Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

24. Bo Dzień Sądu Też Zacznie Się Porankiem

Widok Sandy po raz czwarty w tym tygodniu Chrissy przywitała spokojnie, zupełnie jak swego rodzaju oczywistość. Podobnie jak pobudkę grubo przed siódmą i jej zupełnie bezsensowną o tej porze radość. Cóż, Pocahontas najwyraźniej była ulepiona z innej gliny. Takiej, którą wypala się bladym świtem i chłodzi rześkim, porannym powietrzem. Ona sama z kolei czuła się bardziej jak rdzawa glina, do której obrabiania garncarz siądzie dopiero po dobrym śniadaniu, kiedy słońce jest już wysoko na niebie. Chrissy odpłynęła, pozwalając porwać się totalnie abstrakcyjnym rozważaniom.

- Jednak nie będzie padać – oznajmiła pogodnie Sandy, spryskując włosy ofiary żelem modelującym loki. – Mimo to temperatura i tak jest zbyt niska na imprezę nad basenem. Dobrze, że w domu jest jacuzzi, ale nie sądzę, żebyście tam razem wylądowali.

- Na pewno tam nie wylądujemy! – oznajmiła stanowczo Chrissy, wyrywając się z zamyślenia. – Wybacz, Pocahontas, ale jest granica poświęcenia, której nie przekroczę.

Koleżanka jedynie sarknęła. Brzmiało to jednak jakby z trudem zdusiła chichot.

- No co? – burknęła lekko zainteresowana Chrissy.

Sandy bez słowa wyjęła telefon i po wejściu w ikonkę Messengera ze zdjęciem Dylana pokazała jej jak słodko wyglądała zawinięta niczym burrito. Beżowe i puszyste. W rogu zdjęcia widniała uśmiechnięta twarz chłopaka i jego podniesiony do góry kciuk.

- „Śpi jak dziecko. Nie wiedziałem, że Greg aż tak zanudza dziewczyny" – przeczytała na głos i spojrzała zaskoczona na Pocahontas. W myślach dziękowała losowi, że na zdjęciu jest w kocu, a nie w samej bieliźnie. Chociaż huk wie, jakie zdjęcia zrobił wcześniej. – Nie identyfikuję się z tym.

- Nie – Sandy zachichotała. – Wydaje mi się, że Dylan cię bardzo lubi, ale go onieśmielasz.

Chrissy spojrzała na nią z uśmiechem politowania. Przez głowę przeszły jej te wszystkie sytuacje, kiedy miała ochotę go zabić. Zamknięcie jej w śmierdzącej męskiej szatni. Miała szesnaście lat, a i tak popłakała się jak dziecko, chociaż trzymał ją tam tylko dwadzieścia minut. Rozpięcie jej stanika, kiedy siedziała na szkolnym apelu. Wrzucenie do szafki mrówek – do tej pory nie miała pojęcia jak to zrobił, bo chyba nie wrzucał ich tam pojedynczo. O tak, z Dylanem od dawna dogryzali sobie jak mogli i żeby było jasne, ona nie pozostawała mu dłużna ani trochę. Stąd sugestie jego kuzynki budziły raczej śmiech, niż mistyczne olśnienie, że zauroczenie jest przyczyną wszystkiego.

- Myśl, co chcesz – dodała obronnie, odrzucając czarne, długie włosy za ramię. – Wyrobiłyśmy się dzisiaj wcześniej, więc masz okazje zjeść normalne – zakreśliła palcami cudzysłów – śniadanie. Ja spadam do szkoły, mamy dzisiaj wyjątkowo przyjść wcześniej, bo wychodzimy do muzeum. Szykuje się dzień nudy, ale w autokarze mam siedzieć obok Toma, więc wiesz... - puściła jej oczko.

Chrissy wbrew sobie uśmiechnęła się zawadiacko. Od kiedy bawią ja rozterki sercowe? Mimo to naprawdę życzyła Pocahontas znalezienia nowego, lepszego od Grega, chłopaka. Istniała wtedy szansa, że cała ta żenująca akcja, w której grała główną rolę, po prostu rozwieje się na wietrze.

Sandy dała jej buziaka w policzek.

- Do zobaczenia wieczorem. Szykuj się na pełne Spa! – dodała na odchodne i zniknęła za drzwiami.

Chrissy przez chwilę siedziała nieruchomo na krześle, poczym wybuchła śmiechem. Cała Pocahontas, szybsza od wiatru, wiecznie wietrząca miłość. Może znała ją dopiero od pięciu dni, ale już zdążyła wyrobić sobie pewien wzorzec jej postępowania. Alexandra Cranbury była słodką, niepoprawną romantyczką z tak optymistycznym spojrzeniem na świat, że racjonalistkę pokroju Shannon mogłoby to zabić, a mimo to nawet ona zdążyła ją szczerze polubić.

Poprawiając bufiaste rękawy białej bluzki i pasek przy karminowym spodniach wstała i skierowała się prosto do kuchni. Mikey ma do szkoły dopiero na dziewiątą, więc jest szansa, że wielki talerz kanapek rodziny McKinnan ciągle egzystuje i czeka na nią na stole. To dawało jej nadzieję, że ten dzień mimo zaplanowanej na wieczór imprezy nie będzie jakiś koszmarny.

Wchodząc do kuchni poczochrała po głowie tatę, którego widok o poranku był rzadkością. Zwykle, kiedy ona dawała radę zwlec się na dół i na szybko chwycić coś w rękę jego już nie było w domu... A to mogło oznaczać tylko jedno... Chrissy z przestrachem spojrzała na zegarek, który okrutnie wskazywał godzinę szóstą trzydzieści. Z jej ust wydobył się cichy jęk.

- Co ja tutaj robię? Powinnam dopiero się przebudzać – jęknęła w stronę taty tonem pokrzywdzonego dziecka, jednocześnie opadając na stołek. – Któregoś dnia założę kłódkę na drzwi i Sandy po prostu nie da rady wejść do mojego pokoju.

Andrew McKinnan rzucił córce jedynie przelotne spojrzenie i poprawił grube czarne oprawki okularów, które powoli, acz nieubłaganie, zsuwały się z nosa, grożąc spadnięciem do talerza.

- Cóż, kochanie... Pewnie dlatego, że wczoraj pewien dżentelmen uśpił cię jak małe dziecko już o godzinie siedemnastej. – Posłał jej przenikliwe spojrzenie, od którego, gdy była młodsza, przechodziły ją ciarki. – Swoją drogą fajny z niego chłopak. Wspominał coś, że pokłóciłaś się ze Scottem. Chrissy, związki się rozpadają, ale to nie powód, by pozwolić komuś przypadkowemu wskoczyć do łóż...

- Tato! – pisnęła oburzona Chrissy, modląc się, żeby mama na pewno była już poza domem. Odkaszlnęła herbatę, która prawie wlała się do dróg oddechowych. – Jak możesz mnie o to podejrzewać? A ze Scottem zerwałam, bo on wskoczyło łóżka jakiejś lafiryndzie – wyrzuciła z siebie zanim zdążyła się powstrzymać.

Tata tylko przeciągle gwizdnął.

- Nigdy go nie lubiłem – wyznał solidarnie. – Ma w sobie coś z psychola. Powinnaś mu dać kopniaka, skarbie. Na tyle mocnego, żeby przez jakiś tydzień nie mógł wskoczyć nikomu do łóżka. Najlepiej z kolanka, wtedy zgnieciesz mu całe...

- Tato? – burknęła pytająco. – Nie potrzebuję porad. Na razie, dzięki Sandy, już pożałował tego co zrobił. – Powiodła ręką po swoich włosach i stroju. Uśmiechnęła się mściwie i dodała: - Bardzo pożałował.

Rzucił jej poważne spojrzenie. Z dwojga rodziców to on był tym bardziej luzackim. Jak to mówił, ciągle pamiętał co sam odwalał w wieku Chrissy i jak niektóre akcje się kończyły. Łącznie z tym, że akcja z jedną z dziewczyn zakończyła się ciążą i bądź co bądź, szczęśliwym małżeństwem. Rzucony na głęboką wodę i trudy bycia ojcem poradził sobie całkiem nieźle, chociaż utkwił pomiędzy byciem tatą a kumplem. Potrafił dawać naprawdę żenujące rady, chociażby dzisiejszą instrukcję kopnięcia w krocze, jednak wszystko to robił w dobrej intencji. Ewentualnie żeby trochę ponabijać się z dzieci, ponieważ jego cięte poczucie humoru nie oszczędzało nikogo.

- Czasami danie komuś nauczki jest potrzebne, ale nie zgub w tym wszystkim prawdziwej siebie, dobrze, Christino? Będę leciał do pracy, zobaczymy się wieczorkiem? – Mówiąc to dał jej buziaka w czubek głowy. – O ile szef znowu czegoś nie wymyśli.

- Nie będzie mnie wieczorem. Idę z koleżankami na imprezę – powiedziała grobowym tonem.

Tata jedynie się roześmiał. Z dwojga dzieci to Mikey bardziej wdał się w niego. Chrissy była równie spokojna i niechętna do zabaw jak matka.

- Dam ci dobrą radę... mojej żonie powiedz, że po imprezie nocujesz u Shannon, a do domu wróć jak wytrzeźwiejesz. I przyprowadź jeszcze kiedyś tego Dylana. Chciałbym go lepiej poznać i dokończyć pogawędkę o silnikach.

Spokojnie odstawił talerz do zmywarki i nie oglądając się na córkę, na której twarzy wykwitło najczystsze zaskoczenie pomieszane z odrazą, wyszedł z kuchni.

- Nie chciałbyś, uwierz! – krzyknęła za nim Chrissy, otrząsając się z szoku.

Westchnęła ciężko. Spojrzała na ostatnie dwie kanapki i obudziła się w niej ochota jeść je tylko po to, żeby brat zobaczył, jakie to uczucie samemu przygotować śniadanie, jednak żołądek odmówił współpracy. Prawdopodobnie pod wpływem dyskusji z tatą. Najwyraźniej nawet on sądził, że pierwszy raz ma za sobą. Rzuciła spojrzenie na zegarek i wolnym krokiem wróciła do pokoju po torebkę i telefon.

Jeszcze tylko piątek... Potem mogę chodzić w dresach, nie czesać się i odizolować od świata... Myśl dała jej nieco pozytywnej energii. Całą sobotę spędzi nie robiąc kompletnie nic. W końcu ma do tego prawo. Złapała leżący na szafce nocnej telefon i wrzuciła go do torebki między zeszyty. Wyjdzie dzisiaj wcześniej, skoro i tak już nie może pójść spać, to po drodze wysiądzie przystanek wcześniej i kupi sobie kawę typu irish oraz ciastko maślane. Albo kilka ciastek... w końcu Shannon też na coś zasługuje.

Z tym radosnym przekonaniem wyszła z domu i skierowała się w stronę przystanka autobusowego. Smętnie wspomniała czasy, kiedy samochód przyjaciółki nie odmówił jeszcze posłuszeństwa i, przy melodii z zacinającej się skrzyni biegów i skrzypienia czegoś, mogły gnać do szkoły nie przejmując się rozkładem.

Rozkład! Chrissy pacnęła się w czoło. Z rana jej linia nie kursowała tak często, jakby sobie tego życzyła. Wychodząc na ostatnią chwilę zazwyczaj zdążała też na autobus, ale dzisiaj...

- Kwadrans za wcześnie. Super – powiedziała morderczo do słupa przystankowego. Odgarnęła na bok włosy, które, zaczesane na bok, co chwila spadały na lewe oko, zasłaniając pół widoku. – Brawo, Christino. Jestem z ciebie dumna.

Z wyrazem buntu siadła na ławce i zaczęła energicznie machać stopą. Czerwone, zamszowe buciki błyszczały na nią złotymi dodatkami, jakby pytając, czemu je na to naraża.

Zamyślona do granic możliwości prawie dostała zawału na dźwięk donośnego trąbienia. Przez chwilę przed oczami mignęła jej katastroficzna wizja samochodu z zerwaną linką od hamulca, pędzącego wprost na przystankową ławkę. Mimo to prawie zachłysnęła się widząc Niebieską Myszę w pełnej krasie. Zaskoczona podziwiała idiotycznie błękitną karoserię, kiedy przyjaciółka zajeżdżała do zatoczki.

- Wsiadasz, McKinnan? – wrzasnęła. – Jeśli tak, to się pospiesz, bo Mysza może zmienić zdanie.

Chrissy bez wahania podbiegła do siedzenia pasażera i z lubością wyłożyła się na pluszowym siedzeniu. Do nozdrzy doleciał zapach starych, jaśminowych perfum, które babcia Shannon z premedytacją wylała na tylną kanapę, żeby nie było czuć ulotnego zapachu tytoniu – śladu po ostatnim właścicielu.

- Tęskniłam – powiedziała, czule głaszcząc podłokietnik. – Co jej w końcu było?

- Nie uwierzysz... - Shannon uśmiechnęła się do niej promiennie. – Przepalił się dosłownie jeden kabelek i wystarczyło go naprawić. Żebyś widziała minę ojca, kiedy mechanik za usługę zażądał kwoty dziesięć razy większej niż warta była wymieniania część!

Dziewczęta zgodnie wybuchły śmiechem. Dopiero chwilę później Shannon wykrzywiła usta.

- Tak czy siak, muszę mu oddać połowę tej kwoty. Nie wiem jeszcze jak to zrobię, ale chyba będę musiała żyć na mniejszym kieszonkowym przez następne dwa miesiące.

- Pomogę ci – oświadczyła dobrodusznie Chrissy. – Ostatecznie i mój tyłek wozisz, więc tak będzie sprawiedliwie.

Shannon spojrzała na nią przenikliwie, mrużąc oczy.

- Ufam ci. Jadłyśmy razem niejedne ciastka, więc liczę na ciebie, McKinnan – zażartowała. – W ogóle jak gotowość na wieczorną imprezę?

Chrissy jedynie jęknęła.

- Ej, spokojnie, przecież twój kochany duff idzie z tobą i będzie cię wspierał.

- Chyba tego też się boję – wyznała Chrissy, widząc podekscytowanie przyjaciółki.

Dalszą część drogi spędziły przy huczącej z głośników, bardzo nastrojowej muzyce heavy metalowej, na którą Shannon akurat miała fazę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro