Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog

Nie pamiętał wiele z tamtej nocy. Ciemność, ból i strach zatarły szczegóły w jego pamięci. Czas mijał, jak gdyby poza nim, a jedynym sposobem na jego pomiar było liczenie resztek jedzenia wrzucanych do jego klatki. Nie był w stanie powiedzieć nawet, kiedy zaczął nazywać ten mały, wyścielony cuchnącą słomą kawałek przestrzeni swoim własnym. W jednej chwili, przed zaśnięciem, myślał o klatce, jak o więzieniu, miejscu, w którym trzymano go aż do dnia szesnastych urodzin, a w następnej, już po obudzeniu, zaczął traktować ją na równi ze swoim pokojem w rodzinnym domu.

Klatka nie była tak duża, jasna i przyjemna, jak jego pokój. Była zimna i ciemna. Gruby materiał, którym ją zasłonięto, śmierdział, aż szczypały go oczy. Zaklęcia tłumiące magię powodowały nieustanne łupanie w głowie i utrudniały oddychanie. Ale w jakiś sposób ta niewielka, duszna i cuchnąca przestrzeń stała się jego schronieniem, miejscem w którym czuł się względnie bezpieczny. Na zewnątrz bowiem, czekało coś o wiele gorszego.

Jako dziecko naprawdę lubił ludzi, a przynajmniej w jego pamięci zostają jeszcze przebłyski osób, z którymi był blisko. Matka, ojciec, Łapa i Lunatyk. Tak bardzo bolesne było uświadomienie sobie, że nie pamiętał już ich twarzy, że te tytuły straciły na znaczeniu, uczucia, z którymi były związane uciekły gdzieś i zginęły w mroku. Nie był w stanie przypomnieć sobie koloru oczu, kształtu twarzy, brzmienia głosu, uścisku ciepłych ramion. Jedyne co zostało mu po rodzinie, to krzyk matki, kiedy błagała o życie swoich dzieci, jego i nienarodzonej dziewczynki. Jedyne wspomnienie, które tak naprawdę chciałby zapomnieć.

Ból narastał od jakiegoś czasu. Nie wiedział, czy były to dni, tygodnie, a może godziny. Nawet jedzenie nie było wiarygodnym wyznacznikiem czasu, bo nigdy nie karmiono go regularnie. Kiedy nie potrafił już zignorować narastającej agonii, zrozumiał, co nadchodzi.

Rodzice nigdy nie rozmawiali ze nim o dniu, w którym miał wkroczyć w swoje dziedzictwo. W końcu jak wytłumaczyć pięciolatkowi, że kiedyś będzie musiał porzucić wszystko, co znał i już do końca żyć w strachu o siebie i swoich najbliższych. Że nigdy już nie będzie mu wolno całkowicie zaufać drugiemu człowiekowi, że nawet jeśli znajdzie ukochaną osobę, która nie będzie taka sama, to kiedyś może doświadczyć zdrady. Chcieli to przedłużyć, pozostawić go w dziecięcej niewinność, bo myśleli, że mają czas, że wszyscy będą bezpieczni. Nie byli, a oni pozostawili go samego z narastającym bólem i strachem.

Wrzeszczał, kiedy jego ciało płonęło. Łkał i skomlał jak zwierze. Już nie człowiek, bo przecież od dnia, gdy stracił rodzinę przestał być człowiekiem w oczach kogokolwiek.

Skóra rozbłysła nagromadzoną w ciele magią, aż był w stanie zobaczyć ciemne linie kości. Wiatr bez jakiegokolwiek źródła szalał w jego małej klatce. Ostry i zimny, ciął cienko i boleśnie niczym tysiące maleńkich ostrzy.

Maleńka, ograniczona zaklęciami tłumiącymi przestrzeń, była jak tykająca bomba. Wystarczyłby jeden nieostrożny ruch, żeby nagromadzona magia rozszarpała na strzępy jego i wszystko w pobliżu.

Nie mógł dłużej krzyczeć, nie mógł oddychać, nie mógł utrzymać świadomości...

Maleńkie ciałko nie mogące w żaden sposób należeć do siedemnastolatka opadło na dno klatki. Nieruchome, lśniąca od magii i niesamowicie zimne.

***

Takie maleństwo dla was z okazji Prima Aprilis. Postaram się wrzucać rozdziały częściej, ale nie będą one betowane. Aressa również w tym roku przystępuje do matur, więc dajmy dziewczynie odetchnąć. 
Wiem, że nie ma zbyt wiele do oceny, ale każda uwaga będzie dla mnie naprawdę cenna. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro