Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 17. - Odnalezieni

Szybkie słowo od autorki!
Hej! Chyba już wszyscy przyzwyczaili się do moich dramatycznych odejść i powrotów po latach xD Na swoją obronę mam tylko to, że aktualnie jestem w trakcie pisania pracy licencjackiej, która pochłania sporo czasu. W międzyczasie trochę rysuję (bohaterowie "Kodu Absolutnego" też się czasem pojawiają!), dlatego zainteresowanych zapraszam na Instagrama, gdzie można mnie znaleźć pod nickiem cillianna_senpai ❤️

Trochę minęło od ostatniego rozdziału "Kodu", dlatego zrobię poniżej krótkie "w poprzednim odcinku" rodem z Netflixa dla tych, którzy zdążyli już nieco zapomnieć c:
Dziękuję wszystkim, którzy dotarli do tego momentu! Naprawdę się cieszę, że historia Wolfe przynajmniej w jakimś stopniu wzbudziła Wasze zainteresowanie i jestem mega wdzięczna, że jesteście! ❤️

Skrót poprzednich rozdziałów
Wolfe zostaje wysłana na misję, podczas której musi współpracować ze znienawidzonym przez nią Oddziałowcem - Castielem Huntingiem. Dni dłużą się niemiłosiernie przy obserwacji Vince'a Storma, dowódcy Onych, który ukrywa się w okolicy. Brak oznak życia od Coyota, który został skierowany na inną misję, również nie poprawia sytuacji. Wszystko nagle przyspiesza, kiedy partner Huntinga, Carlos, niespodziewanie zostaje porwany. Wolfe i Castiel łączą siły, wbrew Oddziałom, ruszając na misję ratunkową, która prowadzi ich do opuszczanego szpitala.

Ten rozdział dedykowany jest dla wszystkich moich czytelników, zarówno tych powracających po latach, jak i tych zupełnie nowych ❤️ Enjoy!

***

Przyciskam się do ściany i momentalnie zwalniam oddech, kiedy tylko słyszę donośny odgłos kroków. Po drodze tutaj zdjęliśmy każdego Onego, jaki tylko się napatoczył, ale dalej wydaje mi się, że jest ich stanowczo za mało. Wydaje mi się też, że robimy wszystko, czego tylko mogliby chcieć. Przesuwamy się po polach, tak jak sobie to zaplanowali. Ale nie pozwolimy, by to Oni wygrali. Nie póki ja tu jestem.

Charakterystyczny stukot roznosi się echem, dużo lżejszym niż tupanie ciężkich buciorów. Czyżby to mogły być damskie szpilki...?

- Ptaszyno! Ptaszyno, czekamy na ciebie - śpiewny kobiecy głos odbija się od ścian. - Blondasek nie jest zbyt rozmowny, może ty będziesz...

Kobieta śmieje się. Słychać trzask, podobny do odgłosu bicza, a zaraz za nim wyrywa się krzyk. Udręczony. Pozbawiony sił. Cholera, Carlos. Wytrzymaj jeszcze chwilę.

Hunting zrywa się natychmiast, wbiega po schodach i zatrzymuje dopiero przy wejściu do sali, z której sączy się białe światło. W ręku trzyma pistolet, gotowy do akcji. Patrzę mu hardo prosto w oczy.

- Nie rób tego - mówię bezgłośnie, niemal tylko poruszając wargami.

- To nie twoja walka - czytam z jego ust.

Wcale nie chciał ze mną współpracować. Chciał tylko, żebym go tu doprowadziła. To ja znałam lokalizację, nie on. Cholera, dałam się nabrać.

- Castiel! - krzyczę szeptem. Na próżno. Posyła mi tylko chłodne, lekceważące spojrzenie i wchodzi do środka. Zamykam oczy i uderzam pięścią ścianę, o którą dalej się opieram. Kurwa mać.

W co myśmy się wpakowali? Co ja tu w ogóle robię?

Przez dłuższą chwilę niczego nie słyszę. Cisza. Żadnego wystrzału, żadnego kroku, żadnego dźwięku.

Zaczynam coraz bardziej się niepokoić. Coś musiało się tam stać. Bezszelestnie i powoli pokonuję schody, podchodzę bliżej przejścia, trzymając wyciągnięty zza pasa pistolet w gotowości. Wychylam się ostrożnie, chcąc sprawdzić, co się dzieje w rozświetlonej białymi świetlówkami sali, kiedy nagle czuję szarpnięcie za nadgarstek lewej ręki. Pierdolony Ony, zaraz pożałujesz, że się urodziłeś!

Mięśnie reagują automatycznie, ciało natychmiast spina się, gotowe do kontrataku. Unoszę rękę, szykując się do wymierzenia ciosu, szybkiego uderzenia pistoletem, żeby ogłuszyć przeciwnika, jednak momentalnie zamieram.

Wlepiam wzrok w fiołkowe oczy młodego mężczyzny, który stoi tuż przede przede mną. Mężczyzny, którego miałam już nigdy nie zobaczyć.

- Żyjesz - szepcze, a w jego oczach widzę taką ulgę, że aż robi mi się głupio, że sekundę wcześniej chciałam mu przywalić.

Nawet nie wiem, kiedy jego usta sięgają moich. Nawet nie wiem, dlaczego się temu poddaję. Nawet nie wiem, kiedy jego dłoń ląduje na moim policzku, ocierając kciukiem łzy, które momentalnie zaczęły mi się toczyć z oczu. Nawet nie wiem, jakim cudem nie jestem w stanie zrobić żadnego kroku, a moje nogi są całe jak z waty.

- Coyote... Ty cholerny idioto... - szepczę, kiedy odrywa swoje wargi od moich. - Ty... T-ty...

Czuję jak moja twarz zalewa się falą gorąca. Jąkam się. Nie potrafię znaleźć słów. Mam ochotę stąd wybiec, ale jednocześnie nie jestem w stanie.

- Chodź, wracamy do domu - mówi, ciągnąc mnie delikatnie w stronę wyjścia. - Oddział czeka niedaleko.

- C-co...? - szepczę. Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje, jestem zupełnie wybita z rytmu. Chwytam się ramion Coyota, czując jak tracę grunt pod nogami. - Przecież jestem na misji. Musimy odbić... Carlosa.

- Wolfe. Musimy uciekać. Jeśli Storm dorwie któreś z nas, to może doprowadzić do końca Oddziałów. - Coyote mówi cicho i spokojnie. Patrzy mi prosto w oczy, kładzie swoje dłonie ma moich. Wydaje się mieć rację, ale nie jestem w stanie tego ocenić.

- Nie... nie mogę porzucić misji... Carlos i Hunting... Oni...

Na moment tracę równowagę, uderzam plecami o ścianę. Coyote łapie mnie natychmiast, ratując przed upadkiem ze schodów, na których dalej stoimy. Usiłuję stłumić okrzyk, chcący wyrwać się z moich ust. Ból, jak wyładowanie elektrostatyczne, przeszywa całe moje ciało, otrzeźwiając na nowo zmysły. Biorę głęboki oddech i rzucam spojrzenie fiołkowookiemu. Już wie, co planuję. Widzę to w jego oczach, w jego zmartwionym spojrzeniu.

Zrywam się z miejsca, napędzana nagłym przypływem adrenaliny, po drodze łamiąc kilka kodów. Tym razem szatyn nie zdążył mnie złapać.

To wszystko nie mogło dziać się naprawdę. Chcę wymazać to z pamięci... Przynajmniej na czas misji.

Z nadludzką prędkością wpadam do rozświetlonej sali. Kilka metrów ode mnie stoi Castiel. Pistolet, który tak dzielnie dzierżył w dłoni jeszcze chwilę temu, teraz leży na ziemi. Sam Hunting gapi się pusto na kobietę stojącą przed nami, drobną blondynkę w szpilkach. Ness.

- Przecież Oni... Oni cię zabili - szepcze Hunting, jakby nic nie rozumiejąc. - Zabili cię na moich oczach... Pamiętam to... Vanessa, pamiętam to!

Wiem, że to musi być głos Castiela, jednak wcale nie brzmi jak on. Przepełniony jest silnymi emocjami. Emocjami, które nie brzmią jak wrogość i pogarda.

- Castiel... - Ness patrzy na niego roztrzęsiona. Widzę w jej oczach, że nie tylko go zna, ale i coś do niego czuła. Albo i cały czas czuje.

Trudno mi sobie wyobrazić, że to ta sama dziewczyna, która spacyfikowała mnie wtedy, w departamencie Onych. Ta sama, która kipiała determinacją. Ta sama, która patrzyła na mnie pusto, gdy Storm przejął nad nią kontrolę. Która z tych twarzy była prawdziwa? A może jeszcze jej nie poznałam?

- Co tu się dzieje? - pytam zdecydowanie, powoli podchodząc bliżej i, na wszelki wypadek, mierząc do Onej. Castiel wydaje się otrząsać z odrętwienia, ale dalej patrzy na mnie jak przerażona owieczka.

- To jest Vanessa. Moja narzeczona - oznajmia cicho.

- Ta rzekomo martwa narzeczona? W sumie to już się trochę znamy, ale dla formalności - dygam. - Miło mi. A teraz musimy stąd spierdalać - warczę. - Gdzie Carlos? Hunting, do kurwy nędzy, to po niego tu przyszliśmy!

- W pokoju obok - niemal szepcze Ness, aka przerażona owieczka numer dwa.

- Idź po niego - nakazuję, robiąc głową gest w stronę izolatki. Dziewczyna natychmiast wykonuje polecenie.

Po kilkunastu sekundach Ona wraca. Chowam broń z powrotem za pasek, widząc, że jest zupełnie bezbronna.

Zaraz za nią idzie Carl. Gdyby nie charakterystyczne blond włosy i szmaragdowe oczy, chyba bym go nie poznała. Twarz ma całą zachlastaną krwią, poznaczoną siniakami i płytkimi ranami. Mimo koszmarnego stanu, utrzymuje się na nogach.

- Zajmę się nim - słyszę męski głos. Coyote. O cholera, zapomniałam, że on tu dalej jest. Wszystkie moje uczucia mieszają się teraz jak w pierdolonym mikserze ustawionym na najwyższe obroty.

- Nie miałeś przypadkiem stąd uciekać? - pytam, próbując brzmieć, jakbym miała jego obecność w głębokim poważaniu, a sytuacja sprzed kilku minut w ogóle nie miała miejsca. Coyote uśmiecha się beztrosko i okrywa Carlosa swoją bluzą.

- Nie bez ciebie.

- A co z Vanessą? - Słyszę, że Castiel jest wyraźnie zdenerwowany. - Nie zostawię jej. - Podchodzi do niej i chwyta jej dłoń. Przez moment patrzą sobie w oczy, co wywołuje dziwne uczucie w moim żołądku. Odwracam od nich wzrok.

- Nie powinniśmy jej zabierać. Jest jedną z nich, wiesz co to oznacza. Jest półkodem, Storm potrafi przejąć nad nią władzę. Może być niebezpieczna - ucina fiołkowooki, powoli prowadząc Carla w stronę wyjścia z sali.

- Nie jest jedyna - odzywa się nagle blondyn. Wszyscy skupiamy na nim swoją uwagę. - Wszczepili mi... to samo, co jej - Carl unosi dłoń i niechętnie odsuwa włosy z karku. Z daleka niewiele dostrzegam, ale po reakcji Coyota widzę, że nie jest to szczególnie przyjemny widok.

Zapada cisza. Coyote patrzy to na mnie, to na Carlosa. W tej chwili chyba nikt nie ma pojęcia, co robić. Wszystkie plany właśnie poszły się jebać.

- Cholera. Spóźniliśmy się.

- Ależ nie, jesteście idealnie na czas - w pomieszczeniu rozlega się donośny męski głos. Jego właściciel wchodzi do sali powoli, jakby tylko czekał, aż wypowiem te słowa. Naszym oczom ukazuje się Vincent Storm, szef całej bezimiennej organizacji, w Oddziałach potocznie nazywanej Onymi.

Natychmiast decyduję się na ruch. Sięgam po pistolet ukryty pod ubraniem, mając w głowie tylko jeden obraz. Martwego dowódcę Onych.

Z potężnym impetem upadam na podłogę, pchnięta przez dwumetrowego faceta, który właśnie pojawił się w drzwiach z tyłu pomieszczenia. Spluwa wypada mi z dłoni i ląduje kilka kroków dalej. Kurwa mać, było tak blisko.

W tym samym momencie z każdego punktu, który mógłby stanowić potencjalną drogę ucieczki, wychodzą ludzie ubrani w szare i białe mundury. Część z nich mierzy prosto w moją głowę, pozostali zabierają się za rozbrajanie Coyota i Castiela. Zabierają nam wszystko, co mamy przy sobie i rzucają to pod nogi Storma. Przynajmniej na koniec pozwalają mi wstać.

- No proszę. Dostałem więcej, niż mogłem chcieć. Niszczycielka i Twórca, dwa półkody i Czyściciel. Chyba sobie zapunktowałem u kogoś na górze - śmieje się gardłowo, opierając się o drewnianą laskę. - Do pełni szczęścia brakuje tylko Vervesa.

Mimowolnie napinam mięśnie, kiedy z jego ust pada nazwisko Devona. Nawet kurwa nie próbuj, stary dziadu.

- Przyszedłeś tu zginąć? - pytam hardo, lekko mrużąc oczy. Próbuję sięgnąć myślą w jego stronę, jednak nie dostrzegam żadnego kodu. Nie wiem jak, ale przygotował się. Cholera. Mimo wszystko może wiedzieć o kodach więcej niż my wszyscy tutaj razem wzięci.

- Nie, ptaszyno. To niemądre myśleć w ten sposób. Chciałem tylko z wami porozmawiać, ale wy woleliście kryć się po kątach i obserwować moje nudne życie. W tej sytuacji musiałem was jakoś zachęcić do spotkania. - Przysuwa sobie krzesło zza ściany i siada na nim. A więc wiedział o naszej misji, nie zdziwiłabym się jeśli nawet od samego początku jej trwania. - Nie chcieliście rozmawiać na swoich zasadach, to zrobimy to na moich.

Mężczyzna uśmiecha się cierpko, chyba tylko na pokaz. Delikatnym ruchem dłoni przeczesuje jasnoszare włosy. Teraz dostrzegam delikatną, wręcz subtelną bliznę na jego lewym policzku, która musiała powstać przy rozbiciu inkubatora w Skarbcu Nauki.

- A o czym chcesz z nami gadać? - Coyote podchodzi bliżej mnie, rozgląda się wokół ze spokojem w oczach.

Przypominam sobie, jak mówił, że jego Oddział jest w pobliżu. Jeśli mamy dostać wsparcie, musimy grać na czas.

- Moje kochane, krnąbrne dzieci - uśmiecha się mężczyzna. - Dalej czekam, aż wrócicie do domu, tak jak Nessie i Carlos.

Wymieniona przez Storma dwójka spogląda na niego jak na żądanie, z pustką w oczach. Przejął ich. Nawet nie wiem jak, nie wiem kiedy. Czy zrobił to jakimś kodem aktywacyjnym? Ciągle mam zbyt mało informacji.

- Odeślij ich w bezpieczne miejsce - zaczyna Castiel zdecydowanym tonem. - Dość już przeszli.

Vince uśmiecha się pobłażliwie, przechyla lekko głowę.

- Oh, Castiel, Castiel. Nie powinieneś wtrącać się w rozmowę bez pozwolenia. Ty akurat masz tu najmniej do gadania. - Posyła spojrzenie Carlowi i Ness. - Pozwolicie, żeby ten głupi Oddziałowiec stanowił o waszej wartości? Pokażcie, co umiecie.

Pstryka palcami, a półkody podchodzą na środek sali. Szpilki Ness lądują na posadzce, w ślad za nimi idzie bluza Coyota, którą okryty był Carlos. Mimowolnie odsuwam się nieco i patrzę na Huntinga, który robi to samo. Coyote wydaje się coś planować, patrzy w skupieniu to na Storma, to na półkody.

Odwracam się gwałtownie, słysząc krzyk Castiela. Carlos i Ness rzucili się na siebie, wywijając nożami, wydawać by się mogło, na oślep. Ich ruchy są przerażająco płynne i szybkie, jakby wcale nie walczyli, a wykonywali skomplikowane układy taneczne. Tyle, że ten taniec może zaważyć o czyimś przetrwaniu, o czyjejś śmierci.

Dwóch Onych przytrzymuje Huntinga, kiedy ten po raz kolejny próbuje wyrwać się do przodu, wskoczyć między walczących. Któryś z nich, zirytowany oporem Oddziałowca, zaczyna go bić. Ciosy w twarz i brzuch nie kończą się póki Castiel nie przestaje walczyć i osuwa się na kolana.

Czuję nieprzyjemne uczucie w żołądku, zdając sobie sprawę, jak musi się czuć. Widzi właśnie jak dwie najważniejsze w jego życiu osoby skaczą i tną, próbują zabić siebie nawzajem i w żaden sposób nie może tego powstrzymać. Musisz wytrzymać, Castiel. Nie pozwól temu dziadowi czerpać z tego radości.

Szybkie cięcie. Krótki nóż Carlosa błyszczy w sztucznym świetle lamp. Krew leje się na białą, surową podłogę niedoszłego szpitala psychiatrycznego. Ness osuwa się na ziemię, dyszy ciężko, wyczerpana tym dzikim tańcem. Z rany, ciągnącej się od prawego ramienia aż po lewą pierś, broczy krew. Gdyby Carlos ciął głębiej, mogłaby już nie wstać.

- Dzieci zrobiły sobie krzywdę przy zabawie. Opatrzcie je - rozkazuje Vince i uśmiecha się znowu. - A ty, Hunting, nigdy więcej nie waż się mi przerywać - dodaje, a jego twarz tężeje w grymasie.

Castiel nie wypowiada nawet jednego słowa, wlepia tylko wzrok w zachlapaną krwią podłogę. Ness i Carlos zdają się odzyskiwać świadomość, patrzą po sobie z przerażeniem. Po ich spojrzeniach widzę, że wiedzą, co przed chwilą robili, ale najwyraźniej nie byli w stanie w żaden sposób temu zapobiec. Dwóch mężczyzn w białych mundurach bez słowa wyprowadza półkody z sali. Hunting patrzy za nimi, jak pies pozostawiony na drodze przez właścicieli. Wzdycham, widząc jak łzy pełne złości powoli napływają mu do oczu. Przynajmniej Storm nie pozwolił im się zabić.

- Vince - podejmuję. - Okłamałeś mnie.

Na twarzy mężczyzny maluje się lekka konsternacja. Wstaje z krzesła, spogląda na swoje paznokcie i podchodzi bliżej.

- Kiedy, ptaszynko? - Jego ton brzmi tak, jakby był dziadkiem, który nieświadomie uraził swoje wnuczęta i teraz próbował to naprawić.

- Powiedziałeś, że półkody są tworzone u początku życia. Nie, że są robione z dorosłych ludzi - warczę, kiedy mężczyzna znajduje się tylko półtora metra ode mnie.

- Aaa, o to chodzi! - uśmiecha się szeroko. - Tak mi było wygodniej. Naprawdę myślałaś, że zdradzę ci wszystkie swoje tajemnice? Kocham cię jak własną córkę, ale nie możesz wiedzieć wszystkiego, ptaszyno. Kocham cię, odkąd tylko Devon cię przyniósł wtedy, lata temu, prawie umierającą. Ah, gdybyś widziała, jak skomlał o naszą pomoc!

- Przestań próbować mieszać mi w głowie. Wiem, kim jestem! - warczę. - Wiem, kto mnie stworzył... Mnie i Coyota - dodaję po chwili nieco spokojniej, czując jak fiołkowooki muska moją dłoń.

- Nieee... Serio? - ten przebrzydły dziad zaczyna chichotać. - Verves, ty pierdzielu, nawet tego jej nie powiedziałeś? - przykrywa usta dłonią, dalej śmiejącą się tak bardzo, że aż trzęsą mu się ramiona.

- Masz jej coś do powiedzenia? - pyta nagle Coyote, łapiąc moją rękę. Wychodzi krok do przodu, jakby chciał w ten sposób odgrodzić Storma ode mnie. W tonie jego głosu wyczuwam niespodziewaną, gniewną nutę. Czuję, że ten manewr jest tylko przykrywką, dlatego czekam na znak.

Fiołkowooki ściska moją dłoń. W szczególności palec wskazujący i mały. Drugi i piąty. 25. "Zmiana planów". Udało mu się, wymyślił coś.

- Mało powiedziane, mój drogi 62, mało powiedziane. Ty faktycznie byłeś stworzony w laboratorium. Chuchaliśmy i dmuchaliśmy na ciebie. Robiliśmy wszystko, żebyś tylko był jak najbardziej podobny do niej. - Czubkiem laski wskazuje na mnie. - Ale nigdy nie byliśmy w stanie doścignąć perfekcji natury... Niszczycielskiej siły, której tak pożądaliśmy. Łamanie kodów. Niszczenie wszystkiego, co stanie ci na drodze. Wyobrażasz to sobie, Coyote? - urywa na moment. - Ty mogłeś tylko tworzyć. Udałeś się nam, ale nie tego chcieliśmy.

- Jasne, dzięki za historię życia - mruczy szatyn, tym razem już swoim beztroskim tonem. - Będę miał co wpisać do CV.

Jak ja mu zazdroszczę tego podejścia. Sama potrafię się tylko zastanawiać nad słowami, które przed chwilą usłyszałam.

- Perfekcja natury? - pytam, nie wiedząc, o co może chodzić Stormowi.

- Żaden naukowiec cię nie stworzył, ptaszyno. Co najwyżej lekko zmodyfikował, żebyś była w stanie przeżyć. - Vince uśmiecha się enigmatycznie. - Dociekliwa. Uparta. Silna. Wytrwała. Wiele cech odziedziczyłaś po ojcu.

- Devon - szepczę, sama do siebie, nieświadomie puszczając dłoń Coyota.

- Bingo, ptaszku.

To on mnie znalazł tamtego dnia w hangarze. To on mnie przygarnął, przyjął do swojego domu. Wziął pod swoje skrzydła. To on, chyba jako jedyny, nigdy nie dziwił się moim mocom. I nigdy się mnie nie bał. Ale ze mnie ślepe stworzenie.

Potrząsam głową, usiłując wyrzucić z niej te wszystkie przemyślenia, które zaczynają zmieniać się w ogromny, niekontrolowany wodospad myśli. Przydałyby się żelki.

- Czego oczekujesz? - pytam hardo.

- Ah, i niecierpliwa też... - mężczyzna zamyśla się na moment. - No cóż, mimo wszystko masz rację, powinienem przejść do sedna sprawy. Chcę twoich niszczycielskich zdolności. Chcę Kodu Absolutnego.

Zachłystuję się powietrzem. Nie mogę tego zrobić. W jego rękach Kod mógłby zniszczyć świat, unicestwić wszystko, co znamy. Nie ma bata, że mu się poddam. Nie...

- Puść resztę, a ona będzie twoja - mówi spokojnie Coyote tonem negocjatora. Patrzę na niego zszokowana.

- Po której stronie ty stoisz? - pytam ze wściekłością, odpychając go od siebie. - Zachciało ci się powrotu do tatusia, który cię trzymał w szklanym pokoju a la akwarium, gdzie robiłeś za glonojada? "Chłopiec za szybą", nawet nie dał ci imienia!

Coyote prycha, po czym uśmiecha się.

- Po prostu wiem, która strona jest słuszna - mówi. - Ta, która przynosi korzyści. I może nie darzył mnie zbytnią miłością, ale przynajmniej nie wyparł się, że jest moim ojcem.

Biorę głęboki wdech i przeklinam w myślach. Gwałtownie dopadam do szatyna, wymierzając solidny raz w jego szczękę. Chyba za bardzo się do tego przyłożyłam, bo Coyote aż traci na moment równowagę.

- Ptaszyno, uspokój się - strofuje mnie Storm. Po oddziale Onych przechodzi szmer, widać poruszenie. Kilku z nich wychodzi naprzód, są gotowi by ponownie mnie pochwycić i spacyfikować, jednak ich dowódca tylko macha ręką, odwołując ich.

Łapię wzrok Castiela. Widocznie już nieco ochłonął, bo z głupim wyrazem twarzy obserwuje nasz występ. Korzystając z chwili, układam palce w gest kodu 20. "Natychmiastowy odwrót". Hunting ledwie zauważalnie kiwa głową, z zacięciem w oczach. Już chyba wiem, jaki będzie jego kolejny cel.

Korzystając z momentu dekoncentracji Onych, Coyote używa swojej mocy. Resztki jasnej poświaty dalej oplatają jego palce, kiedy wykonuje rzut. Świetlista kula ciśnięta w środek sali rozpryskuje się natychmiast, rozpraszając gęsty dym w całym pomieszczeniu. Nie spodziewali się ruchu z jego strony.

Pada kilka strzałów ostrzegawczych, a my szybko przystępujemy do działania.

- Nie strzelajcie, idioci! Kody nie mogą zginąć! To moje dzieci! Bardzo cenne dzieci! - słyszymy krzyki Storma błądzącego w dymie jak we mgle.

- Czas rozpierdolić tę budę!

Kucam, kładę dłonie na posadzce i sięgam myślą do świata kodów. Chyba po raz pierwszy robię to dziś z prawdziwą ulgą i satysfakcją. W tej samej sekundzie podłoga się zapada, a utworzony wyłom formuje się w idealne koło. To samo dzieje się na kolejnych dwóch piętrach pod nami.

- Skaczemy - komenderuję. Coyote kiwa głową z zawadiackim uśmiechem.

- Kwestię lądowania zostawcie mnie.

Castiel przez kilka sekund patrzy to na nas, to na kilkumetrową dziurę, w otchłań której się wybieramy.

- Ale z was chore pojeby.

- Nie wiedziałeś? - śmieje się Coyote. - Tylko takich biorą do Czarnego!

Skaczemy razem, na trzy. Porywa mnie pęd powietrza, tak ogromny i szybki, że nawet nie jestem w stanie krzyknąć. Mimo tego czuję dziwną lekkość, coś nadzwyczajnego, coś co ciężko mi opisać. Chyba po prostu czuję... Czuję się wolna.

W końcu wiem, jakie to uczucie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro