Kocie sprawy
Był sobie raz kot, o iście kocim charakterze. Kocie miał wąsy i oczy, koci apetyt i sposób bycia. Miał on też swoją rodzinę, choć oni myśleli na odwrót i na opak, że to oni mają jego. Zajmowały go pilnie jego kocie sprawy. Iście jak kot, wymykał się rano i wracał późnym wieczorem, krocząc podwórkiem, taki dumny z siebie.
- Gdzie żeś się włóczył?! - Krzyczał nań najstarszy z mieszkańców drewnianej sadyby. On zaś mierzył go swoim kocim spojrzeniem, niespiesznie, przeciągle, leniwie, jak gdyby z politowaniem. Wzrok tylko jego mówił - "A co ty, mały człowieczku, chcesz wiedzieć o MOICH sprawach? Nic ci do tego!" Jak gdyby nigdy nic sadowił się później nad piecem i zasypiał, zmęczony po swoim kocim dniu.
Razu pewnego, jak zwykle bladym świtem, najadłszy się do syta, kot wyruszył w codzienną włóczęgę. Skierował się w ku pobliskim lasom, pełnym starych drzew i gęstych krzewów. Grube, wysokie dęby patrzyły nań z góry złowrogo... Coś jakby huczało tam w głowie: "To jest nasz teren, trzymaj się ścieżki albo pożałujesz!". Nie był to na pewno las przyjazny i słowa te przychodziły do głowy każdemu, kto do niego wkroczył. To znaczy każdemu, kto akurat nie był kotem. Ów, jak zwykle lekcesobieważąc nieme ostrzeżenia, skradał się największą gęstwiną, w sobie tylko wiadomym kierunku.
Nagle, błyskawicznie wdrapał się na drzewo. Zamarł w bezruchu i wpatrywał się w mrok. Jego kocie oczy, w bardzo słabym świetle wczesnego poranka dostrzegły trzy masywne wilki. Zwęszyły chyba jego trop... ale tu jest bezpieczny. Poczeka. Wie to. I wiedzą to wilki, które zresztą syte po udanych nocnych łowach, po chwili wracają do swych siedlisk.
Kot rusza więc dalej, niespiesznie, bo wcale się nie boi. Nie wrócą, a jeśli nawet, to usłyszy je w porę i znów wbiegnie na drzewo. Dociera wreszcie do małej chatki w środku lasu. Domek, jak zwykle ma uchylone drewniane okiennice, za którymi może kiedyś było okno.
- Dziś też do mnie przyszedłeś?- Mówi siedząca w izdebce leciwa starowinka.
Kot ociera się o jej nogę, po czym wskakuje na kolana. Tam czeka już na niego miseczka pełna świeżego mięska. Oblizuje się i zaczyna jeść ze smakiem. Ludzkie palce i oczy.
- Może chcesz jeszcze kawałek wątroby? Nie potrzebuje całej. - Rzecze starowinka, a jej oczy błyszczą złowrogo.
- Chętnie. - Odpowiada kot. Po chwili zaś dodaje:
- Skąd ich wzięłaś?
- To jakieś przybłędy, do tego niezbyt rozgarnięte. Zapukały do mnie w środku nocy, bo zabłądziły. Jaś i Małgosia, kretyn i idiotka. Po dziesięciu minutach rozmowy miałam ochotę zwymiotować.
Teraz następuje chwila ciszy, podczas której czarny jak smoła mruczek oddaje się konsumpcji. W końcu przerywa ciszę i pyta, oblizując łapkę z ludzkiej krwi:
- Potrzebujesz czegoś?
- Przydałyby mi się kły wilka i żółć z ich żołądka. Wyczułam jakąś małą watahę w okolicy. Mógłbyś?
- Mogę. - Odpowida kot.
Zirytowały go dziś. Potraktowały jak zwykłego, podwórkowego sierściucha. A i on, bezsensownie wystraszony, w pierwszym odruchu czmychnął na drzewo. Czuje się trochę poniżony. Głupie stworzenia. A jednak nieostrożność w postępowaniu z nimi skutkować może szybką śmiercią. Na pewno nie można ich lekceważyć, zwłaszcza, kiedy nie jest się pewnym co do liczebności stada. Raz na milion i żaba pokona bociana, chociażby w ten sposób że się ów nią zadławi. Wychodzi więc z chaty... i jakby rośnie w oczach. Ślepia jego powiększają się i zmieniają barwę na krwiście czerwoną. Miał dobry posiłek, może zużyć trochę więcej energii niż zwykle. Miękkie łapki nie mają już drobnych, kocich pazurków, a solidne, mordercze szpony. Bardzo ostre i długie. Bardzo wytrzymałe... i śmiercionośne. Futro jego jeży się, a grzbiet wygina w łuk. Jednym susem z impetem wystrzela do lasu. Dziesięć. Dwadzieścia. Trzydzieści. Tyle sekund trzeba, by przemierzył milę. Widzi już wilcze nory. Głupie stworzenia. Wyczuły coś. Usłyszały. Psy mają czuły sen. Kot zatrzymuje się i wtapia w tło. Jego futro zmienia barwę. Gdyby ktokolwiek wiedział dokładnie gdzie się znajduje, dostrzegłby w powietrzu zawieszone ślepia. Krwistoczerwone, ze źrenicami jak u smoka. Wilki nieufnie wyglądają z nor.
I dzieje się ich mała, wilcza tragedia. Kot niczym pocisk skacze w kierunku pierwszego. Gardło. Krew bryzga na ciepłą ziemię. Nawet nie miał chwili by zawyć. Drugi - brzuch. Kot niczym błyskawica rozdziera ostrym szponem od spodu tors wilka, prześlizgując się pod nim z gracją. Trzy, czeka. Ostatni wilk skamle i ucieka. To już?
Niech biegnie, kotu się nie chce. Ma już to, po co przyszedł.
Wraca powoli do chatki. Nie będzie tego truchła za sobą ciągnął, jeszcze by się ubrudził. Wiedźma wyśle po nich kogoś innego, ma przecież masę niewolników. Słońce ogrzewa jego czarne futerko.
Nagle, wśród drzew dostrzega młodego człowieka. Kiedy ci głupi ludzie nauczą się wreszcie korzystać ze ścieżki? Tylko tam jest dla nich bezpiecznie. Już wie co z nim będzie. Ale dzisiaj jakoś nie ma ochoty i z własnej przekory postanawia mu pomóc. Wybiega między drzewami, tak, aby obcy go zauważył.
- Jaki piękny kotek! Na pewno jest czyjś. Może znać drogę do wyjścia z tego lasu - myśli zagubiony wędrowiec. Kot podsłuchuje jego myśli. Wyjścia? Bez przesady, aż tak wielkim altruistą dziś nie będzie. Pokaże mu tylko ścieżkę, z której, o ile nie zboczy, może przeżyje. I rzeczywiście, po pół godzinie żwawego marszu młodzieniec dociera do ścieżki, a kot znika mu z pola widzenia. Chciałby go odnaleźć, ale boi się znów zgubić, zwłaszcza że ścieżka jest bardzo wąska i ledwie widoczna. Postanawia więc wrócić do domu, dziękując w duchu za to, że spotkał takie rozgarnięte stworzenie.
Kot zaś wraca zadumany do swojej chatki. Ci ludzie w sumie nie są tacy źli, choć smaczni. No i jest tu jeszcze jego ulubiony, ciepły, kamienny piec. Słońce zachodzi za horyzontem gdy dociera na podwórze.
- Gdzie żeś się włóczył? - pyta go człowiek.
- Nic ci do tego człowieku, nic ci do moich własnych, kocich spraw - myśli sobie kot, mierząc człowieka przeciągłym, leniwym spojrzeniem.
- Ciekawe czy piec dobrze się już nagrzał?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro