Rozdział 25
Blaine
Nie mogłem zmrużyć oka, przez towarzyszące mi uczucie niepokoju. To nie był pierwszy raz. Ostatnio miałem tak przed incydentem w starej szkole, jeszcze wcześniej przed śmiercią babci i wyjazdem Coopera. W tym ostatnim przypadku, akurat udało mi się zapobiec tragedii. Mój brat miał jechać na święta do swojej dziewczyny. Miałem wtedy 13 lat i całą noc poprzedzającą wyjazd śniły mi się koszmary. Coop czuwał wtedy przy moim łóżku, więc poprosiłem go, żeby nie jechał. Posłuchał mnie. Pewnie myślał, że po prostu nie chcę spędzić świąt samotnie, bo rodzice zapewne by wyszli, ale nazajutrz okazało się, że pociąg którym miał jechać wykoleił się na torach. Uznano to za zwykły przypadek, łud szczęścia, a ja się nie wykłucałem. Nikomu nigdy o tym nie mówiłem i czasem było mi z tym trudno. Zwłaszcza teraz gdy przeczuwałem, że wydarzy się coś złego, ale nie miałem bladego pojęcia co. Wtedy było najgorzej.
Kurt od razu zauwarzył, że coś jest nie tak. To nie było zresztą takie trudne. Wodziłem nerwowo wzrokiem dookoła, ręce mi się trzęsły i odskakiwałem za każdym razem gdy ktoś mnie dotknął. Nie powinienem się tak zachowywać przez irracjonalne przeczucie, ale niestety za często okazywały się one prawdą, by traktować je z lekceważeniem.
- Wyglądasz na przerażonego - zmartwił się chłopak - Co się dzieje?
- To nic takiego - zapewniłem - Przejdzie mi.
Skrzywił się.
- Nie wydaje mi się.
Rozejrzał się dookoła. Było już 5 minut po dzwonku, więc korytarz świecił pustkami. Kurt miał plastykę, a ja historię na którą nie miałem siły iść. Zanim się zorientowałem szatyn zaciągnął mnie do pustej stołówki i usiedliśmy przy jednym ze stolików.
- Nie powinieneś zrywać się z lekcji - mruknąłem.
- To tylko plastyka, a poza tym, dostatecznie się o mnie martwiłeś ostatnio. Czas, żebym to ja się trochę o ciebie zatroszczył. Co się dzieje Blaine, bo na pewno coś jest nie tak?
Westchnąłem przeciągle i przez chwilę nie spuszczałem wzroku z dłoni w nadziei, że odpuści. Nie odpuścił.
- To trochę głupie - wymamrotałem - ale mam przeczucie, że stanie się coś złego.
- Mów dalej.
Skrzywiłem się.
- Normalny człowiek powiedziałby, że to pewnie nic takiego i kazał mi wracać na lekcje.
- Jestem w Glee - zaśmiał się - serio myślisz, że należę do normalnych ludzi? Z resztą trochę cię już poznałem i wiem, że nie masz w zwyczaju panikować bez przyczyny.
Wywróciłem oczami.
- Nie odpuścisz, prawda?
Przytaknął.
- Możesz to nazwać masowym zbiegiem okoliczności, ale nie pierwszy raz mam coś takiego i w sumię zawsze mam rację.
- Jaka skromność - uśmiechnął się, ale mi wcale nie było do śmiechu.
- Kurt ja mówię poważnie. Wiem jak to brzmi i wiem, że jesteś realistą, ale mówię prawdę.
Chłopak przestał się śmiać i złapał mnie za rękę. Nie powiem, przyjemny gest.
- Przepraszam - powiedział poważniejąc - Mów o co chodzi.
Ścisnął moją dłoń, a ja od razu poczułem się lepiej.
Błagam niech to przeczucie nie dotyczy jego!
- Miałem tak gdy zmarła moja babcia, gdy Cooper miał jechać na święta pociągiem który się wykoleił i jeszcze parę razy - wyznałem - Teraz czuję to samo i dlatego tak strasznie się martwię.
- To dość...niepokojące - przyznał - ale chyba nie jesteś medium co?
Wzruszyłem ramionami. Tak naprawdę to nie miałem pojęcia, bo nigdy się w to nie zagłębiałem. Wiedziałem wprawdzie, że takie przeczucia nie mogą być normalne, ale chyba po prostu nie chciałem znać prawdy.
Kurt tymczasem patrzył na mnie z taką czułością z jaką nikt jeszcze na mnie nie patrzył. Nawet brat.
Poczułem przyjemne ciepło na sercu i uśmiechnąłem się mimowolnie.
- Spokojnie. Dam sobię radę - zaręczyłem, a szatyn również odpowiedział uśmiechem.
- Skoro tak mówisz, ale pamiętaj, że możesz na mnie liczyć.
- Pamiętam.
Kurt
Zaniepokoiło mnie zachowanie przyjaciela więc postanowiłem dowiedzieć się o co chodzi, ale na to zdecydowanie nie byłem przygotowany. Jestem realistą i dlatego nie wierzę w te wszystkie mistyczne bzdury, ale jeśli Blaine mówił prawdę, a nie wiem po co miałby kłamać, to miały one pokrycie w rzeczywistości. Całe szczęście udało mi się go jakoś uspokoić i na następną lekcje już poszliśmy, ale mimo to nie mogłem przestać o tym myśleć. W ostatnim czasie to on był ten silny, ten który się troszczy i martwi, a przez to całkowicie zapomniałem, że tak naprawdę jest ode mnie młodszy. Wprawdzie tylko o rok, ale jednak.
Był bardzo dojrzały, za bardzo i czułem się przy nim bezpiecznie, ale to jednak nie zmieniało faktu, że nie zawsze musiał taki być. Każdy ma prawo do chwili słabości, a ja przez to wszystko, całkowicie o tym zapomniałem.
- Kurt wszystko gra? - spytała zmartwiona Rachel.
W ostatnim czasie bardzo się do siebie zbliżyliśmy co wcale nie było takie złe jak myślałem. Żydówka okazała się zupełnie inną osobą niż można się było spodziewać i cieszyło mnie, że zyskałem nową przyjaciółkę. Z Mercedes też dogadywały się coraz lepiej, choć oczywiście nie przestały ze sobą rywalizować. Ja także nie zamierzałem nagle odpuszczać jeśli chodzi o walkę o solówki, ale mimo wszystko nasze relacje znacznie się ociepliły.
- Trochę martwię się o Blaina - wyznałem.
- O Blaina? - zdziwiła się - Przecież to on jest tym który ciągle się martwi.
Zaśmiałem się, bo brunetka doszła do tego samego wniosku co ja, parę minut temu.
- Wiem, ale to nie znaczy, że o niego nie wolno się martwić.
- W sumię racja - przyznała.
Po lekcjach, aż do wieczora siedziałem w szkole ćwicząc piosenkę. Byłem sam i wcale mi to nie przeszkadzało, bo potrzebowałem odrobiny spokoju, żeby móc sobie wszystko przemyśleć i poukładać w głowie. Blaine wprawdzie zaoferował, że ze mną zostanie, ale odesłałem go do domu co wbrew pozorom nie było łatwym zadaniem. Brunet potrafił być uparty jak osioł gdy chodziło o moje bezpieczeństwo. W sumię, w ogóle gdy chodziło o czyjeś bezpieczeństwo. Karovskiego nie było dzisiaj w szkole. Cieszyło mnie to niezmiernie i po cichu liczyłem, że taki stan rzeczy się utrzyma. W sęsie, że go nie ma, albo jest, tylko nie atakuje. To by było spełnienie marzeń, ale doskonale wiedziałem, że jest ono nierealne i za chwilę miałem się utwierdzić w tym przekonaniu.
Spakowałem partytury, jeszcze raz rozejrzałem się dookoła, by się upewnić, że niczego nie zapomniałem i wyszedłem z sali pogwizdując cicho.
Lubiłem być sam w pustej szkole, która wieczorem zdawała się być zupełnie inna niż w dzień. Było tu tak spokojnie, cicho i przyjemnie. Zero krzyków, pisków, śmiechów, wyzwisk czy odgłosów przepychanek. Dopiero teraz można było dostrzec charakter budynku. Wgniecenia w szafkach powstałe po atakach bandy Karovskiego, liczne odbarwienia na podłodze i ścianach spowodowane pewnie przez koktajle którymi codziennie nas oblewano, czy klasy zdające się szeptać o wszystkim co się w nich wydarzyło. Największe wrażenie jednak robiła sala chóru. Była to najmniejsza z klas, pomalowana na jasnozielony kolor i przyozdobiona zdjęciami i ulotkami wiszącymi na tablicach korkowych. Wszędzie leżały porozżucane partytury i krzesła, które podczas prób wykorzystywaliśmy na rozmaite sposoby, a milczące instrumenty w rogu zdawały się czcić ciszę jaka teraz tam panowała. To był nasz azyl, nasz dom i jedyne miejsce w którym mogliśmy być sobą. W porównaniu z innymi zakątkami szkoły, ta sala nie szeptała o tym co się tu działo, ona o tym śpiewała.
Wyszedłem na parking i ruszyłem w stronę samochodu. Upuściłem torbę.
Przy moim aucie stał Karovski wraz z trójką swoich kumpli.
- Co młody, myślałeś, że ci odpuścimy? - zaśmiał się, a mnie przeszedł dreszcz.
Chciałem uciec, ale jak zwykle nogi postanowiły odmówić mi posłuszeństwa.
- Nic nie zrobiłem - wychrypiałem - Dajcie mi spokój.
- Słyszeliście go? - prychnął - Teraz udaje świętego! Aż prosi się, żeby mu przyłożyć.
Zaczęli się przybliżać, a ja zrobiłem krok w tył.
- Proszę. Zostawcie mnie.
Nawet nie zauważyłem kiedy zacząłem się trząść, a z oczu zaczęły płynąć łzy. Napastnicy byli coraz bliżej, a ja w końcu poczułem za plecami ścianę. Byłem w półapce.
Jeden z footbolistów uderzył mnie w twarz, a ja przeturlałem się po ziemi. Próbowałem się podnieść, ale zaraz do mnie doskoczyli i zaczęli kopać z całych sił po głowie, w brzuch i po nogach. Dzwoniło mi w uszach, a ciało paliło żywym ogniem tak że pragnąłem tylko żeby wreszcie zemdleć. Przestać czuć.
- Hej! - przez chwilę zdawało mi się, że słyszę jakiś głos, ale nie mogłem sobie przypomnieć do kogo należy.
Coraz bardziej odpływałem. Footboliści przestali mnie kopać, a ostatnim co widziałem były znajome buty.
Przywitała mnie ciemność.
Blaine
Kurt odesłał mnie do domu, ale nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Krążyłem po pokojach z tym przeklętym przeczuciem i ani na chwilę nie potrafiłem się uspokoić.
- Przejdź się - poradziła Marta zakładając kurtkę - Musisz się uspokoić, a na pewno nie uda ci się to w czterech ścianach.
Skinąłem głową i również chwyciłem kurtkę. Odprowadziłem kucharkę pod dom i ruszyłem w stronę szkoły, chociaż do teraz nie wiem czemu akurat tam. Gdy przechodziłem obok parkingu usłyszałem znienawidzony głos i natychmiast ruszyłem w tamtą stronę nie zważając na nic. Zastałem scenę jak z koszmarów. Trzech footbolistów kopało zwiniętego na ziemi Kurta, a Karovski stał kawałek dalej śmiejąc się do rozpuku.
- Hej! - krzyknąłem.
Sportowcy odsunęli się od szatyna i spojrzeli na mnie zdezorientowani, a ja natychmiast podbiegłem do przyjaciela. Chłopak wyglądał strasznie. Jego zawsze idealna fryzura była teraz w nieładzie, jego twarz była blada i pokryta mnóstwem siniaków, miał podbite oko i rozcięcie przy brwi, za to jego ubranie było poszarpane i kleiło się od krwi. Mimo wszystko oddychał i to było teraz najważniejsze.
- Oszaleliście?! - warknąłem- Mogliście go zabić.
- Mógł się nie obnosić z tym czym jest.
Dave wzruszył ramionami, a ja zacisnąłem pięści.
- Ma prawo być sobą - wysyczałem.
- No weź Blaine. Wiesz dobrze, że takie tu panują zasady, a może Glee do reszty wyprało ci mózg?
- W przeciwieństwie do ciebie ja go posiadam. Nie wierzę, że bijesz go za nic.
- Świat tak działa - warknął- Mnie ojciec też tłukł za nic.
Uniosłem brwi. Takiego wyznania się nie spodziewałem i chyba Karovski też nie wiedział dlaczego to powiedział.
- Co? - wychrypiałem.
- Nie ważne. Daj nam dokończyć robotę, albo osobiście się tobą zajmę.
Podniosłem się z kucek i wyprostowałem, co nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.
Przeklęty wzrost.
- Proszę bardzo - powiedziałem lodowatym głosem.
Chłopak tylko uśmiechnął się pod nosem i zamachnął się na mnie pięścią, ale zrobiłem unik. Spróbował jeszcze raz, ale ponownie odskoczyłem i podciąłem mu nogi. Podniósł się chwiejnie, a wtedy uderzyłem go z całej siły w brzuch tak, że ponownie spotkał się z ziemią, a mnie strasznie rozbolała ręka.
- Jak ty..? - wychrypiał.
- Nie bez powodu chodzę na boks. Jesteś silny, ale masz kiepską koordynację, a teraz wynocha!
Karovski szybko poderwał się na nogi krzywiąc się z bólu i razem ze swoimi kumplami, przerażonymi, że ktoś pokonał ich przywódcę, uciekł.
Wyjąłem telefon i zadzwoniłem po karetkę po czym ponownie sprawdziłem czy Kurt oddycha. Na szczęście oddech nie zanikł, ale szatyn dalej był nieprzytomny i wyglądał jak 7 nieszczęść. W końcu po 10-ciu minutach przyjechało pogotowie i zabrało nas do szpitala. Cały ten czas nie odstępowałem przyjaciela na krok, ale gdy zabrali go na badania nie miałem wyjścia i musiałem czekać na korytarzu. Usiadłem więc na ziemi pod ścianą, oparłem głowę i czekałem tak dopuki nie dopadło mnie zmęczenie. Nawet nie zauważyłem kiedy zasnąłem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro