Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

21 Towar

- Zatrzymaj się.

Głos pana Lee nie pozostawiał wątpliwości. Kierowca musiał wykonać polecenie szefa.

- Zamień się miejscem z Amelią – powiedział do Weronici, na co ta niezbyt chętnie wysiadła z auta. Zrobiłam to samo, chociaż nie byłam pewna, o co mu chodzi.

Cały czas myślałam o tym, co przed chwilą odkryłam.

Mieszkałam w New Haven! Z rodzicami. To musiało być mniej więcej wtedy, gdy zginęli. Ciekawe czy... gdzieś tu jest ten dom? Mój rodzinny dom.

Gdy przeszłam do tyłu od razu zostałam przyciągnięta silnym ramieniem na środkowe miejsce. Nawet nie zdążyłam zapiąć pasów. Pan Lee jedną ręką obejmował mnie w talii, a drugą położył na mojej twarzy zmuszając mnie do spojrzenia prosto w swoje oczy.

- Co się dzieje, Amelio?

Nie zamierzałam mu nic mówić. Na pewno nie jemu. Kto jak kto, ale on to powinien wiedzieć o mnie jak najmniej.

- Podziwiam... widoki – uciekłam spojrzeniem w bok. Nie potrafiłam kłamać prosto w oczy.

 Ogólnie byłam słaba w oszukiwanie. Od razu pociły mi się ręce i głos zaczynał drżeć. Babcia zawsze wiedziała, kiedy zmyślam. Nie żebym robiła to często, ale czasami się zdarzało.

Raz w liceum koleżanka namówiła mnie na zerwanie się z lekcji. Poszłyśmy w takie jedno miejsce nad rzekę i obgadywałyśmy wszystkich znajomych. W pewnym momencie Melanie wyciągnęła paczkę fajek. Na początku protestowałam, ale z drugiej strony nie chciałam wyjść na słabą. Dziewczyna była jedyną osobą w szkole, co do której mogłam powiedzieć, że utrzymywała ze mną jakiekolwiek relacje. Zależało mi, aby tak zostało.

Wtedy też pierwszy raz zapaliłam. Poczułam się źle: kręciło mi się w głowie, miałam takie dziwne uczucie, jakby niektóre części ciała nie były moje, do tego wszystko nagle zaczęło mnie śmieszyć. Okazało się, że to nie były zwykłe papierosy...

Gdy późnym wieczorem w końcu wróciłam do domu, babcia już na mnie czekała. Próbowałam oszukać ją, że byłam u koleżanki i się zasiedziałyśmy, ale nie dała się nabrać. Po rozmowie z dyrekcją wiedziała, że byłam na wagarach. Mój stan zdradził jej resztę.

To był ostatni raz, kiedy wyszłam gdzieś z Melanie. I ostatni raz kiedy cokolwiek coś zapaliłam.

Babci nie dało się oszukać.

Pana Lee chyba też nie. Niestety.

Złapał mnie mocniej za brodę. Nie był to przyjemny uścisk. Do tego ramię owijające moje plecy przyciągnęło mnie tak blisko, że praktycznie leżałam na jego torsie.

- Powtórzę to tylko raz. Nienawidzę kłamstwa. Dla swojego własnego dobra, nie próbuj mnie oszukiwać. Rozumiesz, Amelio? - Jego głos był cichy. Miał dotrzeć tylko do mnie. Nie mogłam odmówić mu jednak siły. Ukrywa w nim groźba tylko potęgowała uczucie niepewności.

Oczy mężczyzny powoli skanowały moją twarz. Skrzywiłam się, gdy wzmocnił uścisk.

- To boli – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. Minimalnie poluźnił uchwyt.

- Wydaje mi się, że kiedyś tu byłam. I tyle. Rozglądam się, bo próbuję sobie przypomnieć.

Pół prawdy też jest nieprawdą, ale zawsze mniejszą niż całe kłamstwo. W tym momencie w zasadzie nie oszukiwałam. Rzeczywiście wydawało mi się, że kiedyś przebywałam w tej miejscowości.

Ciemne tęczówki pana Lee intensywnie wpatrywały się w moje oczy.

- I co sobie przypomniałaś?

Nie ułatwiał mi, oj nie.

- Te dziwne skały. Jestem pewna, że je widziałam.

- Coś jeszcze?

Przełknęłam ślinę.

- Moich rodziców. Wydaje mi się, że byłam z nimi na wycieczce, albo na spacerze.

- Masz innych krewnych?

Nie spodziewałam się takiego pytania. Wziąwszy pod uwagę fakt, iż kilka godzin wcześniej dowiedziałam się o jakimś dziadku, to było to zastanawiające. 

Byłam pewna, że nie powinnam mówić o moim odkryciu. Nie panu Lee.

- Znam tylko babcię i Michaela – nie okłamałam. Znałam tylko ich. Tak sformułowane zdanie nie było oszustwem.

Przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, jakby szukając choćby cienia nieprawdy w moich oczach, po czym skierował wzrok na moje usta. Puścił moją szczękę i przejechał kciukiem po dolnej wardze.

- Nie zagryzaj, bo będzie się wolniej goiło.

No tak. Będę za brzydka dla klienta. Mniej zapłaci.

Nie skomentowałam jego słów, a i on już nic nie dodał. Gdy tylko mnie puścił odsunęłam się jak najdalej, prawie wcisnęłam w drzwi.

- Zapnij pasy Amelio. Chcę mieć pewność, że dojedziesz w całości do Madame Dubois.

Wypełniłam jego rozkaz, ale z ociąganiem. Niech nie myśli, że zawsze będę skakała jak mi zagra.

Przez resztę drogi ostentacyjnie wpatrywałam się w widoki za szybą. Ani razu nie odwróciłam głowy w stronę mężczyzny. Nie wiedziałam, czy on na mnie spoglądał. Nie interesowało mnie to, tak jak i on nie był dla mnie istotny.

 Miałam zrobić co swoje i zapomnieć o wszystkim.

O niczym innym nie marzyłam.

Zrobić swoje i wrócić do domu.

***

Przybytek Madame Dubios mieścił się w wysokiej kamienicy z szarej cegły na przedmieściach Nowego Jorku. Ulica wydawała się dość spokojna, a zabudowa była luźna. Nie dziwiłam się, że mało kto chciał sąsiadować z burdelem, nawet jeśli był luksusowy.

Po przekroczeniu progu przywitało nas dwóch groźnie wyglądających ochroniarzy. Nie mieli szans z niebezpieczną aurą pana Lee. Odsunęli się, gdy tylko zobaczyli, że to on wszedł do budynku.

Sama właścicielka wyglądała trochę mniej ekscentrycznie, niż panna Spencer, ale w dalszym ciągu na pewno... oryginalnie. Kobieta mogła być w średnim wieku. Ciemne włosy poprzetykane gdzieniegdzie siwymi pasmami miała upięte w wysokiego koka. Ubrana była w dość obcisłą, czarną sukienkę z poprawnym dekoltem i o przyzwoitej długości. Jej szyję zdobił sznur dużych pereł. Na głowie miała kapelusz z szerokim rondem (tak... znajdowaliśmy się wewnątrz pomieszczenia...).

Na pierwszy rzut oka nigdy nie powiedziałabym, że tak wygląda „burdelmama". Może dlatego, że nie miałam z takimi doświadczenia. Panny Spencer nie liczę – to tylko epizod w moim życiu.

Gdy zobaczyła pana Lee uśmiechnęła się szeroko swoimi krwistoczerwonymi ustami i podeszła do mężczyzny, aby go ucałować. Złapała go dłonią z długimi, szponiastymi pazurami za ramię.

- Oliverze... Miło cię znowu widzieć.

To pan Lee ma jakieś imię???

- Witaj Monique. Ja również się cieszę, że cię widzę – mężczyzna spojrzał na nią tak obojętnie, jak zwykle, ale uśmiechnął się przy tym nieznacznie. Chyba byli przyjaciółmi.

Musiałam zrobić naprawdę głupią minę, bo kobieta od razu zwróciła na mnie uwagę.

- Co mi tu przywiozłeś mój drogi? - zapytała i podeszła do mnie.

Czyżby kolejna, która każe mi się rozebrać i będzie oglądała mnie jak towar na wystawie?

Skrzyżowałam ręce na piersiach i buńczucznie odwzajemniłam jej spojrzenie. Nie zamierzałam się bać. Już nie.

- Rozmawialiśmy już o tym. To Amelia. Spłaca dług brata. Chciałbym, żebyś się nią zajęła.

Madame Dubois zmierzyła mnie oceniającym wzrokiem.

- Skąd pewność, że jest nietknięta?

- Tylko z jej słów.

- Nie ufam tylko słowom. Muszę mieć potwierdzenie. Nie mogę sprzedać klientowi czegoś innego, niż to, co zamawiał. Jakby to świadczyło o moim biznesie... - wróciła do pana Lee – muszę zabrać ją na badanie.

- Nie krępuj się – nawet na mnie nie spojrzał, gdy rozporządzał moim ciałem. Nie podobało mi się to.

- W jaki sposób mam zostać zbadana? - oczywiście, że musiałam się odezwać. W końcu to o mnie tu chodziło.

- Ginekologiczny moja droga – Monique znów zwróciła się w moją stronę – mój dom współpracuje z zaprzyjaźnioną kliniką aborcyjną. Mają tam świetnych specjalistów.

- Kliniką aborcyjną? - rozchyliłam usta ze zdziwienia. Mam iść do czegoś takiego?

Tematyka aborcji była mi całkowicie nieznana. Moja wiedza ograniczała się jedynie do tego, że w Maine, gdzie mieszkałam, było to legalne, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy chodzić do takich miejsc... po poradę ginekologiczną.

- Oczywiście skarbie. Moje dziewczyny są czyste i odpowiednio zabezpieczane, ale czasem zdarzają się nieprzewidziane sytuacje. Klinika uratowała niejedną karierę, a doktor Gerard jest wspaniałym specjalistą.

- Żadnych mężczyzn – niespodziewanie odezwał się pan Lee. Zarówno ja, jak i Madame Dubois spojrzałyśmy na niego ze zdziwieniem – badaniem Amelii ma się zająć kobieta.

- Ale mój drogi... dlaczego? Doktor... - nie miała szansy skończyć, gdyż pan Lee podszedł do niej i stanął blisko. Bardzo blisko.

- Bo tak sobie życzę.

Kobieta była zaskoczona jego zachowaniem, ja zresztą też, bała się jednak sprzeciwić. Nieśmiało skinęła głową.

- Dobrze. Zrobimy tak jak sobie życzysz. Nie powiem, zadziwiłeś mnie, ale skoro tego właśnie chcesz, to Amelię zbada doktor Meredith.

Monique spojrzała na mnie:

- Weź swoje rzeczy i idź na górę. Dziewczyny przygotowały ci pokój.

Odwróciłam się w poszukiwaniu mojej torby, ale po raz kolejny słowa pana Lee mnie zaskoczyły.

- Ona tu nie zostanie.

- A gdzie niby ma być, jak nie tu? - kobieta chyba próbowała zmarszczyć swoje nienaturalnie proste czoło, ale zbytnio jej to nie wychodziło.

- Ze mną.

Pokręciła głową.

- Oliverze... Jeśli zamierzałeś zatrzymać ją dla siebie, to po co mi ją tu przyprowadziłeś?

Też byłam ciekawa. Dlaczego mam być z nim, skoro... nie jestem dla niego?

Nie, żebym chciała. Co to, to nie. Nienawidziłam go. Po prostu chciałam wiedzieć, o co mu chodzi.

Przez chwilę mierzyłam się wzrokiem z panem Lee. Nie zdziwiło mnie, że nic nie potrafiłam z niego wyczytać. Spoglądał na mnie tak obojętnie, jak zazwyczaj.

 No dobra... Czasami spoglądał na mnie ze złością, ale na tym już katalog jego spojrzeń się kończył, przynajmniej jeśli chodziło o moją osobę.

- Nie zamierzam zatrzymywać jej dla siebie. Zamierzam na niej zarobić.

Niby nie zabolało, ale jednak zrobiło mi się trochę przykro. To było głupie. Powinnam się cieszyć, że nie będę musiała znosić... jego dotyku, czy co tam musiałabym z nim robić. Wcale tego nie chciałam.

A mimo to poczułam się... źle. Nieatrakcyjnie. Gorzej.

Kompletnie nie rozumiałam, dlaczego.

- To w takim razie powinna tu zostać i zapoznać się z funkcjonowaniem tego miejsca. Wdrożyć w swoje obowiązki. Jeśli chcesz na niej dobrze zarobić, to muszę ją odpowiednio przygotować.

Oliver przez moment rozważał jej słowa. Wizja dobrego zarobku bez problemu go przekonała.

- Dobrze. Niech zostanie. Będzie cały czas pilnowana przez Lucasa. Muszę mieć pewność, że mój towar będzie nienaruszony.

Madame Dubois przystała na obecność jednego z ochroniarzy. Ponowiła prośbę o przejście na piętro, więc dostosowałam się i ruszyłam we wskazanym kierunku.

Nie mogłam w to uwierzyć. Takie trochę szczęście w nieszczęściu.

Pozbyłam się protekcji pana Lee.

Będę mogła w spokoju przygotować się do tego, czym gardzę, ale: bez pana Lee.

Może te pięć tygodni wcale nie będzie takie złe? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro