Rozdział 2
Królestwo Hunar — Dolina za Skalistą Przełęczą
Las był spokojny. Ostatnie tego dnia ciepłe promienie słońca otulały srebrzyste konary strzelistych drzew, migocząc na nich niczym mozaika, a ich ciemnozielone wciąż korony szumiały z cicha wysoko, trącane letnim wiatrem. Wysoko nad nimi, gdzieś w podniebnych prądach, szybował jastrząb wypatrujący ofiary. Co chwila wydawał cichy, niepokojący okrzyk i zawracał, zagarniając szerokimi skrzydłami powiew ciepła lub zimny wir.
Jeong-guk wraz z kompanami wędrował boso piaszczystą ścieżką na skraju lasu, póki jeszcze pogoda na to pozwalała i można było się poruszać bez butów; w poszukiwaniu czegoś do roboty. Pomimo że kraj trawiła wojna, oni wciąż żyli beztrosko jak na chłopców w ich wieku, i choć nie mówili tego głośno, to zdawali sobie sprawę, że długo już to nie potrwa.
— Ojciec mówi, że wojna niedługo się skończy — odezwał się jeden z jego trójki kolegów.
Si-hyuk. Najmłodszy i najbardziej dziecinny. Wierzył we wszystko i wszystkim. Zawsze poruszał niewygodne tematy i był prowodyrem kłótni. Bardziej z głupoty aniżeli celowo to robił, ale Jeong-guk miał czasem ochotę stłuc go za to na kwaśne jabłko.
— Naiwny ty — zaprzeczył drugi imieniem Ki-yong.
Nieco starszy od Si-hyuka, najbardziej zadziorny i pyskaty, ale niski i z nadwagą. Syn kowala. W jego domu z racji wojny panował dostatek to i buźkę miał na jedno umycie. Pucołowatą. Zawsze wszystkich zaczepiał, a potem chował się za plecami Jeong-guka. Nie, żeby ten bez przyjemności obijał mordy opryszkom i zawadiakom, ale nie lubił, gdy Ki-yong zaczepiał kogoś bez wyraźnego powodu.
— Twierdzisz, że mój ojciec kłamie? — oburzył się Si-hyuk.
— Jeong-guk, sam powiedz. Ty wiesz najlepiej — poprosił Ki-yong.
— Mój mówi, że czas na mnie — odezwał się trzeci, Jung-hye, wiedząc, że jego słowa zażegnają kłótni.
Wszyscy jak jeden mąż stanęli na środku dróżki, jakby ich piasek wciągnął niczym bagno i popatrzyli na niego szeroko otwartymi oczami.
Jung-hye był wysoki jak tyczka, wątły fizycznie, ale tęgi umysłem. Sam nauczył się pisać i czytać. Był synem zubożałego rzeźnika, którego do bankructwa doprowadziła wojna i był najstarszy z ich czwórki, a przy tym miał najładniejszy uśmiech, przez co wszystkie okoliczne dziewuchy się za nim uganiały.
— O nie — wymsknęło się Si-hyukowi.
Jeong-guk nie wytrzymał i dając upust swojej złości na chłopaka, która wzbierała w nim od dawna, zdzielił go w tył głowy.
— Co "o nie"! — zawarczał, choć sam nie był tym, co powiedział Jung-hye zachwycony, ale straszenie chłopaka i biadolenie nad jego losem nie było tu do niczego potrzebne.
Wszyscy prócz Si-hyuka byli pełnoletni. I tak jak powiedział ojciec Jung-hyego, czas był na nich wszystkich. On sam tylko czekał dnia, gdy ojciec wezwie go i nakaże stawić się do służby w armii. Beztroskie życie musiało się kiedyś skończyć. Królestwo trawiła wojna, choć jego zdaniem była bez sensu, bo trwała zdecydowanie za długo i nie przynosiła nic nowego — żadnych zmian, żadnych korzyści, szerzyła tylko śmierć, choroby i biedę; ale nijak żaden z nich nie mógł na to wpłynąć.
— Będzie dobrze — powiedział do kolegi, chcąc go pocieszyć, choć wszyscy znali jego zdanie na temat służby w armii.
— Łatwo ci mówić, bo potrafisz władać szpadą, a ja? Ja umiem tylko paść bydło. Pójdę na wojnę, jak wieprzek pod topór — pożalił się Jung-hye i spuścił głowę.
— Będziesz bohaterem — zaprzeczył szybko Jeong-guk.
Si-hyuk już nabierał powietrza, żeby powiedzieć jak zwykle coś głupiego, gdy Jeong-guk znów zdzielił go w tył głowy. Wzrokiem, póki Jung-hye nie patrzył, pokazał Ki-yongowi, że ma poprzeć jego słowa.
— Też tak uważam — jęknął szybko Ki-yong, potrząsając przy tym głową. — Jesteś mądry, umiesz się podpisać, a ja nie znam nawet trzech liter.
Jeong-guk stęknął bezgłośnie. Może nie do końca o to mu chodziło, ale dobre było i to. Si-hyuk znów nabrał powietrza do płuc, a Jeong-guk spojrzał na niego surowo. Si-hyuk wydął usta i naburmuszył się lekko.
— No co? — zapytał urażony, ale szeptem.
— Co głupiego chcesz palnąć? — zapytał zirytowany Jeong-guk.
— Taaa od razu, że jak ja, to coś głupiego — obraził się Si-hyuk, ale jego głos wciąż brzmiał konspiracyjnie.
— Dlaczego szepczesz? — zapytał Jung-hye.
Si-hyuk wskazał skinieniem głowy kierunek, a oni wszyscy się odwrócili.
— Sami zobaczcie — wyszeptał.
Pod jednym z drzew spał starzec. Ubrany w workowaty materiał do kostek niczym habit mnicha, przepasany w pasie sznurem, na głowie miał kaptur, spod którego wystawała długa siwa broda i krzaczaste brwi.
Chłopcy skulili się w sobie i przykucnęli.
— Kto to może być? Jeong-guk, wiesz może co to za jeden? — zapytał znów konspiracyjnym głosem Si-hyuk.
— Pojęcia nie mam głupcze, czy ja jestem wszystkowiedzący? — zapytał z pretensją Jeong-guk, choć nie raz podobało mu się, że miał u kolegi taki autorytet.
— Może moglibyśmy wywinąć mu jakiś numer? — zapiszczał Si-hyuk z ekscytacją.
— Ojciec zleje mnie kijem do pasania bydła, jak się dowie — powiedział z przestrachem Jung-hye.
Ki-yong z kolei nie powiedział nic, ale chytry uśmieszek na jego twarzy wyrażał zainteresowanie wygłupem.
— Podejdźmy bliżej — wyszeptał Jeong-guk.
— Ja nie idę, tak jak mówiłem, ojciec złamie na mnie kij, jak się starzec poskarży we wsi i wskaże mnie palcem — zaoponował Jung-hye.
— Zbudzi się, jak podejdziemy wszyscy — przestrzegł Ki-yong. — Ty idź Jeong-guk, a ty Si-hyuk lepiej nie, jesteś niezgrabny, jak moja babka co ma dziewięćdziesiąt lat, pewnie nadepniesz zaraz jakąś gałąź i starzec zerwie się ze snu jak wiewiórka.
Si-hyuk zmarszczył brwi i już otwierał gębę, żeby znów coś powiedzieć, ale Jeong-guk zdzielił go po raz trzeci w tył głowy.
— Cicho bądź! — syknął na niego, a potem wrócił oczami do starca. — Idę, może ma jakieś zioła, wiecie, takie co jak się zaparzy, to jest niezła zabawa. Spróbuję mu je podprowadzić.
— Nie będę musiał się zaciągać do armii — jęknął Jung-hye i wszyscy znów spojrzeli na niego pytająco. Wszyscy jak jeden mąż stanęli na środku dróżki i popatrzyli na niego szeroko otwartymi oczami. — Ojciec zarżnie mnie jak wieprzka jeszcze w domu — wytłumaczył i wzruszył ramionami. — Może to i lepiej? — Uśmiechnął się krzywo.
Si-hyuk parsknął śmiechem, a Jeong-guk już podnosił rękę, żeby go palnąć czwarty raz w ten głupi łeb, ale chłopak zasłonił ostentacyjnie usta dłonią i ucichł.
Jeong-guk podszedł do starca bezszelestnie od wschodniej strony, żeby nawet cień na niego nie padł i nachylił się nad nim zza konaru drzewa. Przyjrzał mu się uważnie.
Spod sznura, którym był przewiązany, wystawały dwie sakiewki, jak mniemał Jeong-guk z ziołami, na które liczył, że przysporzą im dobrej zabawy. Na jednej było napisane: Pytanie; a na drugiej: Odpowiedź.
To brzmi, jak dobra zabawa — pomyślał i wyciągnął rękę przed siebie, a drugą objął pień drzewa, żeby się przytrzymać.
W przeciwieństwie do swoich kolegów, z racji urodzenia, nie tylko władał dobrze szpadą, ale też potrafił płynnie czytać i pisać. To jak się prowadził, to był inny temat. Był, jaki był, bardziej na złość ojcu, ale chyba też po prostu tak lubił i miał ku temu możliwość, bo inni byli przez swoich ojców okładani batami dla posłuszeństwa. Choćby taki Jung-hye. Kijem dostawał za najmniejsze przewinienie, a przecież był już dorosły. Jego ojciec był zajęty wojaczką. Nie miał czasu okładać go batem. Poza tym Jeong-guk był pełnoletni i ojciec nie miał prawa mu już niczego zabraniać.
Ostrożnie wyciągnął rękę po sakiewkę z napisem pytanie i bacznie obserwował twarz starca. Wielkie było jego zdziwienie, gdy zobaczył na jego twarzy uśmiech, ale pomyślał w duchu, że pewnie śni mu się pieczona dziczyzna. Po chwili jednak, zanim Jeong-guk zdążył sięgnąć po sakiewkę, uśmiech na twarzy starca przemienił się w grymas i ten otworzył oczy. Ich spojrzenia: szare starca i brązowe Jeong-guka się spotkały i brwi obojga podskoczyły w górę. Jeong-guk złapał czym prędzej za pierwszą lepszą sakiewkę, zanim starzec złapał go za rękaw koszuli i okręcił się silnym ramieniem wokół konaru. Zerwał się do ucieczki.
— CHODU! — zawołał do kolegów, a ci zerwali się do biegu.
Za plecami usłyszeli, jak starzec na nich złorzeczy.
— Wy wszarze! Kołtuny! Zawadiaki! — wyzywał, ale oni tylko śmiali się głośno i pędzili przed siebie co sił w bosych stopach.
Jeong-guk ścisną sakiewkę w dłoni i schował do kieszeni spodni. Była niewielkich rozmiarów, więc ziół musiało w niej być niewiele.
Nie starczy dla wszystkich — pomyślał i ukrył fakt przed kolegami, że udało mu się je zdobyć.
Wieczorem, gdy leżał na sianie z poznaną w oberży panną lekkich obyczajów, nie mógł wyzbyć się wrażenia, że gdy obejrzał się w biegu na starca, ten... się uśmiechał jak podczas snu. Zatem gdy skończył obmacywanki z dziewczyną i zapłacił jej srebrną klamrą zerwaną z butów, w których nienawidził chodzić; sięgnął do kieszeni. W sakiewce z napisem "odpowiedź", bo tę udało mu się ukraść starcowi w lesie, faktycznie były zioła. Napisane było na niej: odpowiedź. Był pewien, że to te, których już wcześniej próbował, i które przenoszą w czasie do miejsc w jego umyśle i powodują euforyczne uniesienia. Nie miał ich jednak jak zaparzyć w środku nocy, dlatego pokruszył dwa listki i wrzucił na język. Natychmiast zapadł w sen, a jednocześnie czuł, jakby się obudził po drugiej jego stronie.
A to ci łobuz ^^ Niezłe Ziółko — jak to powiedział Pustelnik xD
Ale, chwila, gdzie on się obudził? O.o
Dajcie znać, jak się czyta ;)
Do następnego!
Sev.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro