Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7

Dryfował gdzieś na granicy snu i jawy od dobrych kilku chwil, które równie dobrze mogłyby być kilkoma godzinami, a któraś część jego ciała pulsowała niemiłosiernie, jak po mocnym uderzeniu... a na pewno nie po oparzeniu?

Otworzył jedno oko, a potem drugie. Na jego czole spoczywało coś przyjemnie zimnego, a jakiś miękki materiał masował mu właśnie stopy. Było to na tyle relaksujące, że zapomniał na chwilę, gdzie właściwie się znajduje. Z odrętwienia wyrwał go dopiero głos, cichy, ale mocny i wręcz dostojny.

- Obudziłeś się?

Zerwał się do siadu i popatrzył prosto w dwukolorowe oczy w akompaniamencie plaśnięcia mokrego ręcznika o jego nagi brzuch. Chciał wstać, ale jego nogi były ciężkie jak ołów. Próbował przynajmniej nimi poruszyć, ale nawet ich nie czuł.

- Hessa cię ukąsiła - wyjaśnił nieznajomy, co naprawdę sprawiło, że Bakugou wiedział o co chodzi, i wcale nie kiwał aktualnie głową, jakby rozumiał, co się właściwie działo. - Masz szczęście, że nie zdołała się wgryźć i tylko cię nacięła, bo umarłbyś w przeciągu kilkunastu godzin. Chociaż i tak nie będziesz mógł chodzić przez trzy dni, bo przez to twoje bieganie rozprowadziłeś to świństwo po ciele.

Nacięła? Faktycznie, jak przez mgłę przypominał sobie, że w szaleńczym pędzie nadepnął na coś przypominającego długi sznur, co rzuciło się na jego łydkę, ale nie zdążyło zatopić kłów w mięsie...

Czyli hessa to wąż, domyślił się, patrząc, jak chłopak, bo to był chłopak, i to w jego wieku, cierpliwie wcierając szmatką maść na oparzenia w jego stopy. Czyli gościu jest z zagranicy. W Kefasaenie często tworzy się słowa opisujące zwierzęta od dźwięków, jakie wydają, więc pewnie jest stamtąd. Co robi tutaj i kim w ogóle jest?

Już chciał go o to spytać, gdy zorientował się, że leży w łóżku, a obok niego nie ma Midoriyi. Już, już miał zacząć się rozglądać w poszukiwaniu czegoś ciężkiego, najlepiej w jego zasięgu, gdy napotkał spojrzenie pary oczu, jednego niebieskiego, drugiego szarego.

- Chciałem mu oczyścić rany na stopach, ale obudził się i nie dość, że zaczął wrzeszczeć jak stado dzikich małp, to jeszcze próbował mi ukręcić głowę gołymi rękami - gestem wskazał leżący na podłodze regał, który musiał być przewrócony całkiem niedawno. Nawiasem mówiąc, włosy nieznajomego były mocno potargane. - Aż dziw, że się nie obudziłeś. - Wciąż patrzył na niego pytająco, więc dodał jeszcze - kąpie się.

- Kąpie... - mruknął, wciąż nieufnie patrząc, jak rozmówca bandażuje mu nogi.

- Mogę mówić ci Bakugou?

- Skąd wiesz, jak się nazywam? - zapytał dopiero po chwili, tracąc resztki pojawiającego się zaufania.

- Bakugou Katsuki, król Harsii, zawzięty wróg Enjiego Todorokiego, zwanego Endeavorem, oficjalnie zabity w zamachu, nieoficjalnie przebywający u mnie - odparł tamten bez mrugnięcia okiem i wstał. - Ludzie mówią o tobie straszne rzeczy... - uniósł kącik ust w uśmiechu, który nie dochodził do oczu. - Przynajmniej to mamy wspólnego.

Został sam, w konsternacji i jakimś dziwnym, pustym i szarym, ale pozbawionym wrażeń uczuciu... Dopiero po chwili pojął, że to nuda. Na tronie zasiadł w bardzo młodym wieku, tak że pierwsze lata jego życia spędzał na zabawie, a kolejne - na papierkowej robocie, durnych przyjęciach i treningach, zarówno umysłowych, jak i fizycznych. Na patrzenie w sufit nie miał czasu.

Westchnął i zamknął oczy. Chwilę wsłuchiwał się w mocno stłumione pluśnięcia zza ściany, najpewniej powodowane przez Midoriyę...

Poczuł nagłą potrzebę bycia zdrowym. Bycia zdrowym, wstania i poszukania go. Przecież prawie nigdy nie spuszczał go z oczu. A co, jeśli ktoś go obserwuje z ukrycia? A co, jeśli nie z ukrycia?

W przypływie paniki przesunął się nieco po podłodze i uderzył pięścią w ścianę. Zapadła cisza, po której jego uszu dobiegło upragnione stuknięcie delikatnej dłoni o deski dębu, nawet w tym samym miejscu, w którym znajdowała się jego ręka. Uspokojony, położył się z powrotem. 

Czy ten idiota mówił o Deku jak o mężczyźnie?

Chciał wstać, ale nie miał siły. Na krzyk tym bardziej. Chociaż, tak właściwie... to raczej logiczne, że wiedział. Przecież się z nim tłukł, i to nie tak dawno temu. Westchnął ciężko. Wygląda na to, że będzie się trzeba odzwyczaić do mówienia o swojej żonie jak o swojej żonie.

A co, jeśli coś między nimi zaiskrzyło?

Ponownie, gdy tylko próbował się zerwać, zapadł się tylko głębiej w poduszki. Naraz ogarnęła go wielka senność pomieszana z tępym bólem w łydce i suchością w ustach. Miał wrażenie, że jego serce powoli przestaje bić, a on sam traci czucie w poszczególnych miejscach ciała. W jego umyślanie rzucała się tylko jedna myśl, zresztą i tak coraz wolniej i wolniej...

Więc to tak wygląda umieranie?

* * *

- ...cchan...

Głos?

- ...się...

Deku? To ty?

- ...szę...

Co mówisz?

- ...

Mów dalej. Chcę. Chcę twój głos, chcę słyszeć twój głos. Chcę...

Otworzył oczy.

Leżał na jakichś niezwykle miękkich poduszkach, a delikatne dłonie nakładały mu właśnie zimny kompres. Zapatrzył się w znajomą i tak cudowną twarz, zawieszoną nad sobą... i zorientował się, że poduszki, na których leżał, nie były poduszkami. Zanim jednak zdążył przetrawić tę informację, do jego umysłu trafiła inna - ten bubek z heterochromią siedział sobie niedaleko i mieszał coś maziowatego o bliżej niezidentyfikowanym kolorze i zapachu. Z dziwną satysfakcją umościł się wygodniej na kolanach Midoriyi i ostentacyjnie uśmiechnął się w stronę piegowatej piękności, która z zaskoczenia aż upuściła zmoczoną chustę na podłogę, ochlapując przy okazji nie tylko siebie i jego, ale także i bubka, który w ogóle się tym nie przejął i w spokoju kontynuował mieszanie. Gdy jednak chciał nałożyć to coś na niego, odsunął się tak daleko, na ile pozwalała mu pozycja i paraliż nóg.

- Co ty mnie chcesz gównem smarować? - parsknął, a tamten odruchowo spojrzał na maź, która prawdopodobnie była jakimś lekiem. W sumie to kolor niewiele rozmijał się z opisem.

- Jakoś cię trzeba wyleczyć - już bez zbędnych ceregieli nasmarował mu najbardziej spuchnięte miejsce na łydce.

- Niby czemu? - patrzył na to ponuro, uwięziony w ramionach Midoriyi.

- Naprawdę myślisz, że wojsko was nie szuka? - dziwny uśmieszek przewinął się przez jego twarz. - Oczywiście, że nie podadzą tego do opinii publicznej, ale pewnie zauważyli, że nie zdążyli was zabić przed waszą ucieczką, i przetrząsają lasy. Pewnie wykorzystują do tego psy, więc do granicy będziemy musieli się powstrzymać od gotowania jedzenia na ognisku.

- Do jakiej granicy? I czemu "my"?

Uśmiechnął się, płucząc ręce w misce z wodą. Wydawałoby się, że z jego twarzą byłby to uśmiech łagodny i przyjemny, ale nie. Bardziej przypominał potwora, rozszalałą bestię, która wreszcie mogła znaleźć jakąś drogę ucieczki z ciała o kamiennej twarzy.

- Nie tylko wy jesteście "martwi".

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro