Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 15

Złote Królestwo, Śnieżna Dolina

Sezon zamieci śnieżnych, dzień 8, popołudnie i wieczór

Samuel z entuzjazmem opisywał siostrze białego smoka, którego tego dnia zobaczył nad miastem. Dokuczał jej i wypominał, że sama nie mogła go dostrzec z łazienki, w której to brała gorącą kąpiel.

— Był ogromny, głośno ryczał i zionął ogniem. Leciał wysoko, ale nie na tyle, by nie zauważyć pysznego mięska. Na pewno tu wróci — powiedział złowieszczym tonem, po czym rzucił się na Tarę, udając, że chce ją pożreć.

— Przestań, Sam! — krzyknęła z przerażenia. — To wcale nie jest takie zabawne, naprawdę może nas zjeść! Nie zachowuj się, jak dziecko! — warknęła głośno. Po chwili odepchnęła go i nadęła usta z niezadowolenia.

— Ty nie zachowuj się, jak dziecko — przedrzeźnił ją, śmiejąc się pod nosem i nie robiąc sobie nic ze słów, które wypowiedziała.

— Jesteś okropny, wiesz? Wolałabym być jedynaczką! — Tara odwróciła się na pięcie i wybiegła z salonu, by po chwili znaleźć się na piętrze sypialnianym. Trzasnęła drzwiami od swojego pokoju i zalała się płaczem, wyobrażając sobie najgorsze.

Młody Glacies nie przejmując się dramatyzmem siostry, rozsiadł się wygodnie na kanapie i zaczął przyglądać się czerwonemu, przyjemnemu płomieniowi, który ogrzewał całe pomieszczenie. Tańczący ogień skłonił go do rozmyślań nad słowami Alberta, spotkanego dwa dni temu. Co prawda niezmiernie dziwił go fakt, że ktoś zupełnie mu obcy znał przyczynę problemów, dotykających jego rodzinę. Jednak... musiał się z nim zgodzić, mimo że wydawało mu się to co najmniej podejrzane. Od kiedy pamiętał, wszystko, co złe, sprowadzało się do Dirka Frigusa i całej jego rodziny, dlatego wiedział, że dopóki nie uda im się pozbyć go ze stolicy na dobre, cały czas będzie tylko przeszkadzać.

Samuel wziął głęboki oddech i zamknął na chwilę oczy. Wiedział, że jeśli nie zacznie działać już teraz, chociażby na własną rękę, ciężko będzie doprowadzić całą sprawę do końca.

Nagle do salonu wszedł William, który na widok zadumanego mężczyzny wzdrygnął się.

— Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać — powiedział jedynie, kiedy został zauważony. Szybko odwrócił się na pięcie i już chciał wyjść, ale nagle poczuł, jak dłoń panicza Glaciesa zaciska się wokół jego nadgarstka.

— Zaczekaj — poprosił. — Dlaczego mnie unikasz?

— Nie unikam — służący od razu zaprzeczył.

— To, o co chodzi, Willi? Zrobiłem coś nie tak? Źle się czujesz? Ktoś znowu cię nachodził? — Samuel wypytywał, przyglądając się Williamowi dokładnie. Martwił się o niego i jego stan zdrowia. Wiedział, że był słabszy od niego, podatny na choroby i bardzo skryty. Chciał wydobyć z niego wszystkie informacje, chciał chronić go za wszelką cenę.

— Proszę, nie kłopocz się. Wszystko jest w porządku, naprawdę — zapewnił go William, posyłając mu niepewny uśmiech. Opuchlizna na jego twarzy już znacznie zmalała, a ślady pobicia przybrały dziwne, nienaturalne kolory, sygnalizujące proces powolnego gojenia się.

— Chyba wiem, kto stoi za twoim pobiciem. Nie mam pojęcia, dlaczego to zrobił i kogo wysłał, by zadał haniebne ciosy, ale dowiem się tego. Znajdę dowody, świadków i zniszczę go. Obiecuję ci to. — Samuel był pewny swoich słów, wiedział, że dopnie swego i udowodni przyjacielowi, że znaczył dla niego naprawdę dużo.

— Nie, proszę, Sam... — William wyswobodził dłoń z uścisku panicza. Cofnął się o krok, kręcąc głową w geście zaprzeczenia. — Nie chcę, żebyś miał przeze mnie kłopoty. Proszę cię, zostaw tę sprawę w spokoju. Już po wszystkim.

— Obawiam się, że ten ktoś chciał zemścić się na mnie. Ty byłeś tylko pionkiem w tej grze. Nie wiem jeszcze, skąd ten ktoś wiedział, że jesteś dla mnie ważny... — westchnął, przygryzając mocno dolną wargę. — Bądź co bądź dawno temu obiecałem ci, że obronię cię przed całym złem tego świata. Nigdy nie złamię tej obietnicy, choćbym miał poświęcić swoje życie — odparł poważnie, zbliżył się do Willa, objął go mocno i wziął głęboki wdech, zaciągając się jego zapachem. — Nigdy o tym nie zapominaj.

*

Śnieżna Dolina, mimo wcześniejszej smoczej wizyty, tętniła życiem, zachowywała się tak, jakby wcale nie musiała obawiać się ataku drapieżnej bestii. W późne popołudnie stolica nie próżnowała, ludzie ciężko pracowali i nikt nie miał czasu na zbędną panikę. Za niedługo miało odbyć się huczne wesele króla Simona Mela i Księżniczki Innes Magnus. Do Złotego Królestwa zjedzie się mnóstwo Gelijczyków z różnych stron świata, by świętować razem z parą młodą, dlatego cała Śnieżna Dolina musiała lśnić czystością i przyciągać oczy zwiedzających, niczym najpiękniejsze diamenty.

Samuel miał udać się na ważne spotkanie mężów miasta, które zostało zaplanowane na wczesny wieczór, jednak zamiast trzymać się głównej ulicy, by dotrzeć do Urzędu, skręcił w prawo w poboczną dróżkę. Chciał zobaczyć Dirka Frigusa, żeby powiedzieć mu wprost, co o nim myślał. Z każdym krokiem nakręcał się do ataku, rozmyślał o wszystkich winach, które ludzie mu przypisywali, utwierdzał się w tym, że były członek rady był bardzo złym człowiekiem i nie zasłużył na krztynę szacunku.

Nim jednak zdążył dotrzeć do posiadłości, zauważył zbliżające się do niego trzy postaci. Byli to Dirk Frigus, stary Labras i Randal, którzy na widok młodego Glaciesa przyspieszyli kroku.

— Patrzcie tylko, kogo tu bogowie przywiedli — zakpił Labras, kiedy cała trójka znalazła się tuż przy Samuelu i splunął gęstą śliną na ziemię. Zmierzył z obrzydzeniem młodego chłopaka i włożył dłonie do kieszeni spodni.

— Nie pomyliły ci się kierunki? — dodał po chwili Randal, zbliżając się do syna prezydenta tak blisko, że ledwo dzielił ich krok.

— A tobie przypadkiem nie pomyliło się towarzystwo? — zapytał Sam, wskazując głową na Frigusa, który tylko podśmiewał się pod nosem.

Młodzi mierzyli się gniewnymi spojrzeniami przez krótką chwilę, która w ich mniemaniu trwała wieczność. Nienawidzili się równie mocno, co ich ojcowie. Być może Glaciesowie i Moltonowie dziedziczyli z pokolenia na pokolenie emocje i niechęć, które towarzyszyły im przy sobie nawzajem.

— Lepsze takie towarzystwo od twojego. — Randal wyszczerzył w końcu zęby w kpiącym uśmiechu, po czym tknął Samuela w prawe ramię.

— Trzymaj łapska przy sobie, Molton — warknął gniewny Glacies, zrzucając jego rękę ze swojego ciała.

— Chłopcy — wtrącił się nagle Frigus. — Zachowujcie się tak, jak na młodych, dostojnych mężczyzn przystało, a nie jak jakieś rozwydrzone dzieciaki. Macie do siebie jakiś problem? Proszę bardzo, załatwcie to, ale tak, jak prawdziwi mężczyźni, a nie jak jakieś baby. — Spojrzał to na jednego, to na drugiego i zaśmiał się prześmiewczo. — Tak myślałem — westchnął, po czym zaczął grzebać palcem w gębie. — Czego chcesz? — zapytał w końcu Samuela, podpierając się rękoma po bokach. — To nie są twoje strony.

— Szedłem do ciebie — wyjaśnił. — Wiem, co zrobiłeś. Wiem, że to ty za tym stoisz.

— Ale o co chodzi? Bo ostatnio często słyszę, że coś jest moją winą — zaśmiał się Dirk Frigus.

— Nie udawaj głupa. — Samuel wycedził przez zęby. — Mam świadków i dowody na to, że pobiłeś mojego sługę — blefował. Słowa Alberta nie były wystarczającymi argumentami, które miały potwierdzić to oskarżenie, jednak złość i chęć dowiedzenia się prawdy, górowały nad młodym Glaciesem, były silniejsze od rozwagi, która powinna być dla niego zasadnicza. — Jeśli jeszcze myślałeś, że masz szansę wrócić na stanowisko, teraz możesz być pewien, że jesteś skończony. Już nigdy nie zasiądziesz w radzie mężów miasta, już nigdy nie poczujesz, co to jest władza i zapewniam cię, a mnie można wierzyć, że zrobię wszystko, byś stracił dochody przychodzące z portu.

— Nie bądź taki pewny siebie, Glacies — wtrącił się młody Molton, zanim Frigus zdążył zareagować.

— Lubisz lizać dupsko Frigusowi? Nie rozmawiam z tobą, więc, z łaski swojej, zamknij mordę — warknął Samuel, po czym spojrzał na zniesmaczonego Dirka. — Jesteś skończony — powtórzył już spokojniej.

— No twoim miejscu zastanowiłbym się nad doborem słów, młodzieńcze — zaczął. — Twoja rodzina już dawno temu zaszła mojej za skórę. Odebraliście nam to, co do nas należało. Zrobiliście z nas pośmiewisko, pokazaliście swoją pozorną wyższość. Wiele lat temu wasza rodzina zapłaciła za to ogromną cenę — powiedział od niechcenia, po czym zaśmiał się na widok spiętego ciała Glaciesa. — Teraz robicie dokładnie to samo, usuwając mnie z rady, chociaż doskonale wiecie, jaka kara może was za to spotkać. No, ale... — westchnął teatralnie — na całe szczęście mam dobre serce i jestem w stanie wam wybaczyć to... — zamilkł na sekundę i uniósł oczy ku górze — delikatne potknięcie.

Samuel ścisnął pięści tak mocno, że przez przypadek poranił wewnętrzną stronę dłoni paznokciami. Nie mógł uwierzyć w to, jak bardzo bezczelnym człowiekiem był Dirk Frigus, a jego przydupasy doprowadzały go do szaleństwa. Z jednej strony miał ochotę zaśmiać się histerycznie z niemocy, z drugiej strony ogromnie korciło go, by przywalić rodzinnemu wrogowi, ale obawiał się, że od razu zostałby powstrzymany przez Moltonów. Nim zdążył zareagować w jakikolwiek sposób, Frigus oznajmił:

— Przestań się ośmieszać, chłopcze. — Zbliżył się do Samuela, położył dłoń na jego ostrym od delikatnego zarostu policzku i poklepał go. — Przekaż ojcu, że wpadnę na małą pogawędkę. — Uderzył go raz jeszcze, tym razem mocniej, po czym uśmiechnął się szeroko i mrugnął jednym okiem. — Idziemy — zarządził i wyminął osłupiałego młodego mężczyznę.

— Słyszałeś, Glacies? Jesteś śmieszny — mruknął jeszcze do niego Randal, mierząc go kpiącym wzrokiem.

— Molton! — Dirk Frigus przywołał chłopaka do porządku. — Powiedziałem, że idziemy.

— Słyszałeś, Molton? Idź dalej lizać dupsko Frigusa — warknął Samuel przez zaciśnięte zęby w odpowiedzi.

Randal prychnął i ruszył przed siebie, uderzając przy tym barkiem o ciało Glaciesa. Szybko dołączył do swojego ojca i jego przyjaciela, po czym kopnął w twardy śnieg, który stanął mu na drodze.

Samuel jeszcze przez chwilę stał w miejscu, mając za sobą trójkę mężczyzn, których głosy z każdą sekundą uciszały się, aż w końcu przestały być słyszalne. Przełknął głośno ślinę, a ta z ledwością chciała przedostać się przez gardło. Odchrząknął i zawrócił, by dostać się na główną ulicę. Musiał dotrzeć do budynku mężów miasta przed Dirkiem Frigusem i o wszystkim opowiedzieć ojcu.

*

Prezydent kończył pisać kolejne sprawozdanie, które musiał przekazać królowi Złotego Królestwa podczas najbliższego spotkania. Nie lubił tego robić, ponieważ było to bardzo czasochłonne i monotonne.

Na początku prawie każdego sezonu, a było ich dwanaście w ciągu roku, prezydenci wszystkich trzech królestw musieli dostarczyć do zamkowych murów ważne informacje i dokładne opisy zdarzeń, które odbyły się w poprzednim sezonie. Każdy z nich trwa przez różną liczbę dni. Pierwszym jest sezon ciszy, który trwa trzydzieści nocy. Jest wyjątkowo spokojny i przyjemny. Pozbawiony wiatrów, burz i opadów śniegu. Podczas niego ludzie naprawiają szkody po sezonie sztormów, który występuje tuż przed nim, oraz zbierają zapasy na pozostałe sezony. W tym czasie głowa miasta wraz z całą radą zmuszona jest do licznych podróży, w których dokładnie dokumentują i szacują wszystkie straty.

Drugi i zarazem aktualny okres w roku to sezon zamieci śnieżnych, który twa trzydzieści sześć nocy. Charakteryzuje się obfitymi opadami, silnymi wiatrami i częstymi śnieżnymi burzami. Nocne warunki pogodowe bywają dwa razy gorsze od sytuacji odbywającej się przez dzień. Koniec tego sezonu przychodzi nagle, a objawy w ostatnie jego dni bywają ekstremalnie niebezpieczne.

Kolejną porą w roku jest sezon ciszy, który tym razem trwa jedynie dwadzieścia pięć dni. Nie wyróżnia się niczym szczególnym od poprzedniego oprócz tego, że prezydenci nie muszą przejmować się ciężką tułaczką po miastach i miasteczkach królestw, w których urzędują.

Czwartym okresem pogodowym jest sezon wielkich mrozów, w którym całe życie w Gelidzie się zatrzymuje. To jedyny sezon w całym roku, w którym prezydenci nie są zobligowani do wizyty w królestwach. Jest najniebezpieczniejszym czasem, w jakim przyszło żyć wszystkim istotom żyjącym. Zapasy, zebrane podczas poprzednich sezonów, muszą wystarczyć mieszkańcom na całe trzydzieści osiem dni. Ludzie zmuszeni są ukrywać się w domach lub przytułkach i nikt o zdrowych zmysłach nie odważyłby się wyjść na zewnątrz podczas tego pozornie spokojnego sezonu. Brak opadów śnieżnych, burz i wiatrów to jedynie przykrywka, pod którą czają się zabójcze mrozy.

Po nim następuje sezon wrzenia, trwający czterdzieści sześć nocy, który przypomina swoją postawą dwa czasy cisz. Jedyną różnicą między tymi porami roku jest fakt, że podczas tej piątej dochodzi do powolnego ocieplenia się wszystkich wód w Gelidzie i pękania lodów. Powoduje to nadejście sezonu sztormów, w których siła wiatrów sięga zenitów, a zamrożone tafle uderzają w miasta portowe, powodując wiele strat materialnych i zostawiając po sobie dużo martwych, a w najlepszym wypadku, poranionych ciał. Wichury trwają jedynie dziesięć dni, jednak szkody, które wyrządzają, są ogromne, a to wiąże się z ciężkimi pracami mieszkańców i licznymi spotkaniami mężów miasta. Uczeni i magiczni nie mają pewności, co powoduje wrzenie wód i w jaki sposób temu zaradzić, jednak legendy głoszą, że dzieje się tak za sprawą złowieszczej Laveny.

Wszystkie sezony pogodowe powtarzają się cyklicznie, co sto osiemdziesiąt pięć dni, a każdy nowy rok rozpoczyna się po dwunastu przebytych porach.

— Rada zaczyna się już zbierać, panie prezydencie — powiadomił go młody chłopak, który niedawno rozpoczął praktyki w recepcji.

— Dobrze, dobrze, zaraz do nich dołączę — odparł jedynie Evan, po czym westchnął i raz jeszcze przeczytał ostatnią linijkę tekstu. Przeklął pod nosem, gdy zauważył w niej błąd. — Świetnie, cała praca poszła na marne. — Zmiął kartkę papieru, podniósł się z krzesła i cisnął kulką prosto w ogień, tlący się w kominku.

Zanim zaczął kierować się w stronę wyjścia z gabinetu, przeciągnął się ociężale i przetarł zmęczoną twarz dłońmi. Podrapał się po gdzieniegdzie siwiejącej już brodzie i zaczął zastanawiać się nad tym, dlaczego nadal zajmował się głupimi sprawozdaniami, skoro mógł wykorzystać do tego chociażby Samuela.

— Evan, jesteś tu? — zapytał Meryn, zaglądając do biura Glaciesa.

— Tak, tak, już idę — odparł od razu, zbliżając się do przyjaciela.

— Wiem, ale nie o to chodzi — westchnął Niveis, drapiąc się po czole. — Dirk Frigus. Stoi przed budynkiem rady i nalega, żebyś do niego wyszedł — powiedział długowłosy szatyn, patrząc na przyjaciela ze współczuciem.

— Bogowie — westchnął. — Mógłby dać sobie już spokój. No, ale dobrze. Dobrze. Skoro tak bardzo nalega, zaraz do niego przyjdę. A Ty, Merynie, idź do sali narad i poproś mężów o cierpliwość. Niebawem do was dołączę — poinformował prezydent.

— Jesteś pewien, że to dobry pomysł, żebyś sam do niego poszedł? — zapytał Niveis, zanim zrobił to, o co poprosił go jego przełożony.

— Tak. Jestem pewien. Najwyżej go zignoruję, jeśli będzie gadać głupoty. — Evan Glacies machnął ręką, po czym włożył na siebie płaszcz, okrył szyję grubym, wełnianym szalem i wyszedł z gabinetu, zostawiając w nim samego męża miasta. Zszedł po schodach i skierował się w stronę wyjścia z budynku. Rozejrzał się dookoła, jednak na zewnątrz nie zobaczył nikogo. Odszedł kawałek od siedziby mężów miasta i ponownie rozejrzał się ze zdziwieniem.

Nagle, zamiast Dirka Frigusa, zauważył swojego syna, zbliżającego się do Urzędu Miasta.

— Co tutaj robisz? Nie powinieneś przygotowywać się do narad? — zapytał Samuel, kiedy podszedł już do swojego ojca.

— A ty nie powinieneś być już na miejscu i czekać, aż się pojawię? — Evan zmierzył młodzieńca od góry do dołu i westchnął ciężko. — Spóźniłeś się, synu. Takie zachowanie jest nieodpowiedzialne i w ogóle nie powinno się wydarzyć. Musisz pamiętać o tym, kto jest twoim ojcem i że nazwisko, niestety, zobowiązuje. — Prezydent przyjrzał się młodemu mężczyźnie i zauważył, że wyglądał na niespokojnego i zdenerwowanego, zmartwił się, dlatego zapytał: — Coś się stało?

— Spotkałem po drodze Dirka Frigusa i Moltonów. Niczym się nie martw, wszystko załatwiłem i mam pod kontrolą — odparł Samuel, po czym odchrząknął.

— Co załatwiłeś? Co masz pod kontrolą? Nic z tego nie rozumiem — westchnął zdezorientowany ojciec. — Mam nadzieję, że wasze spotkanie było całkowicie przypadkowe i nie zrobiłeś niczego głupiego.

— To nic ważnego, naprawdę. Właściwie tylko rozmawialiśmy — wyjaśnił Samuel krótko, wzruszając ramionami. — Lepiej już chodźmy, tobie nie wypada się spóźnić.

— Nie myśl sobie, że ominie cię ta rozmowa — oznajmił ostro stary Glacies, grożąc pierworodnemu palcem.

W sali narad na swoich miejscach siedziała już większość rady. Głośno dyskutowali, śmiali się i uderzali o stół, przekrzykując się nawzajem.

— Wybaczcie, panowie, już możemy zaczynać — oznajmił Evan, kiedy wszedł za swoim synem do środka. Zamknął drzwi, powodując, że głośne rozmowy ustały. Zanim usiadł, rozejrzał się i zauważył, że na zebraniu brakowało dwóch osób; Labrasa i Randala. — Widzę, że jesteśmy w niepełnym składzie — westchnął, po czym podszedł do swojego krzesła, ściągnął z siebie odzienie i powiesił je na oparciu. — W takim razie głosowanie się dzisiaj nie odbędzie i mam nadzieję, że nic poważnego nie zatrzymało naszych wspólników — powiedział, po czym usiadł. — Merynie, skoro już się tutaj zebraliśmy, porozmawiajmy o tym, jak sprawy się mają w twojej kopalni.

— Kopalnia węgla działa praktycznie bez przerwy. Dosłownie. Górnicy ciężko pracują na trzy zmiany, by zapewnić wystarczającą ilość surowca na ten i następne sezony — zaczął Meryn, odchylając się na krześle do tyłu. — Ponieważ jakiś magiczny, nie pamiętam już jak się nazywał, zresztą... — machnął dłonią — nieważne, nie znam się na tych czarach-marach... No, ten magiczny przewidział trzy okropne burze śnieżne, które mają przyjść jedna po drugiej. Z tegoż oto powodu Złote Królestwo zamówiło dwa razy większą dostawę do zamku. Szacuje się, że ten sezon będzie znacznie gorszy od tego, który był sześć sezonów temu. A co za tym idzie?

— Ale co zostanie dla zwykłych ludzi? Co zostanie dla nas? — przerwał mu Samuel, który przysłuchiwał się słowom Meryna Niveisa z ogromną uwagą.

— No, właśnie. Tutaj pojawia się problem — westchnął mężczyzna, nachylając się klatką piersiową nad prostokątnym, drewnianym stołem. Odgarnął grubego, długiego warkocza na plecy i kontynuował: — Nie jest to problem, którego nie da się rozwiązać. Moglibyśmy zmusić górników do dłuższych i cięższych robót, ale jaki to miałoby sens? Chodziliby zmęczeni, a to wcale nie przyspieszyłoby wydobywania węgla. Żeby pozyskać więcej surowca, potrzeba nam wielu silnych i młodych mężczyzn, którzy pomogliby w kopalni przez przynajmniej jeden sezon.

— No, dobra, fajnie to sobie wymyśliłeś, Merynie, ale skąd ich weźmiemy? — wtrącił Davis Cliton. — Wszyscy silni i młodzi czekają na wezwanie do wojska. Nie mogą ot tak iść do kopalni.

— Dobrze wiesz, że nie wszyscy będą służyć koronie i poświęcać swoje życie w jej obronie — odparł od razu Niveis. — Chociażby wasi synowie, którzy nie są w ogóle brani pod uwagę, by służyć w wojsku.

Gdy to powiedział, wywołał głośne rozmowy i sprzeczki. Niektórzy zgadzali się z jego propozycją, inni zaś nawet nie chcieli o niej słyszeć.

— Panowie, proszę o ciszę — wtrącił się w końcu Evan, uderzając o stół. — Rozumiem wasze oburzenie, ale chyba nie mamy innego wyjścia.

— Ja jestem za tym, by wcielić w życie plan, który zaproponował Meryn — poparł go Samuel. — Przecież samym drewnem nie ogrzejemy naszych domów. Wiadomo, że nie każdy mieszkaniec Złotego Królestwa ma piec, który grzeje wodę, ale nadal wielu potrzebuje węgla. Myślę, że jeśli przedstawimy sprawę jasno i poinformujemy, dlaczego potrzebujemy ludzi do pracy i zaznaczymy, że to tylko na jeden sezon, to znajdą się nowi robotnicy. Myślę, że na spokojnie w co drugim domu w całym Złotym Królestwie jest co najmniej dwóch młodych i silnych mężczyzn, więc jeśli chociaż jeden z nich pójdzie do kopalni Meryna, to będziemy wygrani. — Kiedy skończył, klasnął w dłonie i uśmiechnął się szeroko, będąc z siebie niezwykle zadowolonym.

Nie spodziewał się jednak, że jego słowa zostaną wyśmiane.

— Czy ty naprawdę chcesz powiedzieć ludziom, że nie zostanie dla nich węgla, bo ich wielmożny król zażyczył sobie praktycznie cały zapas, który był przeznaczony dla nich? — prychnął Karbin Albras, po czym pokiwał głową z niedowierzaniem.

Po rozczarowującej i zdecydowanie nieudanej naradzie mężowie miasta rozeszli się, by zająć się swoimi codziennymi obowiązkami. W sali narad zostali Evan, Samuel i Meryn.

— Nie przejmuj się, młody, to dopiero twoja druga akcja. Jeszcze nie raz palniesz coś głupiego i zostaniesz wyśmiany, zanim złapiesz, jak to wszystko naprawdę funkcjonuje — powiedział Niveis, klepiąc młodego mocno po plecach.

— Dzięki, Merynie, to było niesamowicie pocieszające — westchnął Samuel w odpowiedzi, krzywiąc się z bólu, gdy umięśniona ręka starszego towarzysza uderzyła go zbyt mocno.

— Każdy z nas przez to przechodził — zaśmiał się jeszcze, chcąc dodać uczącemu się fachu młodzieńcowi więcej otuchy. — To co, widzimy się potem? Szósta? — zwrócił się tym razem do prezydenta.

Evan potwierdził kiwnięciem głowy, pożegnał się z przyjacielem i zamknął za nim drzwi. Spojrzał na swojego syna i głośno westchnął, czując, że czeka ich poważna rozmowa.

— Czy popełniłem błąd, kiedy zabrałem cię po raz pierwszy na naradę? — zapytał, opierając się o stół.

— Przepraszam, nie chciałem cię dzisiaj zawieść — oznajmił Sam, patrząc niepewnie na ojca.

— Musisz myśleć o tym, co mówisz i co robisz, kiedy jesteś wśród mężów miasta.

— Przepraszam — powtórzył, drapiąc się z tyłu głowy. — Naprawdę myślałem, że mówię dobrze...

— Nieważne już. Po prostu nie mów, co ci ślina na język przyniesie, tylko zastanów się dwa razy, zanim cokolwiek powiesz — wytłumaczył zrezygnowany Evan. — I jeszcze ta sprawa z Frigusem i Moltonami. O co chodzi? — Spojrzał na syna wyczekująco, czując swego rodzaju zawód.

— Jego ludzie pobili Williama, nie udawaj, że o tym nie wiesz — powiedział nieco agresywniej, niż zamierzał. — Nawet cię to nie obeszło — dodał po chwili, prychając.

— Dlaczego miałbym publicznie wołać i ogłaszać, że przejmuję się tym, że ktoś pobił mojego służącego? Dobrze się czujesz? Chcesz, żeby cała nasza rodzina została pośmiewiskiem?! — Evan uniósł się, czując, jak złość ogarnia całe jego ciało.

— William nie jest tylko służącym! Przygarnąłeś go, kiedy jego rodzice zamarzli podczas sezonu wielkich mrozów, wychowałeś tak samo jak mnie i teraz mówisz o tym wszystkim tak, jakby nic dla ciebie nie znaczył! — warknął, podchodząc do ojca bliżej. Spojrzał na niego gniewnie, a jego górna warga zaczęła delikatnie drgać z nerwów. — Widzę, że ważniejsza jest dla ciebie reputacja od dobra rodziny — wycedził przez zaciśnięte zęby.

— Uważaj, co mówisz, synu — powiedział spokojnie, gryząc się w język, by nie dać się ponieść negatywnym emocjom. — Wszystko, co robię, robię właśnie dla dobra naszej rodziny. Dla dobra twojej matki, siostry, twojego, a nawet dla dobra Williama. Jeśli faktycznie masz dowody na to, że to Dirk za tym stoi, załatwimy to tak, jak należy, bo takie rzeczy trzeba załatwiać dyskretnie. Zwłaszcza kiedy mowa o Dirku Frigusie i całej jego bandzie. To, że aktualnie nie siedzi przy stole rady mężów miasta, nie oznacza, że nie ma głosu. Niestety... — westchnął, przeczesując włosy dłonią. — Nie można lekceważyć jego czynów ani jego samego, ale nie można również podejmować pochopnych decyzji, bo one mogą nas zgubić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro