią? – zapytał ze złością. – Nie ważą się nas tknąć, bo wiedzą, że sami tam nie powinni być.

– Jesteś idiotą – warknął Quinnelly. – Będzie ich o wiele więcej; nawet gdyby nie wiedzieli, z której strony trzyma się szablę, mogliby nas zagryźć na śmierć. Zresztą pewnie ktoś doniesie księciu, a to nigdy nie kończy się dobrze. Nie pamiętasz, jak to było z moim bratem? Chyba że był ci tak obojętny, że już zapomniałeś o jego istnieniu?

Quinnelly nawet nie zauważył, kiedy wstał, a jego głos z cichego syku przeszedł do krzyku. Jego policzki były blade, lecz pokryte ciemnymi plamami, które w żadnym stopniu nie przypominały zdrowych rumieńców. Oddychał szybko i z trudem.

– Siadaj – rzucił zaraz Gotfryd. – Zachowujesz się tak, jakbyś nie znał się na swojej robocie. Twój brat już dawno nie żyje i powinieneś przestać o nim myśleć. To nie są sprawy osobiste. To są interesy. Miałem nadzieję, że już przestałeś zachowywać się jak pokrzywdzony dzieciak, któremu odebrano kawałek ciasta.

– Kto jak kto, ale akurat ty nie powinieneś się wypowiadać na ten temat – odparł w gniewie Quinnelly. – Wiecznie szukający odwetu za to, że ojciec cię wydziedziczył. A pomyślałeś kiedyś, że sam jesteś sobie winny? Że sam dałeś się przyłapać? Gdybyś się zachowywał jak na dziedzica przystało, nie musielibyśmy się teraz kryć. Sprawy byłyby załatwiane w zamku, a twojego brata jakoś by się usunęło... Ale ty nigdy nie wiedziałeś, czym jest ostrożność. Tak samo wtedy, jak i teraz... Dlatego chciałbyś wszystko robić zaraz i bez planu. Proszę bardzo, idź, daj się zadźgać tej bandzie bogatych kanalii...

Nie przestał mówić, chociaż Gotfryd podszedł do niego z groźną miną. Jednak kiedy jego wielka dłoń zacisnęła mu się na gardle, nie mógł z siebie dobyć głosu; mógł jedynie rzucić pełne nienawiści spojrzenie swojemu wspólnikowi.

– A jednak... zależy ci na tej dziwce – warknął Gotfryd, puszczając Quinnelly'ego. – To nie z ostrożności... po prostu nie chcesz się jej pozbywać.

– Jesteś idiotą – odpowiedział zaraz Aidan. – A niby kto zaproponował to rozwiązanie, co, ty wielki tłuku? Sam nigdy byś na to nie wpadł. Jedyne, co potrafisz, to ściągać tu pierwsze lepsze kurwy z ulicy i cieszyć się z paru groszy, które za nie dostajemy.

– Uważaj na słowa, Kindler, bo wierz mi, możesz ich pożałować – zagrzmiał Gotfryd. – To jedno z bratem mamy wspólne... nie wybaczamy prędko... a jeżeli ktoś zajdzie nam za skórę, nie spoczniemy, póki się nie zemścimy.

Quinnelly obdarzył Gotfryda dziwnym spojrzeniem. W Gotfrydzie nie było nic a nic podobieństwa do jego młodszego brata. Był z całą pewnością przystojniejszy – i bardziej przerażający. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, niczego – prócz gniewu, kiedy rzeczywiście ktoś go zirytował. Wówczas jego twarz się zmieniała, podobnie jak twarz Quinnelly'ego, przypominając maskę strasznej bestii, która gotowa była zaatakować i zabić.

Być może dlatego, że Gotfryd nie był podobny do brata, a miał w sobie coś podobnego do niego samego, Quinnelly wolał jego towarzystwo. Cóż, trudno byłoby powiedzieć, że go lubił, ale z pewnością go tolerował, przynajmniej do pewnego stopnia. Może jednak wszystko to spowodowane było jedynie faktem, iż nie miał innego wyjścia. Los jego rodziny, jego matki oraz siostry, zależał wyłącznie od tego, czy da sobie radę z prowadzeniem interesów, które rozpoczął jego ojciec. A życia matki oraz siostry nigdy by nie poświęcił.

– Nie zrobiłbyś tego – odrzekł wreszcie Quinnelly. – Ja jestem mózgiem tej operacji. Czy ci się to podoba, czy nie, beze mnie byś zdechł z głodu. Jeżeli chcesz, żeby wszystko jeszcze jakoś działało, to zamknij jadaczkę i przestań szczekać jak wściekły pies.

Gotfryd zacisnął dłonie w pięści, jak gdyby chciał uderzyć Quinnelly'ego, lecz zrezygnował. Wziął głęboki oddech, by uspokoić się przynajmniej trochę.

– Przyjdzie taki czas, Kindler... – pogroził mu jedynie.

Zapadła cisza, przerywana jedynie cichym skwierczeniem świecy. W sąsiednim pokoju Deirdre nie poruszyła się ani razu, co świadczyłoby o tym, iż nadal jest nieprzytomna – albo przynajmniej na tyle rozsądna, że nawet jeśli się obudziła, nie ważyła się ruszyć z miejsca.

Nie miałaby jak uciec. Z tej chatki było tylko jedno wyjście, a prowadziło ono przez pokój, w którym siedział teraz Quinnelly wraz z Gotfrydem. Musiałaby znaleźć sposób, żeby przejść obok nich niezauważenie, a to nie było możliwe. Obaj mieli świetny słuch i bardzo dobry wzrok. Byli także silni i szybcy, więc nawet gdyby jakimś cudem się przemknęła, zapewne dogoniliby ją, nim by się nazbyt oddaliła.

Tego jednak Quinnelly nie chciał, bo wiedział, jak się to skończy. Gotfryd miał ciężką rękę, a nie cechowała go ani cierpliwość, ani zdolność planowania. Nawet pod względem umiejętności intelektualnych odbiegał od tego, co reprezentował jego brat: był mniej skłonny do wybaczania, a przy tym głupszy i miał ciaśniejsze horyzonty. Być może był to jeden z powodów, dla których ojciec ich obu nie chciał pozostawiać całego swojego majątku Gotfrydowi; bo choć skłonny byłby wybaczyć mu jego wybryki, nie zniósłby myśli, że cała fortuna zostanie zmarnotrawiona, podczas gdy Gerard z całą pewnością mógł ją jeszcze pomnożyć.

Gotfryd odebrał, co prawda, to samo wykształcenie co Gerard, jednak nie spożytkował go tak dobrze, być może z powodu wrodzonej ułomności charakteru – lub też przez brak możliwości intelektualnych, których nie brak było jego bratu. Istniała jednak możliwość, iż sam zdecydował się zignorować wiedzę i w zupełności poświęcić się jedynie rozrywce i pożądaniu.

– Zastanawia mnie – podjął po chwili Quinnelly, wpatrując się w drżący płomień świecy – co zrobi twój brat, kiedy zobaczy tę sukę... myślisz, że domyśli się, kto za tym stoi?

Gotfryd wydał z siebie coś pośredniego między śmiechem a parsknięciem.

– A co on nam może zrobić? – zapytał, po czym otworzył usta, by ciągnąć swoją wypowiedź, lecz nie było mu to dane.

– No właśnie, co? – usłyszał głos, który z całą pewnością nie należał do Quinnelly'ego.

Aidan zerwał się z krzesła, na którym siedział, i odruchowo wyciągnął zza pasa sztylet. Gotfryd zmarszczył czoło, gotów do walki wręcz – była to ta forma pojedynków, którą preferował, będąc wyjątkowo silnym mężczyzną.

W drzwiach, teraz otwartych na oścież, stał Gerard; jego twarz była zupełnie nieprzenikniona, kiedy spoglądał na obu mężczyzn.

– Nigdy mnie nie doceniałeś, bracie – rzekł.

– Ty durniu – syknął Quinnelly do Gotfryda. – Nie zamknąłeś drzwi na klucz?

– Och, zamknął – odparł spokojnie Gerard – lecz to nie jest przeszkoda, która byłaby w stanie mnie zatrzymać. Przede wszystkim dzięki tobie, Quinnelly. Widzisz... – Tu książę uniósł coś małego i cienkiego. – Odkąd zaatakowałeś moją narzeczoną na wzgórzu, przez przypadek noszę jej wsuwki w kieszeni. Byłeś tak miły i wyciągnąłeś je jej z włosów.

Quinnelly uśmiechnął się drwiąco.

– Nie masz żadnych dowodów – odparł. – W tym kraju Quinnelly nie istnieje.

– Nie interesują mnie dowody – warknął ze złością i pogardą Gerard. – W tym miejscu sam wymierzam sprawiedliwość... Wystarczy mi tyle, że słyszałem, jak mój brat nazywa cię Kindlerem. Wiem, że tego dnia, kiedy zaatakowano moją narzeczoną, jedynie ty mogłeś tamtędy przejeżdżać, podczas gdy ona była na zewnątrz. Kiedy jeszcze dostałem od służącej informacje, że moja narzeczona otrzymywała po kryjomu jakieś listy... a przeszukawszy jej pokój, odnalazłem kawałek spalonego papieru, na którym widniały inicjały A.Q., wszystko zaczęło mi się układać w głowie, Quinnelly. Chyba że rzeczywiście wolisz, żeby nazywać cię Kindlerem.

Twarz Quinnelly'ego zmieniła się nie do poznania, tak samo zresztą oblicze stojącego obok niego Gotfryda.

– Dość gadania – syknął ten ostatni. – Zabijmy go wreszcie.

– Mówiłem, że mnie nie doceniasz, bracie – odpowiedział Gerard.

Był przygotowany na tę sytuację już od rana, kiedy kierował się w stronę wioski, by spotkać się z Adamem Kindlerem. Miał jeszcze wówczas pewne wątpliwości, lecz rozwiał je szybko, gdy tylko wrócił do domu i porozmawiał ze służbą, a następnie przeszukał pokój Deirdre, kiedy ta wraz z Anną zwiedzała galerię.

Być może to dlatego wybuchł tak wielką złością, kiedy zobaczył, że Deirdre nie ma pierścionka na palcu...

Wysunął rapier z pochwy dokładnie w momencie, kiedy Quinnelly rzucił się na niego ze sztyletem. Lecz czym był sztylet w porównaniu z rapierem? Z drugiej jednak strony Quinnelly nie działał sam: kiedy Gerard odparowywał atak Aidana, z tyłu zaatakował go Gotfryd, planując uchwycić go jedną ręką i skręcić mu kark; był to jego ulubiony manewr: szybki i skuteczny. Zapomniał jednak, że Gerard był jego bratem, a jako takowy, doskonale znał jego nawyki. W ostatnim momencie uchylił się, pozwalając, by pięść Gotfryda trafiła w twarz Quinnelly'ego. Nie przewidział jednak jednego: że sztylet Quinnelly'ego trafi w jego udo, i to w to, które ostatnimi czasy bolało go tak nieznośnie. Zaklął pod nosem, kiedy ostrze zatopiło się w jego ciele.

Nikt nie spostrzegł, że Deirdre w sąsiednim pokoju zdążyła się obudzić i teraz mogła obserwować walkę w szczelinie między uchylonymi drzwiami a framugą. Mogła obserwować, lecz nic ponadto, chociaż szarpała się z więzami, które ją unieruchamiały.

Widziała zatem, jak Gerard łokciem trafia Gotfryda w brzuch – w odwecie książę otrzymał potężny cios w głowę; cios, który sprawił, że mężczyzna zachwiał się na nogach. Quinnelly wykorzystał tę okazję, by spróbować wbić sztylet w jego pierś. Rozczarował się jednak, gdyż Gerard jako świetny szermierz w ostatnim momencie obronił się. Co więcej, udało mu się wytrącić ostrze z dłoni Quinnelly'ego. W oczach tego ostatniego zalśniło niedowierzanie, kiedy sekundę później rapier przebił jego serce.

Nie był to jednak koniec walki. Po sztylet rzucił się Gotfryd – i nim jego brat zdążył wysunąć ostrze rapiera z martwego ciała Quinnelly'ego, zanurzył nóż w jego plecach. Gerard zawył z bólu, na co Gotfryd wymierzył mu kolejny cios, tym razem pięścią prosto w czaszkę.

Na moment przed oczyma księcia zapanowała zupełna ciemność; w uszach mu dzwoniło, lecz nie zamierzał się poddawać. Przenosząc cały ciężar ciała na zranioną nogę, by znaleźć się bliżej brata, wyprowadził kolejne pchnięcie.

– Niech cię... diabli... skurwysynu... – wycharczał Gotfryd, plując krwią, która wypełniła mu usta, gdy ostrze przebiło jego płuco.

Wystarczyło jeszcze jedno dźgnięcie i mężczyzna runął martwy na ziemię.

Gerard, słaniając się z bólu, zaczął kuśtykać ku drugiemu pokojowi, wierząc, że tam spotka Deirdre. Z rozmowy obu mężczyzn wywnioskował, że dziewczyna jeszcze żyje; nie wiedział jednak, w jakim jest stanie.

I była tam: siedziała, blada i przerażona, z oczyma rozszerzonymi i drżącymi wargami. Twarz jednak miała suchą: nie płakała.

– O Boże... Gerardzie – wyjąkała Deirdre, kiedy książę upadł przed nią na kolana, a rapier z brzdękiem uderzył o podłogę.

– Jesteś... taka piękna... – wyszeptał tylko mężczyzna, po czym osunął się bez zmysłów na ziemię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro