Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2. Między światami

Bardzo dziękuję wam za zaangażowanie! Mamy ponad 400 wyświetleń i 70 gwiazdek, a to dopiero 2 rozdział!

***

Jeden gest wystarczył, aby powstała jednolita, skalista powierzchnia nowej planety, dwa by zapłonął tam ogień, trzy by zaistniała grawitacja, siedem myśli tworzyło zaś wodę. 

Ci nieliczni, którzy potrafili tego dokonać, stanowili nową kastę: konstruktorów, władców  kolonii. Przez tysiąc lat rządzili oni Układem, powołując do życia kolejne, coraz okazalsze światy... Stali się bogami, ich myśli materią, a ich wola – czasem.

Przeznaczenie jednak zakpiło ze swoich władców. Było ich tak niewielu, że musieli poddać się wreszcie brutalności liczniejszych. I gdy ostatni ludzcy bogowie upadli, nad światem człowieka zapanowała ciemność.

Historia Ziemi i jej kolonii,

pisane ręką Ali Ashram.

Ziemia – rok 2008

W niedomytej szybie tramwaju, pełnej smug i odcisków palców, odbijała się twarz wychudzonej siedemnastoletniej dziewczyny o mysich, krótkich blond włosach. Miała jasną cerę, ładny prosty nos i kształtne usta, ale jej uroda zdawała się zupełnie przygaszona przez przepełniający ją smutek. Estera przesiąkała nim od stóp do głów i gdyby uczucia miały zapach to gorzki, cierpki aromat cierpienia i strachu, wypełniałby teraz cały wagon. 

Wiedziała o sobie głównie to, że w rzeczywistości jest zwykłą miernotą i nic w niej nie może być piękne ani dobre. Tak często słyszała podobne określenia z ust własnych rodziców, że święcie w nie wierzyła. Musiało tak być, inaczej jej życie wyglądałoby inaczej... jakoś lepiej...

Jeszcze raz zerknęła na swoje odbicie w szybie. Znoszone szare spodnie i biała bluzka z kołnierzykiem były na nią o dwa numery za duże. Mrukliwa i nietowarzyska, wyglądała po prostu źle i na zaniedbaną.

Na jej kolanach leżał mały plecak, w którym mieścił się cały dobytek. Dwie pary spodni, kurtka, koszulka, zapasowe buty, bielizna, kilka ulubionych książek, telefon komórkowy i trochę z trudem odłożonych pieniędzy. Niedużo. Tylko tyle, żeby przetrwać przez kilka tygodni. Później trzeba będzie sobie radzić jakoś inaczej.

Patrzyła na krople spływające po szybie i czuła się, jakby ktoś zamknął ją w szklanej bańce, unoszącej się na morzu. Fale rzucały ją coraz dalej od lądu w coraz głębszą, bardziej wzburzoną toń.

Uciekała. Nie pierwszy raz zresztą gnała gdzieś, byleby jak najdalej od tego miejsca, które z braku lepszego określenia nazywała swoim domem.

W tym momencie wydawało się jej, że nawet życie na ulicy będzie lepsze, plecy oparte o zimny beton, zesztywniałe ręce i nogi, zapach przepełnionego dymem i smogiem miasta, boleśnie starte od marszu stopy, smak czerstwego pieczywa i pleśniejącej żywności – wszystko, byleby nie "dom".

Zaczynało coraz mocniej padać. Mijała kolejne przystanki i z upływem czasu jej gwałtowne emocje stawały się nieco słabsze i mniej wyraźne. Zupełnie jak jej odbicie w szybie. Pojawiały się za to inne myśli, a wątpliwości dostawały się do jej umysłu. Czy postąpiła słusznie? Może za bardzo się pospieszyła ze swoją decyzją?

Jeszcze godzinę temu była gotowa na wszystko, byle tylko odciąć się wreszcie od tego, co ją otaczało, tej beznadziei i tych wszystkich ludzi, którzy krążyli wokół niej jak sępy nad trupem. Sprawiali tylko, że czuła się coraz bardziej nieszczęśliwa.

Teraz, jednak gdy mogła się jeszcze cofnąć, próbowała ważyć co będzie cięższe do zniesienia: głód, zimno, tułaczka w błocie, sen w pustych magazynach obok zużytych strzykawek, zimno ciągnące od gołego betonu, zaizolowanego jedynie kawałkiem rozdartego kartonu, czy może jednak ciepłe łóżko, wyprane ubranie, trzy posiłki dziennie, ale podane wraz z krzykiem i tępymi uderzeniami w kark, plecy i twarz?

W domu czuła się jak szczur w żelaznej klatce. Złapany, stłamszony i bez drogi ucieczki. Jeśli nie wysiądzie teraz i tak dalej będzie tylko zwykłym szczurem, ale takim, któremu udało się wydostać z zamknięcia. Może jednak lepiej było być dzikim, wolnym gryzoniem, który odpowiada sam za siebie i idzie tam, gdzie sam chce, a nie tkwi uwięziony gdzieś pomiędzy stalowymi kratkami a kręcącym się kołowrotkiem?

Musiała się wreszcie na coś zdecydować. Czas upływał, a ona oddalała się coraz bardziej od tego miejsca. Później nie znajdzie w sobie dość siły, by się cofnąć. 

Tramwaj jadąc, wydawał dziwny rytmiczny odgłos, coś jak bicie mechanicznego serca. Przez pewien czas w swojej głowie słyszała tylko ten hałas. 

Nagle przeszyła ją niespodziewana myśl.

Tak naprawdę wszystko działo się tak szybko, że nawet nie pomyślała o tym wcześniej! W jednej chwili poczuła się, jak rozdzierane na dwie części mocno wykrochmalone prześcieradło, jakby darto z niej pasy sztywnego materiału.

Gdyby ludzka dusza umiała krzyczeć i wydawać z siebie dźwięki, to szyby w całym tramwaju drgałyby teraz od jej jęku. Wokoło było jednak zadziwiająco cicho. Tylko stukot szyn o tory i miarowe uderzenia kropli odbijających się od okien, dobiegały do jej uszu, a jedynym odgłosem, jakim odważyła się z siebie wydobyć, był cichy, przyspieszony, nieco przerywany oddech.

Poczuła, że musi wracać do domu. Wiedziała to teraz. Wbrew sobie podniosła się, by wysiąść na przystanku. Gdy przechodziła, ludzie z jakiegoś powodu odwracali od niej wzrok. Zawsze była ulotna jak zapach perfum w otwartej butelce. Rozmywała się w pamięci, jakby jej przeznaczeniem było stopniowo przestać istnieć. Była błędem, który należało wymazać z otaczającej ją rzeczywistości. Całe swoje życie tak się czuła: jak źle obliczona matematyczna pomyłka, która przypadkiem zaistniała w fizycznym świecie.

Prędko wysiadła na najbliższym przystanku. Złapała inny tramwaj, jadący w przeciwnym kierunku i tą samą drogą wróciła do domu.

Zupełnie się rozpadało i jej zbyt duże ubranie zaczęło szybko moknąć, sprawiając przez to wrażenie jeszcze większego. Ulice były ciemne, a nieotynkowane okoliczne budynki straszyły swoją szarzyzną. Zapuszczone kamienice, jak kostki domina, upchnięte ciasno obok siebie tworzyły wrażenie kurczącej się powoli przestrzeni.

W podwórku piętrzyły się śmieci: puste butelki po alkoholu, puszki i niedopałki papierosów. Piaskownica, która w założeniu miała służyć do zabawy, obecnie stanowiła kuwetę dla bezdomnych kotów.

Estera przeszła obok śmietniska, z którego wybiegł jakiś wypłowiały kocur, i weszła do wnętrza jednej z kamienic. Starała się być cicho w nadziei, że nikt jej nie zauważy. Stawiała swoje stopy ostrożnie po drewnianych schodach. W budynku zawsze pachniało stęchlizną, bo źle zakonserwowane drewno, rozkładało się pod wpływem wilgoci, ale dziś wyczuwała coś jeszcze. Zapach zgniłych jaj. Z każdym krokiem robił się coraz intensywniejszy i bardziej drażniący. Próbowała zlokalizować, skąd się bierze, lecz rozmywał go powiew wiatru, wpadający przez otwarte okno korytarza. Po chwili czuła już tylko woń rozmoczonych liści i mokrej ziemi.

Dzisiaj było tu jakoś inaczej niż zwykle. Miała nieodparte wrażenie, że wstępuje na szafot. Jakby los wydał wreszcie na nią wyrok.

Przystanęła, wyciągając z plecaka klucze i zacisnęła swoją dłoń na piersi. Serce uderzało jak gołąb, próbujący wydostać się z pułapki. W domu panowała cisza, a mimo to czuła strach. Nagle wrócił zapach zepsutych jaj. Wzięła głęboki oddech i weszła do mieszkania.

W przedpokoju, pokrytym odpadającą brązową tapetą, na niewielkim odrapanym taborecie siedział chłopiec. Czekał na nią, widział przez okno, jak wchodziła na podwórko i od tego momentu nie spuszczał z niej oczu. Gdy tylko usłyszał szczęk kluczy, odwrócił się gwałtownie i zerwał z miejsca.

Brat Estery był bardzo ładnym dzieckiem. Miał gęste blond włosy, regularną twarz bez ostrych rysów, prosty nos, wystające kości policzkowe i takie same jak u siostry duże i błękitne oczy. Zaniedbanie i doznane okrucieństwa były jednak aż nazbyt widoczne na jego pięknej, chłopięcej twarzy. Nosił zniszczoną czarną bluzę, nieco naddartą i ubrudzone jasne jeansy, na które najwyraźniej wylał sobie coś żółtego. To chyba był sok, chociaż w powietrzu unosił się stęchły zapach, wcale nieprzypominający cytrusowych owoców. Pachniało od niego nieprzyjemnie.

– Wróciłaś! – krzyknął z ulgą.

Estera rzuciła plecak i rozwarła ręce. Przytuliła go mocno do siebie.

– Przepraszam, że cię zostawiłam. Tak bardzo cię przepraszam – powiedziała.

– Jeśli będziesz chciała kiedyś znowu uciec, to masz mnie zabrać! Bo ci nie wybaczę!

– Adam, to nie jest takie łatwe. Nie mogę po prostu ciągać cię po ulicach, sama nie wiem, co mam zrobić! Ani gdzie iść... Tu, chociaż się ktoś nami opiekuje.

– Opiekuje? Ty mówisz serio, że to opieka? Dla mnie najgorsze to być tu bez ciebie. Ja tak nie chcę!

Estera biła się przez chwilę z myślami.

– Tak – powiedziała wreszcie. – To nie jest łatwe, ale ja naprawdę już nie wiem, co jest dla nas gorsze. Sama nie wiem...

Nie była już w stanie wydusić z siebie nic więcej.

– Zabierz mnie z sobą i tyle! – prosił. – Obiecaj, że mnie więcej tak nie zostawisz!

Estera spojrzała na jego ufną chłopięcą twarz i na resztki łez, które zastygły mu na skórze. Adam był jak lustro, które zaraz miało się rozsypać albo jak mały Kaj z bajki o Królowej Śniegu — zamiast serca miał teraz potłuczone odłamki. 

Postanowiła, że złoży mu tę obietnicę, chociaż była być może bez pokrycia. Już otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, gdy nagle jednak coś drgnęło pod ich stopami.

W powietrzu pojawiło się drżenie i gorąco. 

Wszystko falowało, płynęło i nagle olbrzymi hałas, jak wystrzał z lufy pistoletu rozdarł przestrzeń. Estera krzyknęła, kuląc się w sobie.

 Poczuła, jak powietrze pęka, wypełnia się ogniem, jak pękają mury i podłoga pod nimi, a szary dywan zaczyna płonąć i kruszyć się pod ich stopami. Silne uderzenie rozsadziło wszystko wokoło. Gorąco obejmowało teraz wszystko, zgniatając przedmioty i zamieniając pokój w pobojowisko gruzu, potrzaskanego betonu i popiołu. 

Gdzieś w oddali krzyczał Adam. Wydawał się bardzo daleko, prawie na drugim końcu świata, a ona była zbyt przerażona, żeby chociażby wyciągnąć do niego rękę. Musiała jednak znaleźć siłę, by iść po niego. Nie wiedziała, w czym miałoby to pomóc, ale musiała to zrobić. Po głowie tłukła się jej ta jedyna myśl: Adam nie może umierać samotnie. W strachu. Z dala od niej. 

Jeśli teraz zginą niech, chociaż otoczą go jej ramiona. Niech odejdzie, czując jej miłość, a nie strach. To mogło być zupełnie bez sensu, ale w ułamkach sekund, które miała Estera do końca swojego krótkiego życia, podobne myśli dyktował jej instynkt. Nadludzką siłą wyciągnęła ręce do przodu. Poczuła pod palcami ramiona Adama. Nie widziała jego twarzy wśród powszechnej pożogi, ale już go czuła. Nagle Adam znikł. Estera jęknęła w bólu.

***

Filip krzyczał jak w amoku. Widział przed oczyma tę straszliwą pożogę, pozostawiającą po sobie tylko śmierć, popiół i łzy. Rozedrgana energia, fala niszczycielskiego ognia pożerała dosłownie wszystko, co znalazła na swoje drodze. Od hałasu prawie popękały mu bębenki w uszach, czuł nieznośny ból i krew cieknącą mu po twarzy.

Wielkie niebieskie oczy dziewczynki rozszerzyły się w przerażeniu i wypełniły strachem, a Filip poczuł, że jeśli ogień i ją pochłonie, jeśli on dopuści, by te żarłoczne płomienie ją dopadły, to zginie nie tylko ona, ale i wszystko, co żyje... 

A w tym i on, i – co gorsza – również Małgorzata.

Próbował więc za wszelką cenę do niej dobiec, chwycić ją i zabrać z tego miejsca, był jednak dla niej wyłącznie cieniem. Dziewczyna, gdy wreszcie Filip znalazł się obok, rozpłynęła się jak dym z papierosa.

Seymera otoczyła mroczna pustka i w tej nieprzeniknionej ciemności, zupełnie nie wiedzieć skąd, ani czemu pojawiła się przed nim Eleonora. Stała tuż obok ubrana w lekką, prostą szatę, a była tak blisko, że aż czuł w powietrzu zapach jej perfum o aromacie miodu i gorzkiej kawy. Jej odkryte dłonie nosiły ślady blizn. Nie pamiętał, żeby wcześniej je miała...

Eleonora patrzyła wprost na Filipa, poruszając ustami, jednak on nie słyszał żadnego dźwięku. Wyciągnął dłoń, by dotknąć jej skóry, nie mogąc się powstrzymać przed tym prostym, drobnym gestem. Eleonora złapała go za rękę i położyła ją sobie na sercu. Była bardzo blisko... Czuł jej słodki oddech na swoich wargach. Musnęła go ustami w szczękę i wpiła długie palce w jego włosy, tak aż przeszedł go dreszcz.

– Nadchodzi – szepnęła mu do ucha i nagle rozmyła się dokładnie tak samo, jak chwilę wcześniej zrobiła to dziewczynka. Seymer poczuł przejmującą pustkę.

Mrok znów wypełnił całą przestrzeń, ale stał się jakby gęściejszy. Coś się w nim poruszyło. Filip zauważył ruch, sam jednak praktycznie skamieniał.

Nagle ukryte w cieniu ciężkie stworzenie, wskoczyło mu na pierś, przewróciło go i chwyciło za nogi. Eleonora i dziewczyna ponownie się pojawiły. Stały teraz obok i patrzyły beznamiętnie na jego walkę o życie... Krzyczał, szamotał się, szarpał, ale duże cuchnące zwierzę, mimo całego jego oporu, wciągało go coraz bardziej w ciemność...

Filip obudził się gwałtownie, z trudem łapiąc oddech. Przez chwilę wpatrywał się tępo przed siebie, nie wiedząc w ogóle, gdzie jest. Obrazy z koszmarów były tak realne, że długo nie mógł wyrzucić ich z głowy. Po kilku minutach zaczęły się wreszcie rozmywać, chociaż on wciąż czuł się oszołomiony. Nigdy nie sypiał zbyt dobrze, tym razem jednak... było jakoś inaczej. Nie umiał wyjaśnić czemu.

Przypomniał sobie wreszcie pewne szczegóły z poprzedniego wieczora i w panice dotknął dłoni. Zaczął się obmacywać i gdy wreszcie wyczuł pod skórą medalion, wyraźnie się uspokoił. Podniósł się i usiadł na skraju łóżka, podpierając rękoma obolałą głowę. Wszystko wirowało.

Prawie nie pamiętał ostatnich godzin, bo wyprowadzony z równowagi przez wcześniejsze wydarzenia, odnalazł na statku dobrze wyposażony barek i zaczął pić na umór. Chyba go poniosło, bo wdał się z kimś w bójkę, chociaż zupełnie nie pamiętał z kim ani dlaczego, ale kapitan za wszczęcie burdy karnie wysadził go w najbliższym porcie. Ciekawe czy w ogóle zapłacił Izabeli za towar i gdzie go zostawił?

Rozejrzał się w poszukiwaniu swojego płaszcza i dostrzegł go na krześle przy oknie. Za bardzo kręciło mu się w głowie, by mógł jednak teraz wstać i sprawdzić, czy pozytywka wciąż jest na swoim miejscu.

Obejrzał się wreszcie za siebie. Obok na łóżku spała jakaś kobieta, leżąc na brzuchu. Miała potargane słomkowe włosy, drobną figurę i mocny, ostry makijaż, który rozmazała sobie o śliską, przepoconą pościel. Nie poruszała się, była tak blada, że prawie sina. Seymera przeszedł zimny dreszcz strachu. Tego by mu tylko brakowało...

Postanowił sprawdzić, czy kobieta żyje i dotknął jej ręką. Była na szczęście ciepła, a jej pierś unosiła się w równych, miarowych odstępach. Filip odetchnął z zauważalną ulgą.

Blondynka przebudziła się na chwilę, spojrzała na Filipa i jęknąwszy, odwróciła się na drugi bok, ponownie zasypiając. Poczuł od niej nieprzyjemny zapach taniego alkoholu i słodkich perfum. Dopiero teraz przypomniał sobie, że miała dokładnie taki sam kolor oczu, jak Eleonora.

Eleonora nie dorównywała Izabeli urodą, ale myśli Filipa ostatnio bardzo natrętnie do niej wracały. Było w niej coś tak elektryzującego, że czuł się jak mucha, która zwąchała miód. Niestety w tej słodyczy, podobnie jak i u Izabeli, kryła się trucizna. Seymer wiedział, że nie wpuszcza się do łóżka żmii, bo ta chwila przyjemności, może zdecydowanie zbyt dużo kosztować. Najwyraźniej będąc jednak w odmiennym stanie świadomości, postanowił sobie to zrekompensować inaczej.

To pewnie stąd wziął się ten dziwny sen... A może ktoś dodał mu coś do alkoholu, co również tłumaczyłoby te osobliwe wizje... Cholera wie...

Filip ocknął się na tyle, że podniósł się wreszcie z łóżka i zaczął się w pośpiechu ubierać, zbierając porozrzucane, zmięte ubrania. Odkrył, że kieszeni wciąż tkwiła mała pozytywka, co nieco poprawiło mu humor.

Zarzucił swój wyświechtany płaszcz na siebie i cicho wyszedł na korytarz. Owiało go zgniłe, charakterystyczne dla Rubieży powietrze, sprawiające, że natychmiast się skrzywił i fala mdłości zalała go od środka. Powstrzymał się, żeby nie zwymiotować na brudną podłogę i zszedł po kiepskich schodach na dół, dotykając lepkiej od brudu balustrady.

Nagle usłyszał dziwny hałas, dobiegł go znajomy odgłos szarpaniny i zaalarmowane podniesione głosy wymieszane z piskami kobiet.

– Kurwa... – szepnął ze złością, przeczuwając, co go zaraz spotka.

Było za późno, by się cofnąć czy próbować uciec. Był praktycznie na granicy Rubieży, a tu mogły zdarzać się kontrole. 

Kolonialni nadzorcy, postrach tutejszych złodziei i przemytników, wszyscy w identycznych skórzanych czarnych mundurach i kaskach, wyciągali gości z pokojów na zewnątrz bez względu na to, jaki był ich stan i ustawiali ich pod ścianami. Niektórych obudzono i wywleczono nagich, inni wciąż pijani bełkotali coś niewyraźnie, a kilku mężczyzn rzuciło się na nadzorców z pięściami. Tych ostatnich brutalnie i natychmiastowo pacyfikowano. Dwóch strażników zauważyło Filipa przy schodach i wskazało na niego placem, krzycząc coś, co w ogólnym harmidrze, nie docierało do uszu konstruktora. Seymer uniósł ręce w górę.

Uświadomił sobie, że właśnie ma w kieszeni eaton i nagle bardzo zaczął żałować wcześniejszego pomysłu.

– Nie chcę kłopotów – powiedział spokojnie i sam stanął pod ścianą.

– O patrz jaki dobrze ułożony pies! – zakpił wyższy z mężczyzn, pochodząc do Filipa.

– Licz się ze słowami. Jestem Junończykiem – odpowiedział Seymer, podnosząc nieco głos.

– Jasne, wy wszyscy, śmiecie z Rubieży jesteście zaraz Junończykami szczególnie wtedy, gdy macie przy sobie coś, czego nie powinniście mieć, nie? – stwierdził drugi.

– Śmierdzi wódą jak cała reszta, spójrz tylko na niego! – powiedział wysoki nadzorca. – Umiesz mi Junończyku wyjaśnić, co tu robisz? W tej zatęchłej dziurze? Hę? No słucham...

– Przyjechałem na wakacje. Sprawdźcie moje dokumenty.

– Myślisz, że to jest śmieszne? Taki z ciebie Junończyk jak ze mnie namiestnik! Stul już lepiej pysk...

Nadzorca wyciągnął ręce w kierunku konstruktora, próbując go obszukać. Seymer zadziałał instynktownie, natychmiast złapał mężczyznę za nadgarstek, wykręcił mu rękę i jednym sprawnym ruchem pchnął na ścianę, uderzając jego głową o tynk tak, że aż zatrzeszczało.

Z tyłu rozległy się złośliwe śmiechy, chociaż natychmiast umilkły. Drugi strażnik wycelował w Filipa broń i cofnął się o kilka kroków w akompaniamencie jęków swojego towarzysza, który właśnie próbował się zebrać z podłogi:

– Doigrałeś się! Leżeć! Na ziemię! Mówię do ciebie psie! – krzyknął z lekką paniką w głosie, cofając się mimowolnie o krok.

– Sprawdź moje dokumenty!!! – wrzasnął Seymer, ponownie unosząc ręce nad głowę i klękając posłusznie. – Do cholery o nic innego nie proszę! Sprawdź mnie!

– Co tu się dzieje?! Co to za cyrk?! – odezwał się nagle trzeci, gniewny głos.

Stojący nieopodal człowiek, prawdopodobnie dowódca oddziału, najwyraźniej stracił cierpliwość i postanowił rozwiązać zaistniałe nieporozumienie swoimi metodami.

Spojrzał z politowaniem na swojego podwładnego, próbującego podnieść się z ziemi i niewiele myśląc, wymierzył mu siarczystego kopniaka prosto w brzuch. Mężczyzna jęknął kolejny raz.

Następnie podszedł do nadzorcy, który wciąż trzymał Filipa na muszce. Zdecydował, że skoro już wymierzył karę za niedołęstwo, to nastał odpowiedni moment na wyjaśnienia.

– Co wy wyprawiacie?! Przeszukać go! Czemu go jeszcze nie przeszukaliście?!

– On mówi, że jest Junończykiem! – wyjaśnił człowiek. – Położył Salomona na ziemi, przywalił nim o ścianę!

– To widzę! Na co czekacie?! Sprawdzić mi go! Jeśli to prawda zaraz się dowiemy...

Seymer odetchnął w duchu, że trafił się mu ktoś rozsądny. Wiedział, że teraz cokolwiek by się nie wydarzyło i tak da radę się wyłgać. Nadzorca schował broń i przystawił do oczu Filipa niewielkie urządzenie w kształcie srebrnej pałki, nad którym natychmiast wyświetlił się ekran zapisany ciągami cyfr i liczbami.

Człowiek podał hologram swojemu dowódcy. Oficer nagle zrobił się czerwony, na jego usta najwyraźniej pchały się przekleństwa, których jednak nie odważył się wymówić na głos. Wyglądał, jakby dla odmiany teraz jemu brakowało tchu. Zerkał na Filipa bardzo niepewnie,  nie mogąc się zdecydować.

– Ten człowiek jest własnością Pani Miast... – szepnął z przerażeniem. – Jak w ogóle... czemu... Każę was obu wychłostać! Trzeba było sprawdzić, tak jak mówił! – krzyknął do podwładnych, z których jeden odsunął się na bezpieczną odległość, a drugi właśnie zdołał wreszcie podnieść się z ziemi.

– Przepraszam panie Seymer, bardzo przepraszam – zwrócił się do Filipa dużo przyjaźniejszym tonem, podając mu rękę i pomagając mu się podnieść. – Ale co pan tu robi? Nie wolno panu wyjeżdżać poza Układ. Mam tu tak wyraźnie napisane. Powinienem pana aresztować, gdyby nie...no wie pan..... W każdym innym wypadku musiałbym to zrobić... – dokończył niepewnie.

– Technicznie Rubieże to wciąż jest Układ – odpowiedział spokojnie Filip, otrzepując kurz z kolan. – To wszystko jest jakimś nieporozumieniem. Załatwiałem sprawy dla Akademii, ale po drodze za dużo wypiłem i zamiast trafić na Aurorę, znalazłem się tutaj. Poza tym mógłbym zapytać was o to samo. Straż kolonii rzadko zapuszcza się tak daleko. Teoretycznie jesteście na ziemi niczyjej. Co tu robicie?

Oficer spojrzał niepewnie na Filipa, sprawdzając, czy konstruktor nie żartuje, ale stwierdził, że Seymer chyba jest z nim szczery. To wszystko wydawało mu się jakąś farsą.

– Cóż... Ktoś dał nam cynk. Nieważne... – powiedział, krzywiąc się. – To nie moja sprawa, co pan tu robił i jak się pan tu znalazł, nie mam takich uprawnień, żeby pytać,  ale muszę odstawić pana na Junonę. Bardzo mi przykro, nie mam wyjścia.

– Rozumiem – stwierdził Filip. – Tak właściwie to nie mam nic przeciwko, przyda mi się podwózka. Potrzebuję transportu. Wyjdę na zewnątrz i tam poczekam. Naprawdę muszę się przewietrzyć.

Filip nie czekając tym razem na zgodę ani pozwolenie, wyszedł, zostawiając za swoimi plecami osłupiałego nadzorcę oraz ludzkie krzyki i pojękiwania. Niektórzy wołali do niego, gdy przechodził i patrząc ze wstrętem, pluli mu pod stopy. Szybko przestał być sprzymierzeńcem, a stał się wrogiem — za każdym razem było tak samo.

Gdy Filip znalazł się wreszcie na zewnątrz, na jego twarzy momentalnie osiadł szary szron, lecz i tak wziął głęboki, pełen wytchnienia oddech. Dłużej by nie wytrzymał w tej zatęchłej, śmierdzącej ludzkimi wydzielinami spelunie. Chwilami był blisko, żeby zwymiotować któremuś z nadzorców na buty, a wówczas mogłoby się skończyć różnie... Nie zawsze chcieli słuchać...  Mógłby oczywiście zabić ich wszystkich i pewnie zrobiłby to, gdyby nie miał wyjścia, jednak nie byłby to zbyt rozsądne posunięcie. 

Spojrzał przed siebie na jedyne światło jakie dostrzegł w oddali.

Wyglądający niczym olbrzymia przerośnięta pchła, potężny statek kolonialnej straży połyskiwał na horyzoncie, błyskając światłami do lądowania. Filip nigdy by nie przypuszczał, że poczuje na ten widok coś w rodzaju ulgi. Zupełnie przypadkowo trafiła mu się najlepsza opcja podróży, a do tego wciąż miał eaton dla przykrywki, gdyby ktoś znaczniejszy zainteresowałby się jego przygodami. Znowu mu się upiekło. 

Będzie mógł coś zjeść, odpocząć, nikt go nie zaatakuje i na pewno nie odważą się teraz go przeszukać. Seymer wcale nie zamierzał odwdzięczyć się tym samym. Ostatnio było tu zdecydowanie zbyt wiele dziwnych przypadków, a systemy kolonialnej straży stanowiły dla konstruktora otwartą księgę. W pierwszej kolejności wykasuje z niej ślady swojej wizyty, a później dowie się czegoś więcej. Jedyne, co musiał zrobić, to znaleźć się wewnątrz statku. Ruszył w kierunku migoczących świateł.

***

Izabela siedziała w swoim pokoju, opierając się łokciami o blat, podczas gdy ogień wciąż igrał wesoło w kominku, skrząc się odcieniami pomarańczy. Było ciepło i sucho, ale ona i tak zarzuciła sobie na plecy grubą futrzaną narzutę. Jasny kolor włosia śnieżnego lwa współgrał z jej białymi włosami i niebieskimi oczami, podkreślając niezwykłe piękno albinoski. Przed nią na dużym stole leżało kilka srebrnych przedmiotów, które odbijały blask płomieni w taki sposób, że skóra Izabeli pokrywała się teraz migającymi rudymi plamami.

– Jak to nie możecie go znaleźć? Dalej nie wiecie, gdzie on jest? To pomywacz, chłopak na posługi! – krzyknęła, mocno gestykulując dłonią, a rdzawe cienie przesunęły się wzdłuż jej twarzy. – Każdy za kilka nędznych blaszek majoriny powie wam, gdzie się ukrył! Na moim terenie wiem o wszystkim! Niech mi ktoś to wytłumaczy, zanim mnie szlag trafi!

Dwóch mężczyzn, stojących przed nią, spojrzało po sobie dość niepewnie. Jeden niski i krzepki, niechlujnie ubrany, z czupryną potarganych blond włosów postanowił wreszcie zaryzykować. Uśmiechnął się i zapytał:

– Czy możemy po prostu uznać, że znaleźliśmy dwa ciała?

Izabela skrzywiła się.

– To nie jest temat do żartów – powiedziała groźnie. – Znaleźliście dwa kawałki, a nie dwa ciała! Trup jest jeden! Jestem pewna, że to akurat robota mojego ostatniego gościa.

– On zupełnie nie wyglądał na takiego panno Izabelo, nie wyglądał. Musiał mieć skubaniec siłę, nie łatwo przeciąć kogoś na pół. Wcale nie jestem pewien, że to był on – odrzekł drugi mężczyzna z pewnością, która mogła wynikać tylko z doświadczenia.

Był bardzo wysoki i dobrze zbudowany a jego twarz, ogorzała i poryta bliznami nosiła ślady ciężkiego żywota. Prawe oko miał sztuczne, od normalnego odróżniała je tylko złota źrenica.

–  Wystarczy, że to wiem ja! I gdybyście, powtarzam to po raz drugi, zrobili to, co do was należało, gdybyście zamiast zachlewać się jak para świńskich ryjów, odprowadzili mojego gościa dyskretnie, gdybyście w ogóle go odprowadzili, to nie musiałby nikogo przecinać na pół! Nic takiego by się nie stało! Jak ja teraz wyglądam?! – krzyknęła Izabela, wstając i waląc obiema pięściami w stół, aż zabrzęczały srebrne przedmioty.

– On wyszedł tak szybko, żeśmy go nawet nie przyuważyli – odpowiedział blondyn. – To było wtedy, jak on tu stał i...

– On nie wyszedł szybko, tylko ty i Edmund spieprzyliście prostą robotę – przerwała mu, opierając się na dłoniach o stolik. – Mieliście zapewnić mu bezpieczeństwo! Miało nie być żadnych Oczu ani innych śmieci Pani Miast! Miał wyjść bez uszczerbku na zdrowiu nawet z najgorszego burdelu na Rubieżach, a wy mieliście dopilnować dyskretnie, żeby się tam dobrze bawił i znalazł zdrową dziwkę. Mieliście tylu ludzi, ilu chcieliście, ale nikt nie zauważył parszywego Junończyka, bo nie śmierdział wam jego towar! Drewno z Europy*, co? Dobre sobie. Ile wzięliście pod stołem bez mojej wiedzy?! Zapamiętam to sobie i jak znajdę, chociażby jedną szczapkę, od której nie policzyłam procentu, zapłacicie czymś więcej niż impulsami! A ten chłopak ma się znaleźć! Chcę wiedzieć, co on widział!

– Skoro to był on, to dlaczego puścił chłopaka? – wtrącił spokojnie mężczyzna z jednym okiem. – Gdybym był na jego miejscu, zabiłbym ich obu.

– Nie wiem. Może myślał, że to ja się rozmyśliłam, że wcale nie zamierzałam iść na wymianę, a tylko wyciągnąć z niego informacje. Dzieciaka zostawił dla mnie, żeby przekazać ostrzeżenie. Ale tego się nie dowiemy, bo go nie ma, prawda? Wiecie, jakie to może mieć konsekwencje?!

– On uciekł, co my na to poradzimy – wzruszył ramionami Edmund. – Się trafi, to będzie, a jak nie...

– Nie mam już więcej czasu na dyskusję z wami. Muszę przygotować się do podróży. Moja siostra na mnie czeka – powiedziała Izabela, wzdychając ciężko. – Pojadę sama, bo nie ufam wam, nieroby, nie po tym, co zrobiliście ostatnio, to już kolejna wasza skucha. Macie trochę czasu, zanim wrócę. Liczę na jakieś postępy.

– Już teraz się staramy. Mówię serio, naprawdę robimy...

– Swoje powiedziałam – ponownie przerwała Izabela. – Spieprzać mi teraz stąd, ale już!

Ludzie Izabeli zerknęli po sobie i wzruszając ramionami, wreszcie wyszli. Edmund, ledwo mieścił się w drzwiach i musiał schylić głowę, żeby wyjść z małego pokoiku do wnętrza gospody.

Izabela skupiła się ponownie na srebrnych przedmiotach. Po kolei brała je do ręki i obmacywała. Wybrała trzy małe, identyczne, srebrne zwoje. Tylko środkowy był prawdziwy i właśnie na nim Filip zaszyfrował informacje na temat Pani Miast. Pozostałe zwoje Izabela spreparowała sama, tak na wszelki wypadek, gdyby jakoś wpadła lub gdyby nadarzyła się inna okazja. Czasami udawało się upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu i fałszywe dane, wpadały rzekomo przypadkowo w odpowiednie ręce, siejąc wrogość, zdradę i wątpliwości.

Włożyła zwoje do torby leżącej na ławie i ukryła swoją idealną twarz w dłoniach. Od tego wszystkiego rozbolała ją głowa.

Nie znała Filipa wcześniej, Junończycy z samego tylko założenia byli jej wrogami. To jej siostra skądś go wytrzasnęła, ale z pewnością nie była to długa znajomość. Eleonora jednak postanowiła zaryzykować i przekonać go do swoich planów, a on trochę nazbyt szybko się zgodził. Z tego, co Izabela o nim słyszała, nie był to głupi mężczyzna, ani taki z którym można było ot tak sobie igrać. Miał opinię niebezpiecznego i prawdę powiedziawszy, właśnie udowodnił, że taki rzeczywiście jest.

Zastanawiała się, co tak naprawdę skłoniło Filipa do przyjęcia ich wspólnej oferty? Eleonora umiała być przekonująca, jeśli chciała, on miał dużo i mógł zyskać jeszcze więcej, jednak czy tylko o to mu chodziło? Może prowadził jakąś podwójną grę? Przypomniała sobie teraz błysk w jego oku, gdy wspomniała o swojej siostrze. Czyżby to był powód? Izabela, mimo że była sama w pokoju, pokręciła przecząco głową, jakby chciała zaprzeczyć nawet sobie.

Nie, odpowiedziała sobie w myślach. Za krótko się znali, zresztą Eleonora miała serce z kamienia, jeśli szło o takie sprawy. Była zimna, sucha i kalkulująca. To ostatnia kobieta, która mogłaby pociągać takiego człowieka. Eleonora była przeżartą wewnętrzną wrogością do świata i wszystkiego, co oddycha. Ze wszystkich trzech sióstr to Izabela miała najgorętszą naturę.

Zdarzyło się jej nawet raz zakochać i to praktycznie od pierwszego wejrzenia. Nie w człowieku oczywiście, bo człowieka nigdy by nie pokochała. Ale jego, to co innego. Był ostatni ze swojego gatunku, wyrwany z własnego miejsca i porzucony, bez celu i sensu w życiu. Jego bezmyślni twórcy odeszli dawno temu. Osierocony i opuszczony przez Boga, który umarł, ale już nie zmartwychwstał, ludzki do granic możliwości, chociaż jednocześnie dalej tak bardzo obcy.

Położyła swoją bladą dłoń na szyi, dotykając miejsca na skórze, gdzie zwykle wisiał medalion i zadrżała ze złości. Ostatnią pamiątkę po nim... Więcej niż pamiątkę, jej ostatnią nadzieję, miał w rękach konstruktor, któremu ciężko było ufać. Jeśli spieprzy robotę albo spróbuje ją oszukać, to naprawdę byłoby dla niego lepiej, żeby się nigdy nie urodził. 

***

Estera długo nie mogła pojąć ani gdzie jest, ani co się z nią dzieje. Otaczała ją czarna nieprzenikniona pustka. Nawet nie wiedziała, czy jest martwa, czy żywa, czy to sen, czy jednak jawa.

Nie czuła niczego, zlewając się z wszechobecną ciemnością. Przez chwilę zastanawiała się, czy po prostu nie leży pod gruzami zawalonego budynku. Ten zapach zgniłych jaj — to musiał być gaz. Ktoś zapalił papierosa i cały budek wyleciał w jednej chwili powietrze, a ona wraz z nim.  Szkoda, że nie skojarzyła tego wcześniej, może wtedy udałoby się jej uciec.  Teraz było już za późno.

Jakimś cudem najwyraźniej przeżyła, ale pewnie i tak umrze tutaj przygnieciona stertą kamieni. Udusi się albo zginie z głodu, będzie męczyć się długo, nim śmierć łaskawie ją zabierze do siebie. Los poskąpił jej nawet tego, nie było jej pisane szybkie i łagodne odejście z tego świata. 

Jednak w chwili, gdy o tym pomyślała, wróciła do niej świadomość własnego ciała. Estera stała. Nie było wątpliwości, że rzeczywiście stoi. Spróbowała wyciągnąć przed siebie dłonie i spojrzeć na nie. Udało się jej i patrzyła teraz na czubki własnych palców majaczące w ciemności. Nie paliły ją poparzenia, nie czuła żadnego bólu. 

Czyli jednak żyła. A może nie? Czy to było piekło? Bo z pewnością nie było to niebo.

– Gdzie ja jestem? – powiedziała wreszcie na głos.

W ulu. W ulu. W ulu – odpowiedział jej przytłaczający harmider tysięcy różnych głosów. 

Estera ledwo mogła wytrzymać to niesamowite natężenie zróżnicowanych dźwięków, czuła się jakby natychmiast po przebudzeniu, znalazła się na wyjątkowo hałaśliwym koncercie rockowym. Krzyknęła, zwijając się w kłębek i łapiąc się za uszy. 

– Przestańcie! Przestańcie mówić jednocześnie! Czym wy jesteście?

Tobą, tobą, tobą, tobą  – potoczyło się echem, jednak dużo łagodniej.

Dziewczyna  zupełnie nie wiedziała, co powinna myśleć. Z jednej strony miała intensywne przeczucie, że jest w jakimś sensie to prawdą, że ona i głosy stanowiły jedność. Z drugiej strony mówiły tak chaotycznie i bez sensu, że nie mogła nic z tego pojęć.

Jesteś zarazem pierwszą i ostatnią – powiedział jeden z głosów, najwyraźniej czytając w jej myślach. – Twój brat również. Ale to ciebie wybraliśmy, bo jesteś już dojrzała. 

– Ja niczego nie rozumiem! Nic od was nie chcę! Nie wiem nawet, gdzie jestem! Gdzie jest Adam?! – krzyknęła.

Nie tutaj – odparły.

– Ale żyje? Czy ja też żyję?

Tak, Estero. Jesteś pomiędzy czasami w naszej wspólnej świadomości. Utknęłaś tu z nami. Musisz czekać na pomoc. Widzimy, że ona przyjdzie, posłaliśmy już po nią  – odparł  pojedynczy kobiecy głos.

– Nie chcę czekać na żadną pomoc, puśćcie mnie do domu! Gdzie jest Adam?!

Musisz czekaćJesteś ostatnia i pierwsza.  Nie sądziliśmy, że to może się wydarzyć. Jesteś naszą jedyną nadzieją!

– Jestem tylko zwykłą kelnerką! Przynoszę ciasta i kawę i jedyne, co naprawdę potrafię robić to dobry sacher*! WYPUŚCIE MNIE!!! – ryknęła Estera przez łzy, które teraz obficie kapały jej z oczu na policzki.

Nagle ciemność rozrzedziła się nieco. 

Zobaczyła wreszcie, że w rzeczywistości jest w czymś w rodzaju tunelu. Na jego końcu świeciło jasne światło. Zagryzając ze stresu dolną wargę prawie że do krwi, ruszyła niepewnie przed siebie w kierunku, jak się jej wydawało, wyjścia. 

Światło robiło się coraz większe i teraz wyraźnie widziała obrys idealnie okrągłej jaskini. Głosy mówiły coś do niej, chyba ją nawet błagały, by wróciła, ale Estera zakryła dłońmi uszy i uparcie parła przed siebie. 

Wreszcie znalazła się na zewnątrz. 

Zalało ją niesamowicie intensywne słońce.... Teraz widziała już dokładnie, gdzie jest. Była na pustyni... Niesamowicie dziwnej pustyni, swoją drogą.

Wszystko było tu bowiem czarne lub pomarańczowe w tym i sam piasek. Wyglądał, jakby jarzył się złotem, a wiatr unosił go w powietrze, sypiąc drobinki drogocennego kruszcu na jej stopy.

– Gdzie ja jestem... Co jest grane... – powiedziała na głos, kucając i zanurzając rękę w tym dziwnym podłożu. Poczuła piach przesypujący się między palcami, był inny w dotyku niż zwykły piasek, o wiele gładszy i lżejszy.  – Przecież to nienormalne. Może ja jestem nieprzytomna?  Albo jeszcze coś... Może majaczę w śpiączce? To musi być to. Jestem nieprzytomna. Jak nic.

Pomyślała, że pewnie leży gdzieś na jakimś szpitalnym łóżku i zaczęła zastanawiać się, czy jakoś może się wybudzić z tego dziwnego amoku. Tylko, co jeśli nie leży teraz na szpitalnej pryczy, a jest dalej pod gruzami? Może jednak lepiej zostać w tym śnie. 

W gruncie rzeczy było tu przecież dość przyjemnie... Nie czuła bólu, a przecież pamiętała wybuch, ponadto stwierdziła, że nie ma w niej  uczucia głodu, ani zmęczenia, nawet nieustannie towarzyszący jej smutek był jakby trochę mniejszy. 

Nie. Coś jednak było tu mocno nie tak. 

– To nie jest dobre miejsce i nie ma ze mną Adama – powiedziała znowu na głos i zaczęła krzyczeć. – ADAM! ADAŚ! ADASIU!

Odpowiedziała jej głucha cisza. Nie było nawet echa. 

Estera nie wytrzymała, usiadła na ciepłym piasku, objęła rękoma kolana i zaczęła spazmatycznie kiwać się i szlochać. Łzy ciekły jej po twarzy, a kilka z nich spadło na drobiny czarno–złotego pyłu. Natychmiast wyparowały pod wpływem gorąca, lecz zaraz wszystko okryła dziwna szarość.

Słońce najwyraźniej zachodziło tu bardzo szybko, bo powoli po pustyni zaczął sunąć cień, a im dłużej Estera siedziała sama, szlochając, tym mrok robił się coraz gęściejszy.

Co to wszystko miało znaczyć? Była przecież tylko dzieckiem, samotnym i porzuconym, które znalazło się nagle, Bóg wie gdzie. Na pewno nie tam, gdzie powinno być.

W dość krótkim czasie zrobiło się naprawdę ciemno i Estera zaczęła czuć teraz pod skórą jeszcze większy strach. Miała wrażenie, że w ciemności coś ją obserwuje. Coś, czego nie powinno tu być. 

Dziewczyna nie miała pojęcia, skąd to wszystko wie, ale odpowiedzi przychodziły do niej same, prawie że natychmiast. To był to obcy umysł, ale przez słowo obcy, nie rozumiała wcale innej osoby. To nie był umysł ludzki, był dokładnie taki sam jak cień pełzający nocą po pustyni, jak morowe powietrze, złe oko, wygłodniałe agresywne zwierzę. 

Nie, nie zwierzę. To było coś złego coś, co lubiło krzywdzić. Była tego pewna.

Uciekaj! – szepnęły głosy, które słyszała w jaskini. – Uciekaj prędko! Teraz!

Esterze nie trzeba była dwa razy powtarzać. Wstała i rzuciła do ucieczki, gnając na oślep w ciemność.

*Europa — chodzi nie o kontynent, ale o jeden z księżyców Jowisza, ponoć najbardziej nadający się do skolonizowania. Być może jest tam woda, a nawet i oceany ukryte pod lodem. 

*Sacher — czekoladowy torcik wiedeński. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro