Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Koniec?


– Zabarykadować drzwi!!! – ryknął tatuś – Nadciągają!!!

Mamusia płakała i tuliła mojego braciszka. Ten paplał coś w swoim dziecięcym języku, wyciągając rączki w moim kierunku.

Ja bawiłem się w wojnę. Z potworami.

– Do schronu. Szybko. – tatuś te zdania wyszeptał. Śmieszne. Kto mógłby tutaj nas usłyszeć?

Schronem nazywamy naszą spiżarnię. Znajduje się w piwnicy, za ukrytymi drzwiami zamaskowanymi kredensem. Ten jednak jest z pianki, więc nawet ja potrafię go przesunąć.

Tak też zrobiłem teraz, z dumą prezentując rodzicom moje umiejętności. Jednak ci to zignorowali. Wbiegli do schronu, pociągnęli mnie za sobą, zamykając drzwi.

W spiżarni było całkiem przytulnie. Ściany pomalowano na granatowy kolor (sam wybierałem farbę!), z sufitu zwisają się kable z żarówkami na końcu. Ale wygląda to ładnie, nie tak jak podczas remontu.

Na półkach stało pełno jedzenia: konserwy mięsne, suchary, dżemy, miód, puszki z zupą...

Nagle usłyszałem pukanie do drzwi. Mamusia zaczęła mocniej płakać, natomiast tatuś wziął do ręki kij baseballowy. Jest dzisiaj bardzo zabawny. Przecież nie będziemy tutaj grali!

Pukanie ponosiło się, jednak teraz zostało połączone z szarpaniem za klamkę, na przemian z dzwonieniem do drzwi. W pewnym momencie usłyszałem nawet głos chłopaka z domu naprzeciwko.

– Pomocy! Błagam, wpuśćcie mnie!!! Oni mnie gonią!!!

Na wzmiankę o gonieniu sam wybiegłem ze schronu, upominany wołaniem rodziców. Uwielbiam bawić się w berka! Zatrzymałem się tylko na chwilę, przed drzwiami, które otworzyłem.

Do domu wpadł rozpłakany chłopak, który natychmiast pokierował się w stronę spiżarni. Nawet się ze mną nie powitał, wyobrażasz to sobie?

Znał układ naszego domu, czasami się z nim tutaj bawiłem. Najbardziej lubiliśmy zabawę w schronie, pewnie dlatego tam pobiegł. Ja podążyłem za nim.

— Oni dorwali moich rodziców — opowiadał, kiedy znaleźliśmy się w schronie — złapali ich, jeden z nich coś zrobił tacie, a potem... A potem tatuś wstał, ale już nie był sobą. Tak strasznie się patrzył! Przestraszyłem się go, pobiegłem na górę. A wtedy moja mamusia krzyknęła. Okropnie krzyczała! I długo, a temu towarzyszyły dźwięki mięsa spadającemu na podłogę. Potem usłyszałem ich kroki na schodach, a że się bałem, schowałem się za skrzynią z ubraniami. Ale wtedy pan – wskazał na mojego tatę – krzyknął, i postanowiłem uciec do was. Po dachu. Często się tak wymykam, mam w tym wprawę!

– Dobrze... – wtrącił tatuś, patrząc na chłopca

– Jo.

–... Jo. Powiedz mi, jakim cudem usłyszałeś moje wołanie?

– Och, to proste! Macie otwarte okno w kuchni!

Po tym zdaniu tatuś ponownie wziął kij.

– Zostańcie tu. Muszę coś zrobić z tym oknem.

Kiedy popchnął drzwi, zobaczyliśmy dwa okropne potwory. Ich skóra przypominała mielone, niebieskie mielone, na twarzy było widać zęby podobne do czosnku dodawanego do kotletów.

Potem wszystko potoczyło się szybko.

Jeden potwór popatrzył w naszą stronę.

Tatuś rzucił się po pistolet leżący na szafce.

Ja rzuciłem się do ucieczki.

Potwór zaczął mnie gonić.

Pistolet wystrzelił.

Kula drasnęła mnie w nogę.

Strzał.

Krew potwora zabrudziła piwniczkę.

I mnie.

Ból.

Tępy. Ból.

Krzyk.

Płacz.

Błysk.

Koniec.

Kolejne polowanie. Kolejne krzyki. Kolejni nieumarli.

Ja mam miejsce w pierwszym rzędzie, na kupie gruzu.

Nie mam pojęcia, dlaczego oni jeszcze zabijają. Dlaczego się nie opamiętają.

Tak jak ja. Kiedyś.

Pamiętam, obudziłem się w salonie spanikowanej rodziny. Nie miała nawet czym się przede mną bronić. Pomimo to, nie zabiłem ich. Podziękowałem i wyszedłem. Tamci byli w ogromnym szoku, po chwili wybuchli jednak zaczęli śmiać się spontanicznie, szczęśliwi, że są żywi. I zdrowi.

Jednak nic nie trwa wiecznie – po chwili jeden z nas wtargnął do domu i wszystkich pozabijał.

Kretyn.

– Cześć stary! Jak leci?

Odwróciłem się. W moją stronę zmierzał George. Człowiek.

– Jeżeli chodzi ci o tkanki, to lecą całkiem nieźle, dziękuję.

– Tak, ty wiesz jak poprawić humor!

George to mój przyjaciel. Nietypowa przyjaźń, prawda? Zna mnie bardzo dobrze, chyba nawet lepiej niż ja sam. Poznałem go kilka dni po moim Przebudzeniu. Najpierw spanikował, ale gdy zobaczył, że nie mam zamiaru go zaatakować, zainteresował się moją osobą. Zagaił do mnie kilka powolnych słów, a ja mu odpowiedziałem, zadowolony, że mam do kogo otworzyć gębę. Oczywiście George nie spodziewał się, że odpowiem. Zafascynowałem go jeszcze bardziej. Jednak po kilku chwilach uciekł.

Pewnego dnia znowu na niego wpadłem. Dosłownie. Uciekałem wtedy przed jakimś szaleńcem, który nie pojął, że nie chcę zrobić mu krzywdy.

Dlatego nie mogłem się zatrzymać, rzuciłem tylko szybkie "przepraszam" i ruszyłem dalej. Po chwili zorientowałem się, że biegnie za mną. Był szybszy, wyprzedził mnie i pociągnął do jakiegoś opuszczonego budynku. Uprawniając się, że nic nam nie grozi (mi ludzie, jemu trupy)

– Cześć. Jesteś jednym z nich?

Po czym zaczął opowiadać o jego zainteresowaniach i o celu, do którego dąży. Okazało się, że jest naukowcem w słynnym wśród ludzi laboratorium, próbującym odnaleźć szczepionkę przeciwko zarażeniom i lek, który czyni przemienionych z powrotem w ludzi.

Ja odpowiedziałem mu o naszych zwyczajach. Jak odróżniamy ludzi od naszych (po zapachu), czym się kierujemy, dlaczego ja gardzę takimi jak my (Nie mamy prawa żyć. Umarliśmy, gnijemy).

Zaczęliśmy spędzać ze sobą coraz więcej czasu. On przesiąkł moim zapachem, co spowodowało zupełną obojętność do jego osoby ze strony zombie. Zgodziłem się też oddać próbkę mojej krwi do analizy.

George przysiadł się do mnie.

– Piękny widok, co? Wyniszczone miasto, spanikowani ludzie, żywe i martwe trupy...

– ...I jakiś idiota, który to wszystko opisuje. Lepiej mów, co u ciebie. I jak postępy nad lekiem.

George spoważniał.

– Wiesz, boję się, że lek może być trucizną. Okazało się, że wirus, który miałeś we krwi, był dziwnie zmutowany. Nie dość, że nie można się nim zarazić przez ugryzienie, to ten, który zdoła się przemienić, po pewnym czasie odzyskuje świadomość. Nosiciel za to pozostaje nosicielem, oczywiście nie kontrolując tego, co robi. Dodatkowo szczepienia źle wpłynęły na dotychczasowe obiekty - po prostu nagle ginęły. Poprzez ścięcie się białka w mózgu.

– Czyli jestem złym dawcą? – zapytałem ze smutkiem. Przed nami przebiegł jeden z nas, rycząc wściekłe.

– Tego to nie powiedziałem – George przerwał, ponieważ trup wracał, goniony przez człowieka z pistoletem – Przed śmiercią obiekty wykazywały nagły spokój, a wyraz twarzy był zamyślony. Podejrzewam, że... Że coś przypomniały sobie. Swoje życie. Albo życia.

Przypominały sobie życie? Życie przed?

– A ja? Czy ja mógłbym...

– Spróbować możesz – George faktycznie dobrze mnie zna – Ale czy to jest bezpieczne? Tego to nie wiem. Nie gwarantuję, że przeżyjesz.

Popatrzyłem na siebie z lekkim rozbawieniem.

– Wiesz, ludzie mówią, że żyje się tylko raz. A ja?

Do laboratorium dotarliśmy bez większych problemów. To znaczy, raz zatrzymała nas policja, a kiedy zobaczyła mnie, już chcieli otwierać ogień. Całe szczęście, że rozpoznali George'a i puścili nas wolno.

Budynek, w którym znajduje się laboratorium, nie wygląda nadzwyczajne. Przypomina zwyczajny dom, tylko brakuje w nim okien, a drzwi wykonane są ze stali. A do ich otwarcia służy czytnik dłoni. Za to w środku... pełen luksus. Jak na standardy apokalipsy, oczywiście.

Długie, białe korytarze. Drzwi bez klamek, przy których znajdowały się czytniki dłoni lub kart (z tego co zauważyłem, tylko schowek i toalety nie były zabezpieczone).

Jednak George'a wcale nie interesował wystrój wnętrza. Pewnie kierował się na koniec korytarza, gdzie znajdowały się drzwi zabezpieczone za pomocą czytnika kart i kodu (kod był na wypadek, gdyby karta wpadła w niepowołane ręce).

Mój przyjaciel wydobył z kieszeni prostokątny przedmiot, który przesunął po tarczy skanera. Następnie wdusił kilka cyfr, a drzwi otwarły się z cichym sykiem.

Weszliśmy do pomieszczenia, w którym znajdowało się kilka osób: niski staruszek, mężczyzna z okularami w okrągłych oprawkach i dziewczyna pochylona nad mikroskopem. Co do wyposażenia, to znajdowały się tam dwa biurka, kilka stołów, szklana gablota z zamkniętymi wewnątrz fiolkami i jakiś fotel z okablowaniem.

George szybko włożył fartuch, znajdujący się na wieszaku przy drzwiach.

– Witam, panowie! I panią – uśmiechnął się do siedzącej przy mikroskopie dziewczyny, na co ta odpowiedziała lekkim uśmiechem.

– Przedstawiam wam mojego starego druha, któremu to wszystko – wskazał na pracownię – zawdzięczamy! Poznajcie... em... poznajcie Świadomego!

Świadomego. Ja też chcę mieć imię!

W laboratorium rozległy się niemrawe oklaski.

Mężczyzna z okularami pociągnął Georga za rękaw, prowadząc go do kąta. Mówił coś do niego cicho, od czasu do czasu spoglądając na mnie.

Nie spodobało mi się to.

Podszedłem do nich.

– Jo, naprawdę, to nie jest... – mężczyzna przerwał, patrząc się na mnie z niepokojem.

– Błagam. Po prostu dajcie mi tą pieprzoną szczepionkę, tabletkę, czy co to tam jest. Ja chcę znać swoją przeszłość, imię, cokolwiek!

– Nie wiem, czy to jest dobry pomysł...

Nie pamiętam, kto to powiedział.

– Nie obchodzi mnie to!!! Albo wiecie co? Sam się podłączę do tej waszej maszyny, a najpierw wezmę ten wasz cudowny lek!

Ruszyłem w stronę maszynerii. Naprawdę miałem zamiar wykonać mój chory plan.

– Hej!

Rozpoznałem głos Georga.

– Widzę, że naprawdę jesteś zdeterminowany. Jak będziesz chciał wziąć... lek – to słowo z trudem przeszło mu przez gardło – to i tak go weźmiesz. Nic ci nie przeszkodzi. A ja jednak chcę się upewnić, czy mój przyjaciel ma jakiekolwiek szanse na przeżycie. Dlatego, Chris, bądź tak uprzejmy, i podaj panu to, czego sobie życzy.

Mężczyzna przestrzegający Georga popatrzył na mnie spode łba, po czym ruszył w stronę gablotki. Otworzył ją, czemu towarzyszył zimny podmuch powietrza (tak, ja też potrafię odróżniać ciepło od zimnego). Wyjął z jej wnętrza fiolkę z płynem, najpewniej zawierającym lek, po czym napełnił nim strzykawkę.

– Niech "szanowny pan" raczy usiąść, nie chcemy, aby Tris miała więcej roboty spowodowanej walającymi się tkankami po podłodze - zakpił, na co usiadłem ze złością na fotelu i wcisnąłem na głowę dziwny hełm z podłączonymi kablami. Tris, dziewczyna od mikroskopu włączyła maszynę. Pokazywała jakieś wykresy, fale i coś w tym rodzaju.

Jednak dla mnie liczyła się tylko strzykawka wypełniona przezroczystym płynem.

Chris (tak nazywał się okularnik) wbił mi w kark igłę. To nie było przyjemne uczucie.

– Zaraz odpłyniesz. Poczekaj chwilę.

A co niby miałbym robić?

– Żegnaj, przyjacielu.

Strzał.

Ból.

Krzyk.

Płacz.

Błysk.

Koniec.

Koniec?

Nie.

Jest jeszcze przerażone spojrzenie. Intensywny, słodkawy zapach, odczuwalny na języku. Ciała. I niemowlę. Ranne.

A w kącie kuli się mały chłopczyk.

Jo?

George?

Wstaje, chwytając kij baseballowy.

Zawsze dobrze grał.

Niepewne spojrzenie w moją stronę. Niemowlak w objęciach.

Braciszek. Nick.

– Pewnego dnia – zaczął – pewnego dnia cię wyleczę, Jack. Obiecuję.

Nie przejąłem się jego słowami. Liczyły się tylko stygnące ciała na podłodze. Obok nich klęczał inny zombie.

Błysk.

Ucieczka. Nieprzyjemny trzask w lewej nodze. Upadek. Jakiś cień. I drugi, odpychający go.

Błysk.

Przerażona rodzina, ostry, słodki zapach. Nagły ból w karku. Oddech.

Świadomy. W końcu.

– No popatrz, Jo! Ten twój koleżka się budzi!

Jak?!

– Żyjesz!

– No właśnie nie żyję! Przecież umarłem, tam, w schronie.

George zesztywniał, jakby trafił w niego grom z jasnego nieba. Potem z jego ust wyleciał potok słów.

– Czyli... Czyli to jednak ty, Jack! Cały czas za tobą podążyłem, chroniąc cię przed śmiercią. Bo ty nigdy nie umarłeś! Kula cię tylko drasnęła, nie spowodowała wykrwawienia. Przemieniłeś się, kiedy żyłeś. Czyli żyjesz nadal.

– George, przewiało cię ostatnio? – odezwał się Chris – Czy może zwyczajnie oszalałeś? Jak chcesz, mogę wezwać lekarza, jest w gabinecie obok.

– Jack, jak się czujesz? - zapytał Jo ignorując uwagę okularnika, zdejmując mi z głowy hełm – jakoś inaczej?

– Nie wiem, zawiadomię cię, kiedy poczuję się lepiej, albo stanę się człowiekiem. Miło było poznać! - rzuciłem w stronę pozostałych.

Szybko znalazłem się przy drzwiach. Od środka wystarczyło je tylko pchnąć, aby otworzyć przejście na korytarz.

– Zaraz! A ty dokąd!

– Szukać brata. Dzięki, doktorze!

Korytarz był... zwyczajny, jednak wiedziałem, że jeżeli na niego wyjdę, rozpocznę nowe życie.

Bo żyję nadal.

– Dzięki raz jeszcze. Do zobaczenia!

Dałem krok w przód.

Nick.




Opowiadanie konkursowe. Konkurs zorganizował 

Nie umiem w schematy ~

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro