Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Portret VII Nienarodzone


Zakopane 1927r.

      Chociaż jest dzień, a słońce bezlitośnie pali ziemię, w mojej pracowni jest ciemno. Panuje półmrok, do którego moje oczy zdążyły się przyzwyczaić. W lewej dłoni trzymam kieliszek, w prawej wieczne pióro. Na podłodze szklana popielniczka, w której dogorywa szósty papieros. Na ścianie zdjęcie Jadwigi, jej oczy patrzące na mnie z bólem. Zaczynam odczuwać wyrzuty sumienia, jednak nie mogę tego ukazać w liście do Ninki, który właśnie teraz staram się napisać w sposób możliwie logiczny i spójny. Niosący, jednocześnie, słowa wsparcia, żal, że mnie przy niej nie ma, jak, i, utwierdzenie jej w słuszności czynu, którego zamierza dokonać, a być może nawet robi to w tym momencie.

    Odchylam głowę do tyłu, starając się zebrać rozproszone myśli. Nieudolnie. Zaczyna mnie denerwować własna słabość. Moja kochana Ninka potrafiła zebrać się w sobie i spełnić moją gorącą prośbę, a ja, mimo całkowitego przywiązania do jej osoby, nie potrafię złożyć paru sensownych zdań. Ja – pisarz, a jednocześnie takie beztalencie. Prycham na samego siebie. Potrzebuję czegoś mocniejszego niż nikotyna czy alkohol. Substancji, która pobudziłaby mózg do pracy, moje artystyczne zdolności podniosła do wyższego poziomu. Morfina. Zaczynam się śmiać. Ot, taki paradoks, Ninka ją dostanie, chociaż się tego obawia, a ja nie mogę zdobyć tej upragnionej substancji od dawna.

    Dobry humor sprzyja tworzeniu. Zapisuję parę pierwszych słów. Nie jestem może z nich jakoś szczególnie dumny, ot proste uprzejmości, ale to starczy, przecież przez pierwsze dni będzie słaba, a list czytać będzie bez należytej staranności, otumaniona, jeszcze,  morfiną i czynem, którego się dopuściła. Następnie wyrażam żal, że nie ma mnie z nią oraz że sam, nie mogę dostać dawkowanego jej leku. Piszę o trzymaniu jej za rękę, myślę o wstrzykiwaniu sobie narkotyku. Przed nią przedstawiam wizję, dalszego, wspólnego życia, przed sobą, obrazy i myśli po morfinie.

    Nagle jednak, gdy już kończę krótki list, prawie że notkę, to nachodzą mnie czarne myśli. Pesymistyczne, które narzuca mi pamięć. Odkładam wieczne pióro, mocniej ściskając nóżkę kieliszka. Wstaję, podchodzę do wiszącego na ścianie zdjęcia Jadwigi, wyciągam dłoń. Głaszczę ją po policzku. Wydaje mi się, że widzę na nich łzy. Ten widok jest wstrząsający, chociaż, gdzieś z tyłu głowy wiem, że to tylko przewidzenia, urojenia.

- Gdybym wtedy znał morfinę, to nic by się nie stało – mówię do jej zdjęcia po cichu – przedawkowałbym i tyle. Ty byś tu stała, kto wie, może nawet z naszym dzieckiem na rękach... Chociaż teraz by miało... naście lat. Pokazywałabyś mu mnie? A może tajemnicą byłby taki ojciec, może znalazłabyś mu nowego? Dziecko musi mieć pełną rodzinę, prawda? Nie miałbym o to żalu, wiesz? Patrzyłbym na was z góry, albo z dołu, bo nie wiem, czy w Królestwie Ojca, jest miejsce dla takich jak ja, degeneratów, chociaż... gdybym przez to uratował dwa życia? Na pewno są więcej warte od mojego.

    Wiem, że nie odpowie, ale czekam, robię pauzę, w której słyszę bicie własnego serca. Tak bardzo doskwiera mi samotność. Jej brak przy moim boku, jej dotyku, słowa, powraca. Czuję się niemal tak źle, jak tamtej zimy czternastego roku...

- Ty byś nie usunęła tego dziecka. Nie zrobiłabyś tego – kontynuuję, natchniony nową myślą – byłaś zbyt uparta. Gdybyś naprawdę pragnęła tego dziecka, zrobiłabyś wszystko, aby przyszło na świat, a może nawet odeszłabyś ode mnie... Ale...

    Zaczynam płakać. Dochodzi do mnie, że chociaż to Nina dzisiaj, może nawet tej chwili, poddaje się, na moją prośbę, mój rozkaz, aborcji, to mordercą tego dziecka jestem ja. Moją niechęcią do posiadania potomstwa odbieram życie tej małej istotce. Jednak nadal wierzę, że tak musi być. Nic dobrego, z połączenia moich i Ninki cech by nie wyszło. To najlepsze rozwiązanie.

- Nie musiałabyś. Gdybym miał tylko pewność, że to moje dziecko... - nie kończę, bo nie wiem, naprawdę nie wiem, jakbym wtedy postąpił, a nie chcę okłamywać Jadwigi nawet w myślach.

    W geście rozpaczy rzucam kieliszkiem o ścianę. Zaczynam szlochać, tracę panowanie nad własnym ciałem a jednocześnie jestem wszystkiego świadomy. Czuję jak ślina pieni mi się w ustach, zupełnie jak u dzikiego zwierzęcia. Upodlenie. Trudno. Narkotyki, alkohol, nikotyna. Na trzeźwo... wcale nie byłoby mi łatwiej, wręcz przeciwnie. Teraz potrwa to kilkadziesiąt minut, może kilka godzin. Nie wiem. Nie pamiętam nawet co spożyłem. Nie powinienem bez nadzoru lekarza. Jednak, gdybym przeżywał do wszystko świadomie, nieotumaniony żadną substancją... Może wreszcie skończyłaby się moja ziemska wędrówka. Nie udźwignąłbym czegoś takiego, pistolet, nuż, trucizna, żyletka, wszystko jedno...

    Opadam na ziemię, siadam plecami do ściany. Chowam twarz w dłoniach. Zaczynam się kołysać, trząść. Mam wrażenie, jakby całe moje ciało stało się wiotkie, pozbawione mięśni nic nieważące. Przypadkowo przygryzam język. Metaliczny smak krwi wypełnia moje usta. Robi mi się niedobrze. Wszystko naokoło mnie wiruje. Wydaje mi się, że to już naprawdę mój koniec, ale niestety nie, to po prostu zasłużone tortury dla mojego ciała i umysłu.

- Widzisz, widzisz do czego doprowadziła twoja śmierć! – krzyczę do Jadwigi – zostawiłaś mnie. Wiedziałaś, że bez ciebie nie dam rady! Miałaś być przy mnie zawsze! Wiedziałaś kim jestem! Jesteś egoistką! Tanią kurwą!

    Język zaczyna mi się plątać. Z moich ust wydobywa się niezrozumiały, nawet dla mnie, bełkot. W tym momencie tak bardzo nienawidzę siebie, Jadwigi, Ninki, nigdy nienarodzonych dzieci i wszystkich ludzi. To oni są winni, oni ciągną mnie na dno. Pozostawiali, zdradzili, znienawidzili, odwrócili, nigdy nie zrozumieli.

    Nagle czuję przypływ sił podrywam się z ziemi. Odgarniam z czoła mokre od potu włosy. Znowu odwracam się przodem do zdjęcia Jadwigi. Zauważając, że do mojej dłoni poprzyczepiały się kawałki szkła, a wokół nich tworzą się czerwone obwódki. Przyglądam się im przez chwilę z uwagą. Wyjmuję każdy szklany odłamek z osobna i rzucam na podłogę. Czuję jak uginają się pode mną nogi, jak trzęsą się.

- Doprowadziłaś do tego, rozumiesz – płaczę – zmuszasz mnie do tego. Nie potrafię bez ciebie żyć. Odebrałaś mi siebie!

    Znowu upadam na ziemię. Czuję pod policzkiem odłamki szkła. Tym razem nie jestem wstanie się podnieść. Całe moje ciało się trzęsie. Nie panuję nad nim. Żołądek ściska się coraz mocniej, mdli mnie. W głowie kręci się coraz szybciej, majaczą mi różne postacie przed oczami. Łzy spływają po policzkach, a w sercu czuję okropny, rozdzierający ból...

***

    Otwieram oczy. Jest już zupełnie ciemno. Wokół mnie panuje całkowita cisza, jest duszno. Chcę się podnieść lecz nie pozwalają mi na to straszliwe zawroty głowy, więc leżę. Do moich nozdrzy dochodzi zapach wina wylanego zapewne przeze mnie, następnie odór również moich wymiocin. Ale nie to jest najgorsze. W tym wszystkim najbardziej przeraża mnie fakt, jak bardzo jestem sam...

***

    Kilka tygodni później odwiedzam Ninkę. Nie potrafię spojrzeć jej w oczy. Nie po tym wszystkim. Chociaż utrzymuje, że czuje się dobrze, a o zabiegu prawie zapomniała, wiem, że kłamie, a swojej decyzji będzie żałowała po latach, kiedy zrozumie, że nigdy, w żadnym momencie, nie byłem wart takiej ofiary, kiedy dojdzie do niej, w imię czego, jak chorej miłości tego dokonała... Znienawidzi wtedy siebie, taj jak w tej chwili nie mogę znieść własnego towarzystwa.

- Morderca – słyszę ciche głosy. Podnoszę głowę lecz Ninka nadal siedzi zamyślona na krześle, ze wzrokiem wbitym w ścianę. Musiało mi się przesłyszeć.

    Jednak nawoływanie się powtarza i znów wiem, że Ninka nieprzerwanie od jakiegoś czasu milczy. To wymysły mojej bujnej wyobraźni, atakowanej przez coraz silniejsze wyrzuty sumienia.

- Napijesz się wina? – pytam blondynki, wstając, licząc, że w ten sposób uciszę wewnętrzne głosy.

- Jeszcze nie mogę – odpowiada z wymuszonym uśmiechem, ona nie chce mojego towarzystwa, nic już ode mnie nie chce. Jedyne, co sensowne by po mnie pozostało, dziecko, kazałem usunąć. Sam siebie za to nienawidzę.

- Ja się upiję – informuję ją, a ona, przyzwyczajona kiwa głową. Cieszy się, że na jakiś czas zniknę jej z oczu. Może w ogóle powinienem wyjechać, dać jej czas na oswojenie się z nowym życiem, życiem ,,po".

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro