Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Deirdre

Gerard miał zamiar odszukać swoją partnerkę do tańca jeszcze przynajmniej raz tej nocy, lecz ze zdumieniem odkrył, że nie może jej nigdzie znaleźć; przeszedł przez wszystkie sale, zupełnie ignorując łaszące się do niego panienki, ale wreszcie musiał pogodzić się z faktem, że panny Revelin nigdzie nie było. Dla przyzwoitości zatańczył jeszcze parę tańców z innymi kobietami, lecz nie poświęcał im zbyt wiele uwagi, co damy zapewne spostrzegły, bo odchodziły z nosami spuszczonymi na kwintę.

Książę przemógł się nawet i podszedł do Quinnelly'ego, by spytać, czy nie widział nigdzie panny, z którą wcześniej tańczył, lecz i on stwierdził, że nie ujrzał Deirdre ponownie od czasu, kiedy obiecała trzy tańce Gerardowi.

Chcąc nie chcąc, obaj mężczyźni musieli pogodzić się z myślą, że tego wieczoru nie zastaną już nigdzie tajemniczej damy, która znikła równie nagle, jak się pojawiła. Obaj też poczuli to samo dziwne, palące pragnienie, by raz jeszcze ją zobaczyć. Przy czym Gerard w tej kwestii miał swego rodzaju przewagę, jako że już obiecał Deirdre, iż przyśle po nią karetę, która miała przywieźć ją na kolejny bal. Jednocześnie książę zaczął zastanawiać się, czy nie warto by urządzić podobnej zabawy samemu – pozwoliłoby mu to na zaproszenie mniejszej liczby gości, unikając przy tym obecności tych, których widzieć nie chciał; jednocześnie starał się nie dopuścić do siebie myśli, iż byłby to jedynie pretekst, by zobaczyć Deirdre raz jeszcze, tym razem bez Quinnelly'ego kręcącego się wciąż w jej pobliżu.

Następnego więc dnia poczynił wszelkie przygotowania, by w domu, który zajmował podczas swojej bytności w Irlandii, urządzić tańce. Nie był może ich zwolennikiem, ale znał się z panną Revelin zbyt słabo, by zaprosić ją na obiad; bal zawsze był najbezpieczniejszą opcją, kiedy chodziło o chęć spotkania się z jakąś osobą bez ryzykowania, że którekolwiek z nich stanie się obiektem plotek.

Od czasu Wielkiej Wojny niewiele osób stać było na takie wymysły, zatem każdy, kto zorganizował zabawę taneczną, natychmiast stawał się bohaterem całej społeczności. Każdy szlachcic uznawał za właściwe, by poświęcić wiele, aby zapewnić sobie odpowiedni strój na bal, nawet jeżeli oznaczało to, że przez miesiąc musiał żyć jedynie o chlebie i wodzie.

Wielka Wojna wiele zmieniła. Tak naprawdę niewiele osób wiedziało, jak świat się miał przed jej wybuchem, gdyż trwała tak długo, że jej końca nie dożył nikt, kto był świadkiem jej początku. A nawet jeżeli istniały niegdyś jakieś przekazy ustne, nikt nie dbał o to, by powierzyć je młodszemu pokoleniu. "Teraz jest lepiej, niźli było wtedy," mówiono, "i ważniejsze jest to, by dbać o lepsze jutro, niźli rozpamiętywać to, co było."

Mówiono też, że niegdyś istniały maszyny potrafiące latać, wielkie jak domy. Powstawały też różne urządzenia, które – w sposób bardziej lub mniej bezpośredni – doprowadziły świat do totalnej zagłady, którą była Wielka Wojna.

Po zakończeniu wojny należało odbudować świat. A że nikt nie wiedział, jak świat wyglądać powinien, społeczeństwo wzorowało się na tym, co znalazło w dokumentach, nie wiedząc nawet, jak stare były owe dane. W ten też sposób narodziły się królestwa i księstwa; bardziej zamożni zostali nazwani szlachtą, nawet jeżeli ich bogactwo niewiele tylko przewyższało majątek uboższych. Cała zaś reszta żyła zazwyczaj na skraju nędzy. W krajach takich jak Irlandia powszechne stało się oddawanie dzieci na służbę do bogatszych domów, a nawet ich sprzedaż w niewolę za parę miedziaków.

W ten też sposób do rodziny Braggów dostała się Deirdre. Oczywiście, ani książę, ani Quinnelly nie mogli mieć o tym pojęcia... i w skrytości serca dziewczyna naprawdę miała nadzieję, że żaden z nich nigdy się o tym nie dowie, chociaż mieli się już więcej nie spotkać.

Natomiast Gerard obrał sobie za cel odkrycie, kim była owa tajemnicza dama, którą spotkał podczas balu – głównie dlatego, że naprawdę planował dotrzymać swego słowa i wysłać po nią karetę. Trudno jednak było wysłać karetę po kogoś, czyjego adresu zamieszkania się nie znało, wobec czego wpierw książę musiał odkryć przynajmniej część sekretów panny Revelin.

Dlatego też po ustaleniu ze służbą, co należało przygotować na bal, sam przyszykował się do drogi i wyruszył jeszcze przed południem.

Nie było niczego, co podpowiedziałoby mu, gdzie powinien zacząć szukać, wobec czego postanowił, iż rozpocznie od domostw znajdujących się najbliżej sal balowych, w których poznał Deirdre, a następnie po spirali uda się do kolejnych. Miał zamiar nie przestawać tak długo, aż znajdzie tajemniczą kobietę, nawet jeżeli miało to oznaczać, że będzie musiał jej szukać po całej Irlandii.

Nie był do końca pewien, dlaczego właśnie ta dziewczyna tak go ujęła, ale wiedział, że nie spocznie, póki jej jeszcze raz nie zobaczy. A kiedy ją zobaczy, dowie się wszystkiego, czego będzie musiał, by zdecydować, czy to właśnie ją obdarzyć tym zaszczytem i pojąć za żonę, czy też jego poszukiwania nie są jeszcze skończone.

Całe jednak przedpołudnie spełzło na niczym. Nikt nie słyszał o pannie Revelin ani też o nikim, kto mógłby podobne nazwisko nosić. To jednak nie zniechęciło księcia; co więcej, mężczyzna poczuł, że ogarnia go gorączkowa jakaś ekscytacja. Nie mógł spocząć, póki nie dowiedział się czegoś o swej czarującej partnerce.

Natrafił na ślady tajemniczej damy dopiero parę kilometrów od sal balowych, gdzie ktoś uniósł brwi na wspomnienie o pannie Revelin.

– Revelin, mówicie? – spytał pewien jegomość, obdarzony dość bujnym wąsem. – Nie słyszałem takiego nazwiska... ale za to wiem o pewnym panu, który mieszka w wiosce tuż za moim dworem... podobno jego imię to Revelin, ale nie jestem pewien, bo nigdy nie bratałem się z pospólstwem.

Gerard nie mógłby być bardziej zdumiony. Uznał jednak, że jest to szlak, którym warto podążyć, chociażby na jego końcu miało się okazać, że nie doprowadził go nigdzie.

Tak więc pożegnał się z jegomościem i ruszył w dół zbocza, w kierunku niewielkiego przysiółka, wyglądającego stąd naprawdę biednie, nawet w porównaniu z innymi niezamożnymi wioskami. Jakoś nie chciało mu się wierzyć w to, że Deirdre mogłaby mieszkać w miejscu takim jak to, lecz sprawdzić zawsze warto.

W ten sposób książę dotarł do wsi i zewsząd otoczyła go gromada biedaków. Byli to ludzie żyjący w skrajnej nędzy, błagający choć o okruszek chleba. Przerażony, ale i zniesmaczony tym widokiem, rzucił biedakom przygotowaną wcześniej strawą, decydując się na posiłek w jakiejś tawernie. Nie zrobił tego jednak zupełnie za darmo.

– Szukam mężczyzny imieniem Revelin – zagrzmiał, a paru z najbliżej stojących nędzarzy skuliło się ze strachu. – Jeżeli mi nie powiecie, przysięgam, że pożałujecie swojej decyzji.

Przez dłuższy czas nikt nie odważył się odezwać; wreszcie jakaś dziewczynka podniosła się, mimo że jej matka starała się ją zatrzymać, i machnęła rączką w kierunku centrum wioski.

– Tam, psze pana! – wysepleniła. – Pan Revelin i pani Eileen, tak jest!

Książę nie podziękował, jedynie zwęził nieco oczy, patrząc na brzydką, chudą twarzyczkę dziecka. Wszystkie dzieci pochodzące z nędzy wyglądały tak samo: miały zapadłe, szare policzki, włosy rzadkie i pozbawione koloru, wielkie, wodniste oczy, kościste łokcie i kolana. Nic dziwnego, że gdy dorastały, nie mogły się wyrwać ze swego ubóstwa, bo nawet ich uroda nie ratowała ich przed tym tragicznym losem.

Mężczyzna ściągnął więc wodze i poprowadził konia poprzez alejkę, po obu stronach której postawione były byle jak stworzone lepianki. Niektóre z nich miały strzechę ze słomy, inne namiastki drzwi w postaci niechlujnie zbitych desek. Widok był okropny. Nie do takiego otoczenia przyzwyczajony był książę. Cóż, widywał nędzę, ale nigdy tak okrutną.

Po paru minutach poszukiwań wreszcie jakaś stara kobiecina wskazała powykręcaną artretyzmem ręką w kierunku najbliższej chaty. Nie wyróżniała się ona niczym specjalnym, była lepianką, tak jak cała reszta postawionych tu domków, pozbawiona jakichkolwiek ozdób, bez słomianej strzechy, lecz trzeba było przyznać, że drzwi stworzone były nieco solidniej.

Przed chatą klęczała kobieta w szarej koszulinie, z głową okrytą chustą dla ochrony przed palącym słońcem. Z początku nie spostrzegła jeźdźca, nucąc coś pod nosem dla zabicia czasu, który upływał jej na pieleniu ubogich grządek z warzywami, zapewne jedynego źródła utrzymania jej oraz rodziny. Dopiero po jakimś czasie podniosła wzrok i osłoniła oczy od słońca. Na jej twarzy malowało się zdumienie.

– Tak, jaśnie panie? – spytała głośno i wyraźnie. Książę docenił fakt, że nie miała owej irytującej maniery w głosie, która zazwyczaj charakteryzowała biedotę.

– Szukam Revelina – oznajmił swym ponurym tonem Gerard. Nie uznawał za potrzebne wyjawiania celu swojej obecności tutaj; wpierw chciał zobaczyć twarz człowieka, którego zwano Revelinem.

– Mąż powinien zaraz wrócić, jaśnie panie – odparła kobieta, wstając i otrzepując koszulę z pyłu. – Zechce pan wejść?

Książę skrzywił się z niesmakiem. Nie miał ochoty na chodzenie po brudnych, śmierdzących chatach nędzarzy; już wolał stać tu, w słońcu, nawet jeżeli nie należało to do najprzyjemniejszych zajęć.

– Nie, dziękuję – odrzekł wreszcie, lecz nie ulegało wątpliwości, że kobieta spostrzegła wyraz jego twarzy. Nie skomentowała tego jednak w żaden sposób. – Poczekam tutaj.

Minuty mijały w milczeniu. Kobieta wbijała wzrok w chude, poranione pracą dłonie, książę zaś rozglądał się dokoła. Zdawał sobie sprawę z tego, że większość owych ludzi nie była winna swej biedy... a jednak nie potrafił pozbyć się pogardy, którą odczuwał wobec nich. Biegające nago, płaczące z głodu dzieci. Starzy i chorzy, jęczący i gnijący po bokach drogi. Kobiety i mężczyźni, uwijający się przy pracy, która nie przynosiła im ani zysków, ani też zaszczytów... robiący to tylko po to, by nie siedzieć bezczynnie, czekając na śmierć.

Wreszcie usłyszał kroki. Odwrócił się, by spostrzec mężczyznę, niższego od niego, lecz niewiele, odzianego w koszulinę podobną do tej, którą miała na sobie jego żona, obdarzony tymi samymi bezbarwnymi włosami, rzednącymi na skroniach.

– Revelin, jak mniemam – odezwał się Gerard z wyższością.

– Zgadza się, mości panie – odparł mężczyzna zmęczonym tonem, siląc się na ukłon, jednak sztywność w plecach nie pozwoliła mu na to. – Poznał już pan moją żonę Eileen...

– Tak, tak – przerwał mu z niecierpliwością książę. – Przybyłem tu jedynie w jednym celu.

Revelin i Eileen spojrzeli po sobie z wahaniem, może nawet ze strachem, a Gerard poczuł niewyjaśnioną satysfakcję, widząc tę niepewność w ich oczach. Nie do końca rozumiał, dlaczego reaguje w ten sposób, lecz też nie próbował tego dociekać.

– Słucham, jaśnie panie – rzekł wreszcie Revelin.

– Otóż spotkałem niedawno pewną damę, która przedstawiła się imieniem Deirdre. Deirdre Revelin. Chciałem ustalić, kim tak naprawdę jest.

Książę, który nie spodziewał się wiele, ze zdumieniem spostrzegł, że wyrazy twarzy obojga zmieniają się. Wpierw pojawiło się niedowierzanie. Potem niepewne uśmiechy. Wreszcie w oczach kobiety zalśniły łzy; ukryła twarz w dłoniach, podczas gdy jej mąż starał się złapać oddech, lecz widać było, że miał z tym trudności.

– Mieliśmy... córkę o imieniu Deirdre – powiedział cicho Revelin. – Piękną, małą dziewczyneczkę... jednak los zmusił nas do oddania jej w służbę... mieliśmy nadzieję, że tam odnajdzie lepsze życie.

Nie mający ochoty na wysłuchiwanie podobnych wynurzeń Gerard machnął jedynie ręką niecierpliwie.

– Jak nazywa się rodzina, do której Deirdre trafiła? – zapytał.

– Bragg – odezwała się kobieta. – Państwo Eamon i Nora Braggowie... mieli dwie córki, starsze nieco od Deirdre.

Książę naprawdę był jej wdzięczny, że na tym zakończyła swoją odpowiedź. Czuł, że dłużej nie wytrzyma już w tej podupadłej wiosce... a jednocześnie wierzył w to, że odnalazł to, czego szukał, chociaż prawdę mówiąc, miał nadzieję, że nie była to prawda.

Bo jakże ta cudowna dama, z którą zatańczył owe trzy tańce, mogłaby pochodzić z takiej rodziny?

Nie chcąc wydać się niewdzięcznikiem, Gerard wcisnął w spracowaną dłoń Revelina srebrną monetę, po czym jak najprędzej wsiadł z powrotem na konia i zawrócił, tym razem nie zważając na jęki biedoty wokoło.

Bragg... Eamon i Nora Braggowie, dźwięczał mu w głowie głos kobiety. Jego dłonie zacisnęły się na wodzach.

Nie zatrzymywał się w tawernie na posiłek, chociaż żołądek skręcał mu się z głodu. Nie, wpierw musiał się dowiedzieć, czy ową tajemniczą damą poprzedniego wieczoru rzeczywiście mogła być służka, która pochodziła z najniższej warstwy społecznej. Nie wierzył w Boga, lecz w tym momencie modlił się, by okazało się to nieprawdą.

Tym razem domostwo było o wiele łatwiej odnaleźć, bowiem wszyscy słyszeli o rodzinie Braggów. W końcu była to jedna z najbogatszych rodzin w całej okolicy. Jednocześnie uchodziła też za najbardziej arogancką, wobec czego blask chwały wokół niej przygasł nieco. Nie zmieniało to jednak faktu, iż większość ludzi myślało o nich z podziwem, a kto przechodził obok ich posiadłości, spoglądał na nią z zazdrością.

Trudno było się temu dziwić, pomyślał Gerard, kiedy tylko dotarł do domostwa, które mu wskazywano. Był to ogromny dwór, otoczony gigantycznym ogrodem i sporą połacią lasu. Sam budynek był utrzymany w dość prostym stylu; jego fasada była lśniąco biała, co świadczyło o wielkim bogactwie właścicieli.

Książę nie zatrzymywał się jednak, by popatrzeć na dom, to nie on go interesował. Interesowało go raczej to, co w środku.

Gdy zapukał do drzwi, otwarł mu lokaj w liberii. Książę z niecierpliwością rzucił mu swój kapelusz i bez wcześniejszego zapowiedzenia wszedł w głąb domostwa. Szedł zaś tam, gdzie kierował go słuch – bo wyraźnie rozbrzmiewał tu dźwięk prowadzonych głośno rozmów i śmiechu.

Wreszcie wszedł do pokoju, który wydawał się letnim salonem, i stanął w progu, lekko pochylając głowę. Nie uszło jego uwadze, że znajdowały się tam jedynie trzy damy, żadnego zaś mężczyzny. Kobiety te zdawały się jednak go rozpoznawać, gdyż wszystkie trzy wstały. Młodsze dygnęły elegancko.

– Proszę o wybaczenie – odezwała się najstarsza, wyglądająca na matkę dwóch pozostałych. – Nie... nie byłyśmy przygotowane na przyjmowanie wizyty. Zaraz poproszę służbę, by przyniesiono...

– Nie ma potrzeby – przerwał jej dość szorstko książę. Obrzucił spojrzeniem obie stojące opodal panny.

Nie miały nic wspólnego z Deirdre. Starsza z nich wyglądała na dość atrakcyjną, lecz jednocześnie nie mógł nie zauważyć, iż w wieku była niemalże staropanieńskim. Druga z kolei była zwyczajnie brzydka i miała tępy wyraz twarzy. Będący wybrednym mężczyzną Gerard natychmiast odwrócił od nich wzrok.

– Panie Bragg, jak mniemam – dodał tym samym, ponurym tonem. – To, jak sądzę, są pani córki? – Machnął niedbale dłonią w kierunku dwu panien.

– Zgadza się, wasza miłość – odparła pani Bragg, a jej głos zabrzmiał dziwnie; jakby oburzenie i arogancję starała się nieudolnie ukryć za maską skromności, której akurat jej brakowało. – Starsza to Breanne, młodsza zaś Tenille.

W jej sercu przez moment zakwitła nadzieja, że któraś z jej córek w jakiś sposób jednak zjednała sobie serce księcia; zapewne Breanne, ponieważ była ładniejsza, a poza tym książę poprosił ją poprzedniego wieczora do tańca... a jednak sposób, w jaki teraz się odzywał, nie świadczył o żadnych cieplejszych uczuciach. Zatem dlaczego przybył do ich domu, i to w sposób tak odbiegający od ustalonych reguł?

– Czy w tym domu żyje jeszcze jakaś kobieta oprócz pań? – spytał po chwili książę, nawet nie odwracając się w kierunku córek, chociaż te raz jeszcze dygnęły, gdy zostały przedstawione, a Breanne siliła się na swój najpiękniejszy uśmiech, robiąc, co tylko mogła, by ściągnąć na siebie wzrok polskiego księcia.

– Nie, wasza miłość, żadna – odpowiedziała pani Bragg. Tym razem w jej głosie wyraźnie zadźwięczała uraza.

– Zatem życzę miłego dnia paniom – niemalże warknął książę, nim odwrócił się na pięcie, szybkim ruchem zabrał od lokaja swój kapelusz i ruszył w stronę drzwi.

Może to i lepiej. Nie zniósłby tej frustracji, którą zapewne zacząłby odczuwać, gdyby Deirdre okazała się służką... Mogło to jedynie oznaczać, że był to dziwny jakiś zbieg okoliczności... a może ta uboga kobiecina pomyliła nazwiska? Albo też Braggowie sprzedali swoją służącą i Deirdre – córka nędzarza była kimś zupełnie innym niźli Deirdre Revelin...?

A mimo wszystko czuł swego rodzaju rozczarowanie. Poszukiwanie owej kobiety opętało go do tego stopnia, że sam byłby skłonny nazwać to obsesją, chociaż nie należał do osób, które pozwalały, by ich cele i uczucia zawładnęły nimi tak bardzo. Tym jednak razem miał ogromną nadzieję, że odnalazł kobietę, którą pragnął poznać...

Wcisnął kapelusz na głowę i zwinnie wspiął się znów na siodło. Zignorował fakt, iż pani Bragg wybiegła na dwór, by go pożegnać, zapewne mając nadzieję, że swym zachowaniem w jakiś sposób wpłynie na to, jak patrzał na jej córki. W tym jednak momencie nie mógłby być nimi mniej zainteresowany. Być może gdyby był w większej desperacji, mógłby popatrzeć na nie przychylniejszym okiem. Teraz zaś, mając w pamięci Deirdre Revelin, żadna z nich nie mogłaby ściągnąć na siebie jego uwagi.

A więc cały ten dzień na nic, pomyślał z goryczą, popędzając konia. Następnego ranka będzie musiał wyruszyć raz jeszcze, by odnaleźć tajemniczą pannę Revelin. I następnego, jeżeli będzie to konieczne. Tak długo, aż ją znajdzie.

Wtem stało się coś, czego się nie spodziewał. Na brzegu drogi spostrzegł postać, niosącą wielki kosz kwiatów. Postać ta odziana była bardzo skromnie, na głowie zaś miała niewielki, biały czepeczek dla ochrony przed słońcem. A jednak nawet z tak daleka byłby w stanie rozpoznać te oczy...

Natychmiast zatrzymał konia. Dziewczę wydawało się nie spostrzegać go do momentu, w którym to się stało. Kiedy jednak tętent kopyt ustał, osóbka ta również zatrzymała się i uniosła wzrok, zapewne gotowa się przywitać. Jednak na jej twarzy pojawiło się coś innego niźli skromna uprzejmość.

Było to przerażenie.

W tym samym momencie, w którym ich oczy się spotkały, Gerard był pewien, że widzi tę samą damę, z którą poprzedniej nocy tańczył, choć tym razem odziana była w zupełnie inne ubrania, a jej włosy, poprzedniego wieczora tak malowniczo rozwiane, teraz zostały bezlitośnie upchnięte pod czepeczek.

Było oczywiste, że dziewczyna również go rozpoznała, jednak jej reakcja zupełnie różniła się od reakcji księcia, bowiem podczas gdy on odczuł szczęście, którego nie potrafiłby opisać, choć w młodości był się uczył klasycznej poezji, ona wyglądała na tak przestraszoną, że nie odezwała się ani słowem.

Kosz kwiatów wypadł jej z rąk, ale natychmiast pochwyciła go i biegiem ruszyła w kierunku domu państwa Braggów. Z początku książę chciał za nią pędzić, lecz wtedy uświadomił sobie, że musiałby raz jeszcze stanąć twarzą w twarz z panią Bragg oraz jej dwiema córkami, a to skutecznie zniechęciło go do zrealizowania tego planu.

Nie, jego nowy plan był lepszy... Mężczyzna uśmiechał się dość ponuro, kiedy skierował się w drogę powrotną do swego domu. Czy Deirdre tego chciała, czy też nie, będzie musiała stawić mu czoła podczas następnego balu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro