Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1.

Wcześniej

Słońce zaszło godzinę temu, a świat pokrył się mrokiem. Jedynie lekkie gwiazdy świeciły na nocnym niebie, jednak nie wystarczały, by odpowiednio oświetlić okolicę. Wiatr powiewał delikatnie, gładząc piękne liście, gotowe na nadchodzącą porę Xiatian. Był czterdziesty czwarty Maxin'a. Zostało zaledwie sześć wschodów słońca do świętowania pierwszego dnia nowej pory roku. Składano wtedy cześć bogini Ziran za to, że pozwoliła, by przez trzy miesiące na Ziemi panowało najwyższe piękno...

Tyle że Bendan obecnie miała to piękno w głębokim poważaniu.

Hongsede, jak inne cztery miasta na Shangdi, było zbudowane stosunkowo blisko brzegu. Codziennie do okolicznego portu przybijał jeden towarowy statek. To jedyne połączenie ze światem zewnętrznym na tej części wyspy i tym samym jedyna szansa ludzi na ucieczkę. Jedynie upoważnieni mieli tam wstęp. Pilnowano, by nikt z mieszkańców nie opuszczał Shangdi. Byli tanią siłą roboczą i nikogo z władz nie obchodziło, że obywatele żyli w ciągłym strachu. Mimo to znajdywali się śmiałkowie gotowi zaryzykować życiem, byleby uwolnić się od niekończącego się koszmaru.

Dotychczas Bendan nie chciała wychodzić przed szereg i poświęcała kilkanaście godzin samej pracy, jednak wreszcie uległa namowom swojej drogiej przyjaciółki, Tian. Plan był pozornie prosty. Zakraść się, obezwładnić kilku strażników, ukraść ich ubrania i dokumenty, a następnie cieszyć się zdobytą wolnością. Krył się tylko jeden haczyk. By niepostrzeżenie wkraść się na teren portu, należało przeskoczyć przez płot od strony lasu. Miejsca, gdzie w każdej chwili mogły znaleźć się krwiożercze wilkołaki. Przez nietypowe ugruntowanie terenu – praktycznie cała wyspa była zalesiona – zaliczano je jako najbardziej pospolite stworzenia na Shangdi. Przez lata przenosiły przeklęty jad na ludzi lub zabijały z zimną krwią, sukcesywnie zyskując coraz gorszą reputację. To z ich powodu nocne spacery poza terenami miasta zostały zabronione. Wilkołaki nie polowały regularnie, więc nigdy nie potrafiono powiedzieć, kiedy wyruszały na łowy.

I coś mówiło Bendan, że pech zechce, by trafili na jedno z nich.

— Ben! Ziemia do ciebie! — Tian pomachała ręką przed twarzą Bendan. Dziewczyna uniosła wzrok na przyjaciółkę, której bladą twarz zdobił szeroki, optymistyczny uśmiech. Część jej purpurowych kosmyków opadła na bok. — Co masz taką marną minę? Pomyśl sobie, że za godzinę odpłyniemy stąd w cholerę!

— Tian, zejdź na ziemię — upomniał ją Pengyou siedzący obok z łokciem opartym o stolik. — Musimy najpierw się tam dostać. Potem możemy świętować.

— Damy radę! — Tian usiadła prosto na drewnianym krześle. — Pomyślcie tylko, jak dobrze nam będzie poza tą wyspą. Zaszyjemy się z daleka od lasów, gdzieś w ładnym mieszkaniu, a nie melinie jak ta.

Faktycznie dom wyglądał, jakby lada moment miał się zawalić. Deski były popękane, spróchniałe. Umeblowanie też prosiło o pomstę do nieba. Ktoś z boku nie uwierzyłby, że urzędowała tu trójka przyjaciół zmęczonych nędznym życiem. Bendan od zawsze marzyła o czymś znacznie lepszym, ale nie wierzyła, by mieściło się to w realnym scenariuszu. Nie przekonywały ją nawet uprzedzenia Tian o cudach za wyspą. Nie znali tamtejszych okolic. Mogło być znacznie gorzej. Choć istniał cień szansy, że tam, dokąd płynął statek, ludzie mieli więcej swobody i więcej zapewnionego bezpieczeństwa. Tylko dlatego Bendan zgodziła się zaryzykować.

— A teraz na poważnie, dziewczyny. — Pengyou spojrzał na towarzyszki. Związał długie, czarne włosy, żeby mu nie przeszkadzały. — Nie wiem, jak mamy się ukryć przed wilkołakami, więc będziemy musieli przejść w miarę sprawnie przez las. Może wtedy nas nie dopadną.

— Jak będą polować, to raczej ich nie unikniesz — zauważyła Bendan, utrzymując wzrokowy kontakt z Pengyou. Nie umiała skupić się na niczym innym. Nie wyobrażała sobie ukochanego rozszarpywanego przez wilkołaki Na myśl, że kły rozerwałyby jego delikatne policzki, przechodziły ją dreszcze.

— To całe ryzyko. Potem będziemy martwić się, jak dopaść strażników.

— A jak chcesz przejść koło patroli straży miasta? — spytała poważnie Tian.

— Nie są tak uważni, jak się wydaje. Wiem od innych, że potrafią popijać na patrolach. Za mało im płacą, żebym im się chciało brać tę robotę na poważnie. Tutaj i tak tylko nienormalni wychodzą poza miasto. Nie musimy się tym martwić.

Bendan mimowolnie się uśmiechnęła. Nadal bawił ją wprowadzony zakaz. Władze nawet nie kryły niekompetencji straży. Jednak ludzie prości byli skłonni uwierzyć, że miasto dbało o obywateli. A tyle im wystarczyło, by utrzymać tanią siłę roboczą.

— To chyba nie mamy na co czekać. — Bendan wstała powoli, uważając na obolałą nogę. Oparła się dłońmi o stół i opuściła głowę, sprawiając, że jasne, niemal białe, włosy na moment zakryły jej przyjaciół. Po chwili je odgarnęła na jeden bok. — Jest po osiemnastej. Statek niedługo powinien przypłynąć, a o dziewiętnastej będzie jaśniej przez księżyc.

Pengyou kiwnął głową, po czym poprosił Tian, żeby szykowała się do wyjścia. Bendan chciała podążyć za przyjaciółką, ale Pengyou zdążył złapać ją za ramię. Wzrokiem uciekał na nogę, którą dziewczyna stawiała nieco lżej. Wywróciła się tego dnia w pracy i wciąż towarzyszył jej ból. Starała się go ignorować, by nikt nie zwrócił większej uwagi, ale Pengyou i tak dostrzegł, że coś doskwierało Bendan.

— Jeśli nie dasz rady, nie musimy iść dzisiaj — powiedział z troską, ujmując dłoń dziewczyny i gładząc ją kciukiem.

— Dam radę — zapewniła. — W robocie tylko będzie gorzej i w końcu byście musieli iść beze mnie.

Pengyou przekrzywił głowę. Wziął głębszy wdech. Widocznie się martwił. Bendan znała go na tyle, że domyślała się, że przełożyłby całą akcję, dopóki by nie wydobrzała. Tylko nie chcieli dłużej zwlekać.

— Okej — zgodził się po chwili. — Ale jak tylko by się coś działo, to od razu dawaj znać. Nigdzie się bez ciebie nie ruszamy i tak.

Bendan przytaknęła, by kolejno zbliżyć się do chłopaka i się w niego wtulić. Chłopak objął ją z całej siły. Jego troskę uważała za coś uroczego. Zawsze mogła na niego liczyć i wiedziała, że pomógłby jej w każdej sytuacji, nie ważne, czego by wymagała. To właśnie on przesiadywał z nią długie godziny tylko po to, by wysłuchiwać narzekań na denerwującą matkę. On pozwolił, żeby zamieszkała razem z nim i Tian, byleby odpoczęła od rodzinnego w domu, w którym od wielu lat próżno szukać ciepła czy miłości.

— Mówiłam ci już, że cię kocham? — Bendan podniosła na niego głowę.

— Niejednokrotnie, ale z chęcią usłyszę to jeszcze raz. — Uśmiechnął się. Jego dłoń powędrowała na policzek dziewczyny.

— Mówiłam wam, jak bardzo mi chce mi się rzygać, jak widzę te wasze romanse? — rzuciła z żartobliwym obrzydzeniem Tian.

Bendan oparła głowę na torsie chłopaka tak, by patrzeć na przyjaciółkę. Z dumą uniosła kąciki ust, a ręce oplotła wokół karku Pengyou. Tian machnęła na nich ręką, po czym minęła parę, mamrocząc pod nosem, że nie jadła obiadu po to, by zaraz go zwrócić. Bendan odsunęła się, żeby złapać za kubek z resztką ciepłej czekolady. Prawie zapomniała, że ją zrobiła. Spojrzała na brązowy napój.

Ciekawe, czy tam, gdzie odpłyniemy, też będą mieć coś podobnego – pomyślała, łapiąc się na nadziei, która mimowolnie utkwiła gdzieś wewnątrz niej.

— Zapowiada się całkiem ciepła noc — rzucił Pengyou spoglądający na termometr. Wskazywał trzy stopnie. Shangdi było znane ze swojego wyjątkowo mroźnego klimatu. Tutaj temperatury na plusie zdarzały się jedynie w okolicach pory Xiatian i zazwyczaj nie przekraczała progu dziesięciu jednostek.

— Tylko z euforii nie wybiegnij w samych majtkach — mruknęła żartobliwie Bendan, odstawiając kubek na ladę. Stanęła przed chłopakiem.

— Zrobiłbym to, gdyby było jedenaście stopni.

— Niedoczekanie. — Pokręciła głową z chichotem.

Bendan cmoknęła Pengyou w usta, po czym ruszyła w stronę drzwi, po drodze łapiąc za czarny płaszcz z lekkim, puchatym, szarym futerkiem. Nałożyła go powolnym ruchem na ciemnoczerwony golf, uważając, by złośliwie nie podwinęły się rękawy. Najdłużej zajęło jej sznurowanie długich kruczych butów, ocieplonych w środku. Na dłonie wsunęła jeszcze skórzane rękawiczki, wtapiające się barwą w płaszcz.

Na zewnątrz czekała Tian, odziana równie ciepło. Trzymała nos schowany w miękkim futrze. Gdy tylko Bendan i Pengyou stanęli obok, uniosła głowę, odsłaniając zarumienione od chłodu policzki. Bez słowa ruszyli w dalszą trasę. Bendan spojrzała jeszcze przez ramię na stary dom. Zwróciła uwagę, jak w jednym oknie nadal było niewymienione okno oraz pozostał niezałatany ubytek w dachu.

Stwierdziła, że trochę zatęskni za tym miejscem. Choć nienawidziła Hongsede za panującą w nim politykę, to nie zapomniała o dobrych chwilach spędzonych wewnątrz murów. Tutaj poznała Tian i Pengyou, przeżyła szalone nastoletnie lata, zanim weszła w szary, dorosły świat, w którym była zmuszona żyć z dnia na dzień w nadziei, że nie zabraknie jej funduszy na podstawowe przedmioty.

We trójkę przystanęli nieopodal otwartej bramy. W pobliżu siedzieli strażnicy zajęci rozmową. Jeden z nich trzymał w dłoni szklaną butelkę. Widocznie Pengyou miał rację i okoliczna gwardia znalazła sposób na inne rozgrzanie w czasie chłodnych, ciemnych nocy. Przejście obok nich nie powinno być większym wyzwaniem, choć Bendan wciąż wyobrażała sobie, jak złapią ją ze względu na znacznie wolniejszy bieg. Odrzuciła czarny scenariusz na bok.

Postanowili, że wpierw spróbują cicho i niepostrzeżenie wymknąć się za plecami strażników, by siły do ucieczki zachować na ewentualny atak wilkołaków. Pengyou złapał Bendan za rękę. Nie chciał zostawiać jej z tyłu. Szli przy ścianie, stawiając w miarę duże kroki. Na ten moment cieszyli się, że światła słabo docierały do tych rejonów. Przekraczając granicę, Bendan przeczuwała, że lada moment któryś wartownik się obejrzy i pogoni za uciekinierami. Na szczęście nic podobnego się nie wydarzyło, a już po chwili Bendan stąpała po ściółce. Na krótki moment ogarnęła ją euforia, lecz zniknęła, gdy zwróciła uwagę, na niemal zerową widoczność. Na ten moment nie martwiła się, że po drodze napotkają na wilkołaki, a raczej myślała, czy zdołają trafić do celu.

— Mogliśmy wziąć coś, żeby przynajmniej widzieć, czy przed nami drzew nie ma — rzuciła Bendan, omal nie wpadając na jeden z konarów.

— Wilkołaki, Ben — przypomniał spokojnie Pengyou. Odsunął gałąź i przepuścił kompanów. — Zobaczyłyby nas z daleka.

— Jak się zgubimy, to księżyc nas zastanie i efekt będzie ten sam. — Energicznie pogładziła ramiona, by odgonić nagły przypływ chłodu.

— Nie panikuj. Droga do portu nie jest trudna. Zanim się obejrzysz, będziemy na miejscu.

— I będziemy o krok od wolności! — Tian objęła przyjaciółkę ramieniem.

Bendan westchnęła. Czasem chciała, by Tian podzieliła się przynajmniej częścią optymizmu rozgrzewającego ją od środka. Nie potrafiła skupić się na trasie, gdyż najmniejsze szmery wywoływały ciarki. Na dodatek czuła na plecach, jakby coś wciąż obserwowało ją z mroku. Powiedziała o tym Pengyou, ale ten tylko z uśmiechem stwierdził, że miała paranoję. W ciszy poganiała towarzyszy i klęła na siebie, że przez nieustający ból w nodze ich spowalniała. Gdyby nie to, prawdopodobnie już byliby na miejscu.

Z oddali dobiegły odgłosy syreny statku. Był na tyle głośny, że Bendan wiedziała już, że od portu dzieliło ich zaledwie parę minut. Mimowolnie przyspieszyła kroku, nie zważając na ranną kończynę. Czekała tylko, aż postawi nogę na pokładzie, a następnie popatrzy, jak Shangdi oddalało się z każdą sekundą. Na moment zapomniała, że wciąż szli wśród lasu, gdzie z każdej strony mogło czyhać na nich śmiertelne niebezpieczeństwo.

Lecz głośne wycie przypomniało Bendan o zagrożeniu.

Cała trójka stanęła jak wryta, gdy do uszu dotarły zmieszane odgłosy wilków i statku. Pengyou zdołał zachować zimną krew. Chwycił jeszcze Tian za przedramię, po czym pociągnął obie dziewczyny ze sobą, byleby nie stać w miejscu. Mijali kolejne drzewa jak szaleni. Bendan ściskała dłoń chłopaka coraz mocniej, gdyż czuła, że powoli się wyślizgiwała. Ledwo trzymała tempo. Uporczywe skurcze spotęgowały się równie z adrenaliną buzującą w żyłach i wprawiającą serce w szaleńczy rytm. Panicznie się rozglądała. Spodziewała się, że lada moment z mroku wyłonią się wilcze postury, które zapieczętują ich los.

Starczyła chwila, by Bendan niechcący puściła Pengyou. Gdy mocniej stanęła na chorej nodze, ból rozszedł się po całym ciele. Upadła z bezsilności. Ze łzami złapała za objęte skurczem miejsce, ściskając zęby. Pengyou szybko cofnął się i wyciągnął rękę, by pomóc dziewczynie wstać.

— Patrzcie, jakie to urocze... — Rozległ się niski ton z mroku. Bendan odwróciła wzrok w stronę dźwięku.

Zza nocnej zasłony wyłonił się biało-karmelowy wilk z wyszczerzonymi, jakby w uśmiechu, zębiskami. Przy jego lewym oku widniało ciemnozielone znamię. Zaraz za nim pojawiły się dwa kolejne o szarym, klasycznym ubarwieniu oraz z tym samym oznaczeniem przy powiece. Spoglądały wygłodniałym wzrokiem na kompanów i widocznie czekały na znak od pierwszego wilkołaka.

Pengyou złapał za okoliczną gałąź i stanął przed Bendan. Wilkołak zaniósł się śmiechem. Pewnie podszedł bliżej chłopaka. Nawet Bendan widziała, jak drżały mu nogi ze strachu, więc domyślała się, że wilki bezproblemowo wyczytały mowę ciała. Tian próbowała niepostrzeżenie pomóc Bendan wstać, ale między nie wskoczył kolejny drapieżca. Bendan spoglądała na czarną sierść zwierza, czując potrzebę, by jakkolwiek odciągnąć jego uwagę od przyjaciółki, ale strach zawładnął ciałem i nie pozwalał na najmniejszy ruch.

Szary wilk skoczył. Broń Pengyou okazała się bezużyteczna, bo została momentalnie wytrącona mu z rąk. Chłopak wpatrywał się, jak gałąź była trzymana przez zwierzę jak zwykły patyk do zabawy. Stawiał pewne kroki ku przerażonemu Pengyou. Jednocześnie czarny wilk zmuszał Tian do wstecznego chodu. Tylko Bendan wciąż nie umiała się ruszyć. Widziała kątem oka, jak karmelowy wilkołak spoglądał na nią ukradkiem. Zacisnęła dłoń na ściółce. Zamarzały jej palce. Chciała coś zrobić, ale nawet gdyby próbowała, nie zdołałaby pomóc przyjaciołom.

— Zostawiam tę dwójkę wam — powiedział donośnie karmelowy wilkołak, dumnie unosząc łeb.

Jak na zawołanie zawarczały, a Pengyou i Tian ruszyli do szaleńczego biegu, w ciągu paru sekund znikając wraz z pogonią w mrocznej pokrywie lasu. Bendan zacisnęła zęby. Podwinęła nogi, dostrzegłszy, że wilk podszedł bliżej.

— A tobą zajmę się osobiście.

Bendan cofnęła się, szurając płaszczem po ziemi. Krzywiła się przez narastający ból. Wpatrywała się w rozbawione, żółte ślepia drapieżnika. Dwukrotnie próbowała się podnieść z tym samym, marnym skutkiem. Wilkołak się nie spieszył. Napawał się lękiem wiszącym w powietrzu jak zapachem świeżych kwiatów.

— Nie lubię, gdy moja zdobycz siedzi i czeka... — rzucił niższym tonem z przebijającym się śmiechem. — Wolę za nią gonić.

Wilkołak pewnie postawił łapę na chorej nodze Bendan. Gdyby nie pazury naciskające na skórę, to byłaby zupełnie miękka w dotyku.

— Dam ci pięć sekund. — Odszedł o krok. — Raz...

Nagły impuls nakazał Bendan zerwać się na równe nogi. Jęknęła, gdy chora noga twardo stanęła na gruncie. Kulejąc, odbiegła od wilkołaka, który celowo liczył coraz głośniej, choć syrena statku skutecznie go zagłuszyła. Bendan oparła się na moment o pobliskie drzewo. W głowie zapomniała, jak długo trwała sekunda i nie potrafiła powiedzieć, czy miała jeszcze czas, by się oddalić i schować, czy wypatrywać zagrożenia z każdej strony. Niespokojnie łapała oddech. Policzki marzły od łez samoistnie cieknących z bólu i przerażenia.

— Nadchodzę!

Bendan zadygotała zębami. Nie zwróciła uwagi, że stała na lekkim wzniesieniu, dopóki nie omsknęła jej się noga. Z wrzaskiem spadła. Ciało otarło się o ziemię i spoczywające na niej pędy. Płaszcz od tarcia nie przetrwał w pełni. W materiale powstały postrzępione dziury, podobnie w odzieniu, a jedna rękawiczka zaginęła w roślinności. Bendan syknęła pod nosem. Jedna z gałązek utkwiła w łydce, przebiła ją na wylot. W przypływie emocji dziewczyna chwyciła za nią, jednak nacisk spowodował puszczeniem większej fali skurczy. Chciała wstać, jednak tym razem noga zupełnie odmówiła posłuszeństwa. Upadła na kolana. Zdołała przeczołgać się w najbliższe krzaki. Nerwowo przełknęła ślinę. Próbowała uspokoić oddech oraz powstrzymać łzy.

Szmery zdawały się cichnąć. Nawet wiatr nie zakłócał chwilowego spokoju. Bendan słyszała tylko własny, cichy oddech. Nie wierzyła, by zdołała zbiec. Chociaż? Może akurat upadek uratował ją przed zębiskami drapieżcy?

— Ojej, czyżby mój zajączek się zranił? — Rozległo się z oddali. Bendan zmroziło krew w żyłach i plecami mocniej naparła na pień. — Ależ piękny zapach!

Znajdzie mnie, znajdzie mnie – powtarzała w panice. Była w potrzasku. Nie dała rady biec, a na dodatek to tylko kwestia czasu, aż wilkołak ją wytropi. Założyła ręce i zacisnęła palce. W ciszy błagała wszystkich bogów, żeby pozwolili jej przeżyć, wrócić do miasta, by tam dalej wieść nudne życie.

Modlitwy nie zostały wysłuchane.

Bendan odsunęła się z wrzaskiem. Zębiska wilka zahaczyły o zdrową nogę. Ręką zakryła ranę. Cholernie piekło. Na moment odkryła uraz. Popatrzyła na dłoń. Pośród krwistoczerwonej cieczy spływała biała posoka. Jad. Przekleństwo zesłane lata temu przez bóstwa teraz spadnie na Bendan. Dziewczyna nie potrafiła już dłużej trzymać łez. Dławiła się płaczem. W duchu wiedziała, że w ten sposób zabawiała drapieżcę, jednak nie umiała zapanować nad rozżarzonymi emocjami.

Wilkołak oblizał zęby ze smakiem. Zaniósł się śmiechem, po czym z dumnie wypiętą piersią po raz kolejny zbliżył się do swojej ofiary.

— Ojej... — Przekręcił łeb na bok. — Czyżby zajączek nie dał rady biec? Jaka szkoda... — Zaszedł Bendan z tyłu, celowo ocierając się sierścią. Korzystał, że dopadł ją kolejny impas. — Może coś ci przeszkadza?

Nie czekając na reakcję, wilkołak złapał za fragment wystającego drewienka. Starczył jeden szybki ruch, by wyszło z nogi. Bendan zacisnęła zęby. Spoglądała, jak spodnie nasiąkały od krwi z kolejnej rany. Miała wrażenie, jakby świat wokół wirował. Czekała tylko, aż padnie na ziemię bez sił, a koszmar się zakończy, obudzi się w łóżku obok Pengyou, a następnie zajmie się pracą. Chciała, by wszystko okazało się złym snem.

— Kiepski jednak z ciebie pożytek, zajączku... — mruknął zawiedziony wilkołak. — Nie dało się tobą nacieszyć... Ale będzie już tylko lepiej. Poczekaj tylko na księżyc. Wtedy też będziesz mogła ganiać takie zajączki i zobaczysz, ile w tym frajdy.

Wilkołak nagle stanął jak wryty. Widocznie ruszał nosem, gdy poza uzależniającą wonią krwi pojawiło się coś nowego. Zanim zdążył zrozumieć, skąd nadchodził zapach, było za późno. Zza krzaków wyskoczył biały wilk. Rzucił się z zębami na pysk intruza, a jednym mocnym ruchem odepchnął go na bok. Karmelowy zwierz syknął i wściekle patrzył na prawowitego właściciela terenu. Mdliło go na widok czerwonego znamienia na powiece. Burknął przekleństwami pod nosem, po czym odszedł.

Biały wilkołak odwrócił się do rannej Bendan. Widocznie nie skupiał uwagi na niej, a trzymał uszy zwrócone ku tyłowi. Uciekał wzrokiem do boku. Z krzaków powrócił karmelowy wilk. Zdążył zaatakować na tyle szybko, że pchnął przeciwnika na pobliskie skały. Odbił się z piskiem, ale równie prędko uniósł się na nogach i wyszczerzył zęby, nie dbając o krew brudzącą jasną sierść. Niewiele później rzucił się z zębami na napastnika. Powalił go, kilkukrotnie zatoczył się po ziemi, a finalnie zdołał zyskać przewagę. Docisnął go łapami do ziemi. Zębiska wtopił w kark, jednak widocznie nie po to, by zabić, bo karmelowy wilk zdołał odkopać agresora. Skulił uszy, zniżył postawę.

— Albo odejdziesz stąd grzecznie — warknął biały wilkołak — albo przywołam tu resztę watahy.

— To ja ją przemieniłem, Qin — odburknął.

— Jesteś na moim terenie. — Postawił śmiało krok do przodu. — Znasz zasady. Nie przeciągaj struny, tylko wracaj do siebie, wypłakać się swojemu Shouxi.

Bendan myślała, że lada moment dojdzie do kolejnej potyczki, jednak karmelowy wilkołak powoli się wycofał, raz po raz się oglądając. Dopiero po chwili Qin stanął swobodniej już jako człowiek. Trzymał się za prawe ramię i podszedł do przerażonej, osłabionej utratą krwi dziewczyny. Zaczęło się delikatnie rozjaśniać, aż Bendan podkuliła nogi. Szybko zrozumiała, że wybiła dziewiętnasta. Co noc księżyc pojawiał się na godzinę. Biło od niego białe światło bezproblemowo prześlizgujące się przez liście. Dzięki temu Bendan mogła lepiej przyjrzeć się Qinowi. Ubrany cały na czarno zlewał się z otoczeniem, jedynie jego wyjątkowo blada skóra, miejscami posiniała, się wyróżniała. Zatrzymał się parę kroków przed Bendan. Spoglądał zmęczonym wzrokiem. Widocznie skupił uwagę na jednej nodze – tej, z której ściekała biała posoka. Westchnął i założył ręce.

— Miejmy to za sobą i wyłaź na światło. — Machnął dodatkowo ręką.

Bendan nerwowo przełknęła ślinę i kątem oka spojrzała na białą poświatę niebezpiecznie blisko niej.

— Nie rób sceny, to nic wielkiego — odparł znużony.

Bendan najchętniej przesiedziałaby godzinę w miejscu, a następnie przez resztę życia uważała podczas nocy. Nie rozumiała, jak konkretnie miałaby reagować na światło księżyca, jednak wiedziała, że nie chciała tego sprawdzać.

— Dobrze, może wytłumaczę ci to inaczej — w głosie Qina narastała frustracja. — Jeśli nie wyleziesz, to jad cię zabije... tak do północy.

Właśnie zrujnowałeś mi wszystkie plany...

Bendan poczuła kolejne łzy zbierające się w kącikach oczu.

— Po prostu mnie zostaw... — wydukała cicho, oplatając nogi rękoma.

Qin wywrócił oczami.

— Zawsze to samo... — burknął pod nosem. — Chciałbym, żeby choć raz jedna osoba grzecznie podniosła tyłek i nie utrudniała mi roboty. Czy tobie się to podoba, czy nie, to musisz przejść pierwszą przemianę, żeby jad cię nie zabił. A potem to twoja wolna wola, do której watahy pójdziesz. Masz ich, kurwa, cztery do wyboru, do koloru. W czym wy wszyscy widzicie problem?!

Zapewne w samym fakcie bycia wilkołakiem – pomyślała Ben, gryząc się w język, byleby nie wypaplać niczego na głos. Uciekła wzrokiem na bok. Powoli przeczuwała, że Qin nie odpuści. Problem w tym, że gdy miała wybrać, czy wolała umrzeć za kilka godzin, czy resztę życia spędzić razem z przeklętym społeczeństwem, to rozsądek natychmiast kierował ją ku pierwszej opcji. Nie wyobrażała sobie dzikich polowań na ludzi kręcących się po lesie, spoufalania się z watahami czy siebie pod postacią futrzastego drapieżnika.

— Nie chcę... — Bendan schowała twarz. — Proszę, zostaw mnie tu...

Qin przymknął powieki i wziął głęboki wdech.

— I tak to jest, gdy próbuję być miły.

Żwawym krokiem podszedł do dziewczyny. Złapał ją za ramię. Zanim spotkał się z oporem, wypchnął Bendan na najlepiej oświetlony fragment ściółki. Dziewczyna oparła się na dłoniach i trzęsła z szoku. Rana po wilkołaku cholernie zapiekła. Bendan podkuliła nogę, opadła na bok. Zobaczyła, że na nodze pozostała tylko czarna blizna. W jednej chwili zrobiło jej się okropnie gorąco oraz niedobrze, jakby żołądek zmienił swoje położenie w organizmie. Zgięła się wpół z bólu. Zaciskała zęby, ale to nie pomagało w powstrzymaniu nieprzyzwoitych odgłosów. Ciało weszło w stan dziwnej metamorfozy. Oczy stały się suche. W kącikach zapłonęło. Bendan straciła czucie najpierw w nogach, później w rękach, aż w końcu nie była w stanie wykonać ani jednego ruchu. Uchyliła powieki. Z ust wyrwał się niemy krzyk. Zamiast paznokci pojawiły się ostre szpony wraz z towarzyszącym uczuciem zrywania skóry. Ręka wychudła, pokryła się delikatną, czarną, łaskoczącą sierścią. Jeszcze przez chwilę wiła się po ziemi przez ból nadchodzący z niemal każdej części ciała.

Wtedy rozum pokryła mentalna mgła. Na miejscu Bendan stanął czarny wilk o czerwono-fioletowych oczach. Między zębami przeciekała nienaturalna ilość śliny. Zwierz odwrócił łeb. Zatrzymał wzrok na Qinie, który zdążył w międzyczasie przyjąć swoją wilczą formę. Rozkraczył przednie łapy i zniżył postawę, strzygąc uszami. Przez krótki moment dwa wilkołaki gniewnie wpatrywały się na siebie wzajemnie w oczekiwaniu na atak z drugiej strony. Bendan resztkami świadomości myślała o bezwzględnej ucieczce, jednak ciało nie chciało słuchać. Ruchami zawładnął instynkt wrzący jak woda w kotle. Kazał stopniowo zbliżać się do Qina. Powtarzał jak mantrę, że jeśli nie stanie do walki, zginie. Wmawiał, że Qin był prawdziwym zagrożeniem, jedynie udającym wspaniałego wybawcę od psychicznego osobnika swojego gatunku. Widział w nim potwora, dlatego że Bendan poznała go w niezależnej od niej sytuacji.

Czarny wilk jako pierwszy rzucił się do biegu. Qin sprawnie wyminął atak. Odskoczył. Zaparł się łapami. Powoli przeszedł od boku, nie spuszczając zdziczałego wilkołaka z zasięgu wzroku. Widocznie szukał czegoś konkretnego na ciele zwierzęcia, a energiczne ruchy wcale mu tego nie ułatwiały. Nie chciał krzywdzić nowopowstałego wilkołaka, a jedynie skrócić czas pierwszej, wyjątkowo bolesnej przemiany. Szkoda tylko, że w myślach Bendan instynkt nie znał prawdy. On szukał sposobu na efektywny atak pozwalający mu na zadanie obszernych obrażeń. Kilkukrotnie miał ku temu dobrą okazję, ale równoczesny strach nie pomagał w poprawnej ocenie sytuacji.

Qin odbił się od podłoża. Rozpoczął spontaniczne natarcie. Udało mu się to na tyle szybko, że zdołał chwycić za pysk wilka. Agresywnie wcisnął zęby. Rozległ się głośny pisk. Atakowany próbował się wycofać, odepchnąć napastnika łapami. Bez skutku. Instynkt krzyczał jak szalony. Zaczął pokazywać krwawe, czarne scenariusze kończące się śmiercią. Panika wdarła się do krwi i skutecznie zawładnęła mięśniami. W akcie desperacji Bendan wyrwała się z morderczego uścisku. Pysk krwawił. Ledwo dała radę oddychać. Nie powstrzymało jej to przed szaleńczym biegiem. Słyszała, że Qin ruszył zaraz za nią. Mijała drzewa, które zdawały się dwoić i troić w oczach. Nie rozumiała, dokąd sprowadzał ją instynkt, ale nie umiała nad nim zapanować, więc pozwoliła, by dowodził. Nie zwróciła uwagi, że grunt stawał się twardszy z mniejszą szatą roślin. Powietrze stawało się bardziej rześkie, a momentami wiatr dawał o sobie znać. Korony drzew rzedły, a ozdobione gwiazdami niebo przekradało się między liśćmi.

Bendan została gwałtownie zaciągnięta do tyłu. Nie zdążyła nawet poczuć zębów wbitych w ogon. Chwila szoku wystarczyła, by Qin zdążył wykonać swój pierwotny plan. Chwycił za nogę z widocznym przebarwieniem, zatapiając kły. Gorzki smak zaatakował język, jednak nie odepchnął atakującego. Bendan szarpała kończyną, próbowała zacząć kolejny bieg. Słabła z każdą chwilą. Przednie łapy stały się wiotkie. W końcu nie zdołały utrzymać ciężaru ciała. Wilk padł z hukiem na ziemię. Dyszał. Instynkt nadal wrzał, kazał uciekać, lecz teraz nawet mięśnie go nie słuchały.

Qin odszedł o krok. Wnikliwie się przypatrywał. Miał nadzieję, że nie popełnił błędu i że zdołał skrócić czas przemiany. Korzystał ze słabości wilkołaków. Wystarczyło znać miejsce wprowadzenia jadu, by powalić krwiożerczą bestię w ciągu chwili. Robił to setki razy, a mimo to zawsze pojawiała się wątpliwość. Jednak gdy wilk stopniowo przemieniał się z powrotem w dziewczynę, to zwątpienie zniknęło.

Podszedł jako człowiek do pozbawionej wszelkich ubrań Bendan. Przyjrzał się. Dotychczasowe zranienia znikały za sprawą pojedynczych nici skóry. To dobry znak. Przemiana przeszła poprawnie i ciało mogło korzystać z jednej z wilkołaczych cech. Qin w międzyczasie zdjął płaszcz. Powoli nałożył go na nieprzytomną dziewczynę i subtelnie zakrył wszystkie wrażliwe strefy. Zatrząsł się z zimna. Uniósł Bendan, po czym ruszył spokojnym krokiem przed siebie. Spojrzał jeszcze na miejsce, do którego instynkt ciągnął Bendan. Dotarło do niego, że starczyłoby parę sekund, żeby w czasie ucieczki zeskoczyła ze wzniesienia prosto do morderczej otchłani oceanu.

— Nigdy nie zrozumiem, dlaczego wszyscy chcecie tam wyskoczyć. — Qin pokręcił głową. Skierował się w stronę siedliska swojej watahy, wsłuchując się w syrenę statku znakującą odbicie od portu. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro