Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 12

Sen

— Spokorniejesz? — powtórzył Tae-hyung, nie kryjąc zaskoczenia.

Jeong-guk opuścił wymierzony w Tae-hyunga palec i przestąpił z nogi na nogę, skrępowany. Wiedział, że zachował się jak desperat, ale nie miał innego wyjścia. Chciał żeby Tae-hyung tu został. Przygryzał nerwowo dolną wargę, a oczy co chwila podnosił na niego, to nimi od niego uciekał. Przytaknął skinieniem głowy.

— Yhm.

Miał wystarczająco dużo czasu, żeby zdać sobie sprawę, że chce spokornieć. Najpierw był pewny, że Tae-hyung wróci lada noc, a potem z każdą kolejną coraz mniej, aż w końcu poczuł żal tak dotkliwy, że zapiekły go pod powiekami łzy. Żałował, że tak postąpił, chociaż ilekroć przypomniał sobie jego usta na swoich i te ciepłe uda na swoim brzuchu, nie mógł zaprzeczyć, że czuł pożądanie. Tae-hyung mu się niesamowicie podobał. Te jego jasne policzki, wiśniowe usta, bursztynowe spojrzenie i fale we włosach. I to jego znamię na piersi. Ono go fascynowało. Chciał je zobaczyć, dotknąć... scałować z jego skóry. To było niesamowicie pociągające, a fakt, że że Tae-hyung czuł do niego słabość, choć się jej wypierał, był jeszcze bardziej pociągający. Im bardziej się zapierał, tym bardziej Jeong-guk chciał go zdobyć. Ale było coś jeszcze. Tae-hyung nie widział w nim tego kogoś, kogo Jeong-guk się wstydził najbardziej. Nie widział w nim syna generała, który miał zbyt wysokie aspiracje. Nie widział w nim młodego mężczyzny, który wstydził się swojego pochodzenia. Widział w nim zwykłego chłopaka. Może nawet uważał go za kogoś gorszego od siebie, ba, na pewno tak było, ale Jeong-gukowi było to tym bardziej na rękę. Chciał być kimś zwykłym. Tu w tym śnie i nie tylko tu, bo gdy w nocy nie spotykał Tae-hyunga we śnie, szukał go za dnia w rzeczywistości. W przerwach w musztrze i cięgach, jakiego obrywał z rąk ojca, błądził razem z Si-hyukiem, Ki-youngiem i Jung-hye po dzielnicach kupieckich i wypatrywał bursztynowych oczu. Był pewien, że Tae-hyung jest synem bogatego kupca. Nie spotkał go jednak, ale to go nie zniechęcało. Pamiętał, że chłopak wspominał, że służy już w armii, więc mógł już mieszkać w koszarach, a te były niedostępne dla zwykłych ludzi, toteż Jeong-guk nie mógł się już doczekać, aż wstąpi w szeregi wojska. Nocami wciąż jednak wracał do snu, a za dnia w dzielnice kupieckie i wciąż szukał, ale nie znalazł, aż do dzisiejszej nocy. Nie mógł zaprzepaścić takiej szansy.

— Obiecuję — powtórzył, patrząc mu w oczy, a potem znów uciekł nimi w popłochu.

Tae-hyung uśmiechnął się na to jego skrępowanie, a obietnica sprawiła, że zobaczył w nim kogoś nowego. Odmienionego. Już nie był hardy i zuchwały. Był miękki i wrażliwy. Czuły. Nagle z łobuza przemienił się w grzecznego chłopca, choć wciąż w jego oczach tliły się iskierki temperamentu. Tae-hyung wiedział, że pokora długo nie potrwa i lada chwila Jeong-guk znów pokaże rogi, ale to nie tak, że Tae-hyung chciał utrzeć mu nosa swoją nieobecnością, tylko po prostu teraz był pewien, że Jeong-guk nie ma złych intencji. Serce ścisnęło mu się w piersi. Ten chłopak podobał mu się coraz bardziej. To stawiało go w całkiem nowej sytuacji i... cieszył się z tego, choć wiedział, że nie powinien. Nie powinien go zwodzić, że jest nim zainteresowany w sposób, na który Jeong-guk liczył, ale nie potrafił się oprzeć. Pierwszy raz poczuł się przy Jeong-guku swobodnie. Mógł opuścić wysoko uniesione pięści i przestać... się bronić. Mógł cieszyć się jego towarzystwem. Poobserwować, może zadać pytania, na które chciał znać odpowiedzi.

— Mówisz prawdę, czy znów się zawiodę? — zapytał dla pewności i złapał się za boki.

Twarz Jeong-guka natychmiast wykrzywił grymas niezadowolenia.

— Jesteś podły — wysyczał. — Ukorzyłem się przed tobą — wyrzucił mu z pretensją i zacisnął pięści.

Tae-hyung się uśmiechnął. Spodziewał się po nim takiej reakcji, a nawet jej oczekiwał. Wiedział, że to wyznanie musiało go wiele kosztować, ale to dawało mu gwarancję, że to wciąż był ten sam Jeong-guk, tylko że na uwięzi. Kłapał co prawda wciąż zębiskami, ale wiedział, gdzie jest granica, a to było dla Tae-hyunga szalenie ważne.

— Wciąż chcesz rewanżu? — zapytał, zamiast znów się z nim przekrzykiwać.

Jeong-guk patrzył mu w głęboko w oczy.

— Chcę — odpowiedział natychmiast, a na jego ustach pokazał się znów znikomy uśmiech. — Ale czy to muszą być szachy? — zapytał z rezygnacją i przekrzywił głowę na bok. — Może lepiej...

— Tak, to muszą być szachy — przerwał mu Tae-hyung.

Jeong-guk westchnął zawiedziony i spuścił głowę. Grzywka opadła mu na jedno oko. Tae-hyung uśmiechnął się szerzej.

— Nie potrafisz w nie grać, że tak ci z nimi nie po drodze? — zapytał z kpiną. — Śmiało, możesz się przyznać, nie będę się śmiał, obiecuję.

Jeong-guk wykrzywił usta z dezaprobatą i spojrzał na niego spod byka.

— Potrafię, przecież już mówiłem — warknął.

— Niby mówiłeś, ale chyba muszę o wszystko zapytać dwa razy, bo wszystko, co powiedziałeś mi wcześniej, być może było kłamstwem, tak jak twoja słowność — dokuczał mu Tae-hyung.

Jeong-guk zacisnął zęby.

— Radzę, żebyś zamilkł! — pogroził.

— Nie byłbyś sobą, gdybyś się nie uniósł, prawda? — znów zakpił z niego Tae-hyung.

Jeong-guk prychnął pogardliwie, ale dobrze wiedział, że Tae-hyung miał rację. Nie znaczyło to jednak, że mógł tak sobie z niego drwić, tylko dlatego, że przyznał mu się, że mu zależy, żeby tu został.

— Potrafię grać w szachy, ale to gra dla nudziarzy — powiedział opryskliwie.

Tae-hyung się zaśmiał. Strasznie podobał mu się ten zezłoszczony Jeong-guk.

— Widocznie jestem nudziarzem — przyznał. — Jeśli nie chcesz z kimś takim grać... — przekornie wziął go pod włos.

— Tego nie powiedziałem — przerwał mu szorstko Jeong-guk i niemalże zazgrzytał zębami, co znów niesamowicie się podobało Tae-hyungowi.

Dosłownie aż drżał z emocji i ze śmiechu.

— Drwię sobie z ciebie, nie denerwuj się tak — próbował załagodzić i trącił palcami jego brodę.

Jeong-guk obrzucił go zdegustowanym spojrzeniem, ale jemu też się podobało. Tae-hyung był śmielszy i bardziej przez to przystępny. Dotknął go z własnej nieprzymuszonej woli, choć gest był umniejszający, jakby Jepng-guk był jakimś dzieciakiem.

— Widzę. Dobrze się bawisz? — zapytał, maskując tym urazę Jeong-guk, ale nie czekał na odpowiedź. — Dobra, zagrajmy w te nudne szachy — westchnął zrezygnowany i przewrócił oczami. — Tylko skąd je tutaj weźmiemy?

Tae-hyung, gdyby mógł, to klasnąłby w dłonie, ale się powstrzymał. Jeong-guk mu się podobał taki okiełznany. Rozejrzał się po komnacie i podszedł do komody. Otworzył jedną z szuflad, a tam jak na zawołanie schowana była szachownica.

— Proszę! Oto i one! — ucieszył się.

Spojrzał przez ramię na Jeong-guka, trzymając w ręce drewniane pudełko, w którym brzęczały pionki. Jeong-guk raz jeszcze przewrócił oczami, a potem opadł ciężko na łóżko, twarzą do poduszki. Pachniała Tae-hyungiem. Uśmiechnął się sam do siebie i delektował zapachem.

— Lepiej byśmy zrobili, gdybyśmy raz jeszcze się pojedynkowali — zakwestionował mówiąc do poduszki.

— Właśnie będziemy to robić, ale na szachownicy — zadrwił Tae-hyung i usiadł obok niego.

Rozłożył szachownicę i ustawił na niej pionki.

— Którymi chcesz grać? — zapytał.

Jeong-guk podniósł się z poduszek i usiadł naprzeciwko.

— Obojętne — burknął niezadowolony.

Tae-hyung podsunął mu więc szachownicę pod nos z czarnymi pionkami i znów się uśmiechnął.

— Chcesz ruszyć pierwszy? — zapytał.

Jeong-guk spojrzał na niego uważnie.

— Masz mnie za głupka, prawda? — uniósł się znów gniewem.

Tae-hyung prychnął kpiąco. Faktycznie zrobił to celowo. Ustawił białe po swojej stronie, a to przecież białe zawsze zaczynają.

— Dobrze, już dobrze, chciałem się jeszcze tylko trochę podroczyć — przyznał.

Jeong-guk spojrzał na niego z zastanowieniem. Tae-hyung wydawał się rozluźniony. Zachowywał się swobodniej. Nie bronił się przed każdym spojrzeniem i nie śledził każdego jego ruchu jakby się go bał niczym diabła wcielonego. To była miła odmiana. Chciał poznać go takiego bardziej, ale to oznaczało, że musiał trzymać na wodzy charakter i... pragnienia.

Tae-hyung wykonał pierwszy ruch, a Jeong-guk nie wiele myśląc wykonał swój. Szybko pozbył się połowy pionków i dopiero wtedy zaczął się nad swoimi posunięciami zastanawiać. Coraz dłużej się namyślał i wtedy Tae-hyung miał szansę się mu poprzyglądać. Pochylony nad szachownicą wzrok miał utkwiony w planszy, a koszula mu się odchylała ukazując Tae-hyungowi jego naprężony tors. Tae-hyung, choć nie chciał to chłonął go wzrokiem. Najbardziej tę gładkość jego skóry i męską rzeźbę. Nagle Jeong-guk podniósł na niego swoje czarne oczy.

— Teraz ty — ponaglił i złapał Tae-hyunga na tym, że się mu przygląda. — Na co patrzysz?

Tae-hyung momentalne odwrócił wzrok.

— Na nic — odpowiedział i spojrzał na szachownicę. — Co tu mamy? — zapytał jakby sam siebie.

W jego głosie znów było słychać tę trwogę, którą Jeong-guk słyszał za pierwszym razem i nie umiał odgadnąć co ją spowodowało. Spuścił oczy i popatrzył po sobie. Zorientował się, że ma rozwiązaną koszulę i że Tae-hyung najpewniej mu się przyglądał i że to jest powodem jego zmieszania. On się panicznie bał tego co czuł.

Tae-hyung ruszył pierwszy lepszy pionek i popełnił podstawowy błąd. Jeong-guk dostrzegł to od razu.

— Twój ruch — powiedział Tae-hyung, ledwo przepychając słowa przez gardło.

Jeong-guk uśmiechnął się pod nosem. Chciał z niego znów zadrwić, a najlepiej przekroczyć tę idiotyczną szachownicę, przycisnąć go do pościeli i pocałować zachłannie te jego wiśniowe usta, a potem poprowadzić jego dłonie po swoim ciele, żeby mu pokazać, jak i czym smakuje intymność dwóch mężczyzn, ale się pohamował. Zamiast tego zasznurował koszulę, niby że zrobiło mu się chłodno.

Obiecałem być pokorniejszy. Ucieknie, jeśli się nie opanuję i więcej go nie zobaczę — pogroził sam sobie, czym sam siebie zaskoczył. — Od kiedy taki jestem? — zapytał. — Od wtedy, gdy mi się spodobał — odpowiedział i przesunął kolejny pionek.

— Chyba nie wiem do końca co robię — przyznał, ale Tae-hyung nie odezwał się ani słowem.

Jeong-guk znów podniósł na niego wzrok. Tae-hyung patrzył wprost na niego, a po chwili wyciągnął rękę ponad szachownicą. Jeong-guk odchylił się do tyłu, sądząc, że Tae-hyung znów chce trącić jego brodę, ale jego ręka zawisła w powietrzu, a na ustach nie pojawił się kpiący uśmiech. Czekał. Jeong-guk zaciekawiony jego gestem, przysunął się z powrotem. Tae-hyung objął jego twarz i kciukiem pogładził policzek.

— Zagoiła się — powiedział cicho, mając na myśli ranę, którą zadał mu ojciec, a o której Jeong-guk już dawno zapomniał. — To ja cię wtedy zraniłem, czy naprawdę twój ojciec?

Zamrugał oczami z niedowierzaniem, że Tae-hyung się na to zdobył.

— Ojciec, mówiłem, nie drażnij się ze mną tymi podwójnymi pytaniami — odpowiedział, ale nie brzmiało to ani upominająco, ani szorstko.

— Nie drażnię. Bałem się, że to ja — wyznał. — Dziękuję, że zawiązałeś koszulę — dodał.

Jeong-guk spuścił oczy.

— Nie dziękuj mi, zrobiłem to wbrew sobie — prychnął pogardliwie.

— A jednak zrobiłeś... oboje wiemy, że dla mnie, doceniam to — powiedział dobitnie Tae-hyung.

— Bałem się, że już nie wrócisz — przyznał się Jeong-guk.

Skoro Tae-hyung przyznał się, że bał się go zranić, on też mógł się przyznać do swojego lęku. Czuł go naprawdę. Przez tych kilkanaście nocy odchodził od zmysłów. Nie rozumiał dlaczego.

— Bałeś się?

Jeong-guk pokiwał tylko głową twierdząco.

— Przecież ty się niczego nie boisz — zadrwił Tae-hyung.

Jeong-guk syknął ze złości.

— Bo nie znasz mnie zbyt dobrze.

— W takim razie chcę cię poznać G-guk — powiedział śmiało Tae-hyung.

Jeong-guk utkwił w nim swoje ciemne oczy. Ten chłopak coraz bardziej go zaskakiwał. I coraz bardziej pociągał.

— Dobrze, ale ja chcę poznać ciebie. Jak wygram, to pokażesz mi...

Tae-hyung, wciąż się uśmiechając, spuścił oczy na szachownicę.

— Wątpię, że do tego dojdzie, bo właśnie... O! Szach i...

Jeong-guk kopnął w szachownicę. Wszystkie pionki się przewróciły i wymieszały z tymi leżącymi już poza szachownicą.

— Strasznie przepraszam — powiedział drwiąco.

Tae-hyung spojrzał na niego surowo, ale nie potrafił ukryć uśmiechu. Po chwili roześmiał się głośno.

— To było oszustwo! — oskarżył Jeong-guka.

Ten roześmiał się razem z nim.

— No skąd, noga mi zdrętwiała, nawet nie poczułem, kiedy to się stało — bronił się zaciekle. — Musimy zagrać raz jeszcze.

Tae-hyung przestał się śmiać, ale uśmiech nie znikał z jego twarzy. Pokręcił głową z niedowierzaniem. Zaczął ustawiać pionki na nowo.

— Opowiedz mi o sobie — poprosił.

— Nie ma tego zbyt wiele — wyznał z goryczą Jeong-guk.

— Dlaczego powiedziałeś, że ojciec cię nienawidzi? — zapytał Tae-hyung.

Jeong-guk zamyślił się na chwilę.

— Mój ojciec ma inne poglądy niż ja. Wydaje mu się, że jest kimś więcej, niż jest naprawdę. Liczy, że pójdę w jego ślady — wytłumaczył.

— A ty nie chcesz? Przecież to powinność syna — zapytał Tae-hyung, wciąż ustawiając pionki na szachownicy. — Kim jest twój ojciec? — zapytał rzeczowo.

Chciał sprawdzić, czy i tym razem Jeong-guk go okłamie.

— Generałem, już ci mówiłem — powiedział z lekką pretensją Jeong-guk. — A twój?

— Mój ojciec nie żyje — wyznał Tae-hyung z lekkością, ukrywając z całych sił rozgoryczenie i żal, bo przed oczami zobaczył go konającego.

— Nie masz rodziców — stwierdził Jeong-guk. — Ja mam ich oboje, ale oni chyba nie są szczęśliwi, że mają mnie.

— Czy ojciec nienawidzi cię również za to... że... — urwał i popatrzył mu w oczy.

Jeong-guk spojrzał na niego uważnie. Wiedział o co pytał.

— Tak, też.

— Dlaczego więc taki jesteś?

— A ty?

Tae-hyung zastygł w bezruchu i spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami. Nie chciał się wypierać. Nie przed nim. To byłoby głupie i płytkie. Jeong-guk przecież doskonale wiedział, że są podobni w tej kwestii.

— Staram się taki nie być — wydukał.

Jeong-guk miał ochotę się roześmiać i zapytać, dlaczego więc tu wraca, ale wiedział, jaki to przyniesie skutek i nie chciał go wywołać. Tae-hyung znów zniknąłby, jeśli nie na długie noce i dni, to tym razem być może na zawsze, a nie często Jeong-guk spotykał kogoś podobnego sobie i takiego, kto by mu się tak podobał.

— Myślisz, że ci się uda? — zapytał zamiast tego.

— Tak, jak powiedziałem, staram się...

Jeong-guk się zdenerwował.

— Przegrasz z kretesem — warknął rozeźlony.

— Niby skąd ta pewność? — obruszył się Tae-hyung.

Jeong-guk wpatrywał mu się chwilę głęboko w oczy.

— Bo to tak, jakbyś próbował zatrzymać serce siłą woli — powiedział poważnie. — Możesz udawać, że go nie czujesz, zagłuszać, żeby inni nie słyszeli, ale ono wciąż będzie biło. Wiem, bo próbowałem.

— Jak to się stało, że przegrałeś? — zapytał Tae-hyung.

Jeong-guk zamarł. Pytanie brzmiało niedorzecznie, bo było niedorzeczne. Jeong-guk nie pierwszy raz słyszał podobne pytanie, ale jego bezsensowność czuł zawsze tak samo. Wszyscy wiedzą, że nie da się zatrzymać bicia serca siłą woli, a mimo to Tae-hyung, o to pytał, jak wielu ludzi przed nim.

— Przegrałem? — zapytał zagadkowo i wciąż patrzył mu w oczy. — Serce można zatrzymać tylko w jeden sposób — powiedział bardzo poważnie.

Podciągnął rękaw koszuli i lekko uniósł rękę do góry. Spojrzeli na nią oboje. Na nadgarstku widniały dwie grube blizny. Jeong-guk pogładził je kciukiem drugiej ręki. Do głowy napłynęły mu wspomnienia z tego wieczoru, gdy pierwszy raz wyznał ojcu, co czuje, kim jest, zadał pytania, na które ojciec nie potrafił dać odpowiedzi, więc go zbluzgał i zagroził, że się go wyprze, jeśli komukolwiek powtórzy podobne bezeceństwo. Nigdy nic tak bardzo go nie bolało, jak wtedy jego słowa i odrzucenie. Nigdy nie czuł się bardziej samotny i zagubiony niż wtedy. A dodatkowo zły, zepsuty i winny. Gniew ojca upewniał go w tym przekonaniu, że tacy ludzie nie powinni chodzić po świecie. Pamiętał zapach siana i to jak płakał, gdy przykładał sztylet do nadgarstka. Pamiętał, jak ból przeszywał mu ciało i wgryzał się w umysł niczym żywy ogień piekielny, a on wciąż był przekonany, że na niego zasługuje. Pamiętał, jak desperacko próbował trzymać się ostatnich tchnień i krzyk Yunie, która go znalazła w stajni.

— G-gukie! Coś ty zrobił! G-gukie! — zawodziła, próbując unieść mu głowę i ułożyć na swoich kolanach. — Ratunku! Niech mi ktoś pomoże! Mój brat umiera! — krzyczała. — G-gukie, nie umieraj, proszę! To przez ojca, prawda? G-gukie, ja cię kocham takiego jakim jesteś!

Wtedy zrozumiał, że nie może być zły, skoro jest choćby jedna osoba na świecie, która go kocha, takiego jakim jest.

Tae-hyung otworzył oczy szeroko i podniósł je do oczu Jeong-guka. Błyszczały w świetle świecy jak dwa czarne diamenty i były smutne jak dwie gwiazdy na pustym niebie. Tae-hyung nigdy nie widział w czyichś oczach tyle żalu.

— Przegrywałem, gdy próbowałem spełniać oczekiwania innych i dopasować się do świata. Teraz żyję swoim życiem. Jestem wreszcie sobą. Jestem szczęśliwy. Wygrałem — wyznał Jeong-guk. — A ty? Jesteś szczęśliwy?

A cóż to nam się za mroczna tajemnica pokazała? O.o

Do następnego!

Sev.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro