Prolog
Nie mogę się ruszyć. Świat w jednej sekundzie znika sprzed moich oczu. Jeszcze chwilę temu szarpałam się jak spętane zwierzę. Teraz ciało opada bezwładnie na ziemię. Nie umieram. Czuję, jak krew spływa mi po policzkach. Nadal pozostaję choć trochę świadoma. Jednak nie dam rady nawet drgnąć palcem.
Unoszę głowę. Nie. Nie ja. To coś, co przebywa w moim ciele. Uchyla powieki. Widzę świat przez maskę, która została włożona na mnie siłą. Spoglądam na oprawców, którzy trwają w bezpieczniej odległości zapewne w obawie, że zostaną zaatakowani, gdyby to, co tak łapczywie pragnęli przywołać, okazało się nieokiełznane i piekielnie niebezpieczne.
— Rozwiążcie mnie...
Nie ja to mówię. Najwyraźniej istota przywłaszczyła sobie wszystko.
Ktoś podchodzi niepewnie. Zachodzi za drewniany pal. Przejeżdża parę razy ostrzem po sznurze, który spada na ziemię. To coś wstaje powoli, nieprzyzwyczajone jeszcze do nowego ciała. Podchodzi parę kroków. Koślawo stawia nogi.
Jeden z oprawców kłania się nisko. Wypowiada podniosłym tonem:
— Witaj, moja pani.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro