Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Portret IX Kobiety z obrazów

1934r. Zakopane

    Znam te blond włosy. To mroczne spojrzenie. Władczy ton brzmi w moich uszach, chociaż od momentu, w którym przestąpiła próg mojej pracowni nie odezwała się nawet słowem. W milczeniu siada obok mnie, z mojej dłoni wyjmuje jeszcze niezapalonego papierosa, z drugiej kieliszek nietkniętego wina. Rzuca tym o podłogę, słyszę brzęk szkła, wzdrygam się, bo w moich uszach liczba decybeli znacznie wzrosła. Jednak nie reaguję, oczekuję, aż ona odezwie się pierwsza.

    Kobieta nie zamierza ponownie zakłócać ciszy panującej dotąd w pomieszczeniu. Palcami dotyka mojej twarzy, przesuwa po linii żuchwy, krzywi się, czując kilkudniowy zarost. Jej dłoń przemieszcza się, opada na szyję, znajduje się na tętnicy, jakby chciała wybadać mój puls. Czuję się, jak mną zawładnęła, że nie jestem w stanie poruszyć się nawet o milimetr. Nie wiem ile to trwa, ale z każdą mijająca sekundą narasta we mnie przerażenie i zaciekawienie sytuacją, w której biorę teoretycznie czynny udział, bo nie mogę oprzeć się wrażeniu, że patrzę na wszystko z boku.

- Namaluj mnie – odzywa się tego wieczoru po raz pierwszy. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo tęskniłem za jej głosem.

    Czuję się jak wyrwany ze snu. Nie ma jej już przy mnie. Stoi oparta o ścianę obok okna. Palce zaciska na czarnej sukni, jej niesamowite, różnobarwne oczy przeszywają mnie na wskroś.

    Nie odpowiadam, zaczynam wszystko szykować. Tym razem ją uwiecznię. Tym razem jej obraz w formie materialnej zostanie ze mną na dłużej, będę mieć dowód, że nie jest jedynie wytworem mojej wyobraźni, urojeniem po narkotykach, alkoholu.

- Rozumiem, że typ ,,A"? - pytam cicho nie wyobrażając jej sobie na żadnym innym typie portretu.

- Namaluj mnie tak, jak pragniesz – odpowiada – ale bez pomocy używek.

- No to ,,A" – decyduję, a ona wzrusza ramionami.

***

    Nie kończę na jej jednym portrecie. Powstaje ich wiele. Niezliczona liczba ujęć jej twarzy, podkreślenie lub zmącenie barw jej oczu. Uwypuklenie lub całkowite spłaszczenie rysów. Nasycenie lub odbarwienie kolorów jej twarzy. Pracuję bez wytchnienia, bo czuję, że ona tego ode mnie wymaga, czuję się jej niewolnikiem, jednocześnie czując satysfakcję z każdej pracy.

    Czas przestaje mieć znaczenie. Mijają godziny, słońce przesuwa się za deszczowymi chmurami, przybiera właśnie krwistą barwę. Namiętność czy krew? Majestatyczność czy jedynie czerwone wino? Królewska róża czy polny mak. Dodaje to wszystko do kolejnego portretu.

Wyczerpany padam na ziemię. Leżę z przyciśnięta twarzą do drewnianych desek. Łamię paznokcie o podłogę. Z bólu przygryzam wargę. Parę kropel krwi spływa z mych ust. Czuję wykończenie, głód i pragnienie, jednak nie jestem w stanie się ruszyć. Mrok przysłania mi świat, nie czuję żadnego zapachu, a jedyne co upewnia mnie, że ciągle żyję, są dochodzące do mnie odgłosy. Mieszają się ze sobą. Nie mogę żadnego wyodrębnić.

- Wstawaj, wstawaj Witkacy – słyszę jej cichy szept tuż przy moim uchu. Czuję jej ostre zęby na mojej skórze – to tylko narkotyk.

    Wzdrygam się. Kobieta nie reaguje na to. Ciągnie mnie do góry. Jakimś cudem wstaję i jestem wstanie utrzymać się w pozycji pionowej. Patrzę na nią, a jej obraz mi się rozmazuję, staram się skoncentrować, jednak nie jest to proste. Łapię się, za pękającą z bólu głowę, palce zanurzam we włosach. Niech to skończy. Jakim prawem w mojej krwi jest cokolwiek, jeżeli od paru tygodni niczego nie brałem.

- Na dzisiaj wystarczy – mówi – jednak chyba powinieneś poinformować żonę, że znalazłeś nową muzę.

   Patrzę na nią. Chociaż moja głowa jeszcze analizuje jej polecenie, ciało automatycznie wykonuje je. Ona ma nade mną władzę. Siadam przy biurku. Wyjmuję z szuflady plik papieru i wieczne pióro. Ona siada na blacie. Jej blond warkocz łaskocze mój kark.

- Pozwól, że ci podyktuję – mówi z uśmiechem.

    Przez kilkanaście minut po prostu piszę, wsłuchując się w jej słowa, słysząc dźwięk pióra, wchłaniając zapach atramentu i papieru. Uspokaja mnie to. Jednocześnie mam wrażenie, jak dziwna substancja z mojego organizmu, którą kobieta nazwała narkotykiem ulatuje ze mnie. Białą, prawie przezroczystą chmurą ledwie widocznej pary, przenika przez moją skórę i unosi się, następnie znikając gdzieś pod sufitem.

- Dlaczego ,,N.N" – pytam, gdy przystępuję do dokładniejszego opisu mojej towarzyszki – przecież wiem, jak masz na imię, Nataszo.

- Ale ona nie musi. To nie jest istotne dla nas. A dla niej... nie będzie zazdrosna, o nieznajomą blondynkę, po której zostaną tylko te listy – odpowiada, zeskakując z biurka. Staje za moimi plecami, kładzie dłonie na moje ramiona – skoro nie wymieniasz jej imienia, nic dla ciebie nie znaczy.

- A obrazy? – w moim głosie słychać niepokój, bo przynajmniej tym razem, miałem nadzieję, że pozostaną ze mną.

- Większość z nich zaginie, żołnierze przejdą przez te ziemie i będą niszczyć oraz grabić. Dużą część ciebie pochłonie wojna – oznajmia kobieta.

- O czym ty mówisz? –pytam zaskoczony, czyżby moja wizja, sen był prawdziwy?

- Nastąpi apokalipsa, mój Witkacy, którą sam przepowiedziałeś – mówi jak natchniona.

    I znowu mam przed oczami straszne obrazy, nieporównywalnie gorsze od tych, których sam, w realnym świecie doświadczyłem dwadzieścia lat temu. Zdarzenia, których świadkiem nie byłem, a które pojawiły się po jednej z substancji podawanej przez doktora, na któreś tam sesji. Jednak, wtedy, wszyscy przekonywali mnie, że to tylko moja, pobudzona do pracy wyobraźnia. Powoli zaczynałem w to wierzyć, ale dzisiaj już wiem, że to oni błędnie sądzili. Stojąca przede mną Natasza, trzymając moje dłonie, materialna bardziej niż kiedykolwiek wcześniej potwierdza moje wizje. Wielka wojna nadciąga.

Stoimy naprzeciw siebie. Obydwoje nieco oderwani od rzeczywistości. Zaciskam palce na jej nadgarstkach, ona wbija w moje swoje długie paznokcie. Stajemy się jednością na płaszczyźnie umysłowej. Niesamowite, niepowtarzalne wrażenie, które na pewno zostanie ze mną na zawsze.

- Dziękuję – mówię cicho, dotknięty jakimś nagłym impulsem.

    Kobieta odpowiada jedynie uśmiechem.

***

    Natasza zostaje na noc. Chodzi po mojej pracowni, z zainteresowaniem ogląda obrazy i albumy, czasami zadaje pytania. Nie mam pewności, ale nie mogę pozbyć się przypuszczenia, że kobieta specjalnie omija wszystko związane z Jadwisią. W pośpiechu przerzuca karty, na których widnieje moja największa miłość, skarb, który już tak dawno utraciłem...

    Jej uwagę przykuwa jednak inna praca. Pewna mała replika, o której istnieniu już dawno zapomniałem. Przypominam sobie dopiero, gdy dziewczyna bierze mały obrazek do ręki i patrzy się na niego w skupieniu.

- Niesamowity – komentuje – te oczy... są fascynujące. Chcę na nie patrzeć, a jednocześnie mają w sobie coś takiego, że... trudno opisać. Czy ta kobieta miała takie naturalne, czy to ciebie poniosła fantazja Witkacy?

- Nie, przy tych oczach nie trzeba było nic robić, były idealne same w sobie – odpowiadam – właśnie ze względu na nie sportretowałem ich oboje...

- Oboje? – Natasza marszczy brwi, nie odrywając wzroku od obrazka.

- Jan i Maria Kasprowiczowie – zaczynam – kiedy Jan był chory, Maria poprosiła mnie, abym go sportretował, czyniąc to w taki sposób, aby przynajmniej na tych obrazach wydawał się zdrowy. Zgodziłem się, jednak nie chciałem przyjąć od niej zapłaty. Nie tylko dlatego, że mieli problemy finansowe, ale tak zafascynowały mnie jej oczy, że po prostu musiałem je namalować. Taki był warunek. Portretuję ich oboje, albo żadnego. Zgodzili się na to od razu.

- Oryginał z nią został? – blondynka odkłada zdjęcie i podnosi wzrok.

    Potwierdzam skinieniem głowy i podchodzę do niej. Ręką zatrzymuję jej dłoń, aby nie przekładały kolejnych stron. Chcę jeszcze przez chwilę popatrzeć na Marię Kasprowiczową. Przypomnieć sobie tamten dzień, gdy powstawał oryginał, zapach tamtego domu i dobro bijące od kobiety. Było ono tak silne, że chociaż pragnąłem jej wtedy całym sobą, to nie tknąłem jej. Wtedy też pojawiła się ta niewidzialna ściana, która pojawia się za każdym razem, gdy zjawia się Natasza.

   Spoglądam, spod przymrużonych powiek na Rosjankę, napawam się jej urodą i przez chwilę porównuję z żoną Kasprowicza. Mają w sobie coś podobnego, czego dokładniej nie potrafię określić. Stojąc przy Nataszy, czując ciepło jej ciała, przypominam sobie to, bijące od Marii, bardziej rodzinne niż to fizyczne. Szukam kolejnych podobieństw lecz oprócz tych najprostszych, wizualnych, nie potrafię żadnych dostrzec, a gdzieś w sobie mam pewność, że to chodzi o coś więcej niż kolor włosów czy smukłość sylwetki.

   Przymykając oczy, staram się znaleźć cechę w ich osobowości, która połączy w mojej wizji, dwie, nietknięte przeze mnie, kobiety z obrazów...

   I nagle to znajduję, coś co łączy nie tylko je dwie, ale także inne. Teraźniejsze i przeszłe modelki przewijające się przez moją pracownie, moje obrazy. Kochanki, z którymi bywałem, a nawet moją żonę czy Jadwigę. Przy nich wszystkich czułem się jak Pigmalion. Kształtowałem je na różnych płaszczyznach. Miałem władzę nad ich formą niezależnie czy na płótnie czy w życiu. Niektóre przy mnie rozkwitały, niektóre więdły. Spod mojego dłuta wychodziły najróżniejsze twory. Czy fizyczne czy metafizyczne...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro