Epilog
Ninka całe życie zimna i lodowata, pozbawiona ludzkich uczuć istota płacze, prawie że wyje w tę ciemną noc. Jej mąż już nie należy do niej. Nie ma go. Przez głowę przewija się ciągle jedna myśl: ,,On nie żyje, nie żyje". Łzy spływają po policzkach. Po raz kolejny ją zostawił tym razem na dobre.
Podchodzi do okna. Widzę czerwoną łunę. Świta. Ale jej oczy widzą dalej. To ognista poświata nad ukochaną Warszawą. Płonie jej stolica, zamienia się w gruzy, tak samo jak ona na kawałki się rozpada, bo jego już nie ma.
Do piersi przytula wszystkie listy jakie od niego otrzymała. Najważniejsza pamiątka. Przynajmniej pisane do niej słowa pozostaną żywe. Nie może pozwolić, aby pamięć o nim umarła. Zamyka mokre, szkliste oczy, przypominając sobie wszystkie najpiękniejsze chwile z ich szalonego małżeństwa. Po raz kolejny, chcąc pozostawić w swojej pamięci jedynie idealny obraz męża, wybacza mu wszystkie zdrady, rany, które jej zadał, upokorzenia, których przez niego przeszła. Tylko z jednego go nie rozgrzesza, bo po prostu nie potrafi. Tej osoby, tej ostatniej ,,narzeczonej", dziewczyny, która towarzyszyła mu do ostatnich chwil.
- To jej wina – szepcze do siebie, z ulgą znajdując winowajczynię śmierci męża – nie powstrzymała go, pozwoliła mu spaść w otchłań, a przecież każda z nas miała tylko jedno zadanie, za wszelką cenę przytrzymać go przy życiu.
Irena rozczesuje swoje gęste lecz już białe włosy. W blasku palących się przy zwierciadle świec patrzy na swoje odbicie. Prycha, gardzi sama sobą. Nie widzi już silnej, inteligentnej, urodziwej kobiety, za którą mężczyźni szaleli, z przybrudzonej tafli, patrzy na nią stara, schorowana kobieta.
- Może dobrze, że już mnie nie zobaczysz Stasiu – mówi cicho i czule – nic już nie ma z twojej demonicznej piękności, kobiety, dla której pisałeś powieść.
Odwraca się i spogląda w stronę biurka, gdzie leży wspomniana książka, uśmiecha się na wspomnienie, gdy Stanisław z powagą wymalowaną na twarzy podawał jej jeden z egzemplarzy, dodając jakąś ironiczną uwagę, jak najbardziej w swoim stylu. Nie pamięta już jaką. Czas rozmazuje wspomnienia, tworzy dziury w wadliwej pamięci, wycisza wypowiedziane słowa.
Spojrzeniem wraca do swojego odbicia. Chociaż wie, że to tylko marzenia, widzi szczupłą, wysoką sylwetkę Stasia zbliżającą się do niej. Mężczyzna podchodzi szybkim krokiem. Kładzie swoje duże, artystyczne dłonie na jej nagich ramionach. Zielone oczy przeszywają ją, przez szklaną taflę lustra, na wskroś. Irena rozkoszuję się tą wizją. Niemający miejsca w rzeczywistości dotyk sprawia jej przyjemność. Wracają wspomnienia, jej wściekle rude włosy. Uśmiecha się do Witkacego, a tak naprawdę do siebie.
Nie będzie płakać z powodu jego śmierci. On by tego nie chciał. Irena nawet się cieszyła, że jej były, młodszy kochanek sam odebrał sobie życie. Lepiej tak, niż by miał zginąć z rąk najeźdźców. Czuje jedynie żal, że mężczyzna się z nią nie pożegnał.
- Starej babie, byłej kochance mogłeś nabazgrolić przynajmniej parę słów, Witkacy – śmieje się, do swojego wyobrażenia, młodego artysty. Zielonooki jedynie szczerzy białe zęby do lustra przed którym wcale nie stoi.
Helena opluwa brudną chustkę krwi. Kaszle lecz nikt do niej nie przychodzi. I dobrze musi pobyć sama.
- Cały czas na ciebie czekałam – szepcze i podnosi oczy ku górze. Kolejny napad kaszlu – nie wrócisz już do mnie, do żadnej z nas. Myślę... teraz jesteś szczęśliwy, przyjacielu, połączysz się z tą swoją Janczewską.
Nie może powiedzieć już nic więcej. Z jej ust wypływa krwawa piana. Jej słońce zachodzi. Ból w sercu, jego utrata, rozerwanie starej blizny. Płakałaby, ale wie, że jeżeli i ona nie spodoba się Bogu spotkają się w piekle, zdecydowanie łagodniejszym niż to, które teraz przeżywała tu, Ziemi. Nie może się tego doczekać. Przynajmniej tam będzie wiedzieć o nim wszystko, bo tutaj płacze po Witkacym trzy lata po jego śmierci.
Zofia zakłada stary czarny welon, spuszcza woalkę na twarz, nie zakłada kapelusza, on tego nie lubił. Kobieta jeszcze raz patrzy na list od przyjaciółki i wciąż nie może uwierzyć, że Staś, że jej Witkacy nie żyje. To nie możliwe. Świat bez niego już nic nie znaczy.
- I został mi po tobie ten najstarszy portret, tamte osierociłam w Warszawie – mówi, klękając przed obrazem Matki Boskiej – noszę go przy piersi, bo pragnę czuć, że jesteś przy mnie, że mam w tobie oparcie...
Zaczyna płakać, dopiero w tej ciszy, smętnej samotności pozwala sobie na łzy, a księżyc oświetla obraz, przed którym klęczy. Z jej piersi wydobywa się jęk.
- Zostawiłeś mnie Stasiu, po raz kolejny. Czy przykładając do skóry tę nieszczęsną żyletkę myślałeś o mnie? Pamiętałeś, że nie zostawiasz tylko żony, ale także i mnie, i te wszystkie inne... przecież każda z nas będzie po tobie nosić żałobę i będzie nosić cię w sercu – szepcze, przygryzając wyschnięte wargi, zaczyna się trząść – czemu mnie zostawiłeś? Chciałam umrzeć przy tobie, bo... ja cię nadal, po tych wszystkich lata ciągle kocham...
Przykłada dłoń do piersi, w miejscu, gdzie nosi złożony własny portret, stworzony dłonią jej mistrza.
Maria przyjmuje wieść o jego śmierci ze spokojem. Zaciska dłonie na papierze, na który pozwala sobie spuścić osamotnioną łzę na białą, oznaczoną atramentem kartkę. To wszystko.
- Dziękuję Witkacy – mówi głośno – za natchnienia, wspólne spacery, za to, że pokazałeś mi niebo, za bycie moją gwiazdą północną. Za twoje stalowe ramiona, w których chowałeś mnie przed światem.
Zamyka oczy. Czuje jego obecność. Ręce oplatające jej nadal wiotką sylwetkę. Robi się jej ciepło, uśmiecha się. I zaczyna do niego szeptać wiersz, będący portretem zmarłego artysty.
Czesia spaceruje po ogrodzie, wciąż kręci jej się w głowie. Jest na siebie wściekła, czemu nie wzięła więcej tych tabletek, nie czułaby tego okropnego bólu. Jest wściekła na niego, że dla pewności nie przeciął i jej tętnicy. Nie płacze, bo on umarł. Kobieta płacze, bo żyje i musi wrócić do tego piekła.
- Nienawidzę cię, Witkacy, tak cholernie cię nienawidzę – syczy, kopiąc przed sobą kamyk – tyle upokorzeń, tyle kłamstw, obiecałeś, że się spotkamy po tamtej stronie. Teraz módl się, aby tak się nie stało, bo razem znajdziemy się na samym dnie piekieł, staruchu, a ja sprawię, że wieczność będzie dla ciebie wyjątkowo okropna.
Jadwiga stoi okryta męskim czarnym płaszczem na samym szczycie góry, u jej stóp leży nieszczęsny pistolet. Wiatr rozwiewa jej włosy, kobieta uśmiecha się.
- Nareszcie, długo czekałam – wita go i wyciąga ku mężczyźnie ramiona – tęskniłam.
On nie odpowiada, porywa ją w ramiona, przytula do siebie.
- Już dobrze Stasiu, tu nie ma twoich demonów, teraz będziemy już tylko my, ty, ja i... - Jadwiga dotyka dłonią brzucha, mimowolnie się uśmiecha.
- Nigdy o was nie zapomniałem – mówi on i klęka przy niej – zawsze myślałem o tobie. Ciągle kochałem tylko ciebie. W moim sercu...
- Dlatego tu jestem, twoja pamięć, podświadomość pragnęła mnie tak silnie, że nałożyła na twoje uczucia klątwę, a na samym jej końcu jestem ja...
- Warto było cierpieć za życia – przerywa artysta obejmując jej nogi.
- Teraz będziesz mnie mieć na wieki, nie tylko w swej pamięci – szepcze ona, składając na jego czole pocałunek.
A jemu jej postać migocze. Zmieniając się to w Nataszę, to wracając do postaci Jadwigi.
KONIEC
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro