Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

19 Numer telefonu

Weronica emanowała szczęściem i tego nie ukrywała. Gdy wyszłam z nią na zewnątrz od razu przykleiła się do ramienia pana Lee, a on nie miał nic przeciwko temu. Obdarzył ją nawet znikomym uśmiechem, więc wyglądało, że i on dobrze zaczął dzień.

Ja również miałam dobry humor – cieszyłam się, że będę mogła chociaż na te pięć minut wrócić do domu i zobaczyć babcię. Miałam nadzieję, że ktoś pomógł mojemu bratu i zapewnił mu niezbędną opiekę lekarską.

Usiadłam z przodu, przy kierowcy, a pan Lee i Weronica zajęli tylne siedzenia. Kobieta próbowała go zagadywać, ale większość czasu ją ignorował. Chyba pracował, bo przeglądał coś w telefonie, a czasami nawet w laptopie.

Nawet się nie zdziwiłam, iż nie musiałam podawać adresu mojego domu, a kierowca i tak wiedział, gdzie ma jechać. W sumie mogłam przewidzieć, że wszystko o mnie wiedzą. W odbiciu bocznego lusterka zauważyłam, że cały czas podąża za nami ciemne auto, domyślałam się, że to ci ochroniarze, którzy mają pilnować, abym nie zwiała, gdy pójdę po ubrania.

Musiałabym być głupia, żeby to zrobić. Nie zostawiłabym babci na ich niełasce. Miałam tylko ją i Michaela. Byliśmy rodziną, a rodzina powinna się wspierać. Babcia Alice zawsze powtarzała, że musimy sobie pomagać, bo jest nas tylko dwoje i gdy jej zabraknie, to będziemy mogli liczyć jedynie na siebie nawzajem.

Droga spod przybytku panny Spencer do mojego domu nie była odległa – jechaliśmy może ze czterdzieści minut. Nigdy bym nie pomyślała, że takie miejsce miałam praktycznie pod samym nosem. Zaskakujące, jak mało wiedziałam o najbliższej okolicy. Chociaż może nie, nie zaskakujące. Nigdy nie zapuszczałam się dalej niż do najbliższego miasteczka i baru „Rossie", więc zdecydowanie nie miałam pojęcia, co znajduje się w innych zakątkach naszego stanu. Ani razu go nie opuściłam.

Babcia nie zgadzała się, żebym jeździła na szkolne wycieczki, bo twierdziła, że mogą być niebezpieczne. Trochę panicznie reagowała na każdy pomysł mojego wyjazdu... gdziekolwiek. Pomyślałam sobie, że to taka ironia losu, że całe życie byłam chowana „pod kloszem", a tak naprawdę największe niebezpieczeństwo samo mnie znalazło, kilkanaście mil od domu, na pustej drodze w środku lasu. Ironia jak nic.

Zdziwiłam się, gdy na podjeździe mojego domu stał... mój gruchot.

To dobry znak. Ktoś musiał go tu przyholować, więc na pewno też pomógł Michaelowi. Poczułam się tak, jakby coś ciężkiego spadło mi z ramion. Będzie dobrze. Na pewno będzie dobrze.

- Pięć minut. Pamiętaj Amelio – pan Lee nie mógł sobie darować komentarza, gdy wyskoczyłam z auta. Jego poważna mina nie wróżyła nic dobrego, więc tylko kiwnęłam głową i pobiegłam do domu.

Nie miałam walizki, gdyż przecież nigdy nie była mi potrzebna, ale w komórce przy kuchni mieliśmy taką wielką, sportową torbę. Nic w niej nie trzymaliśmy, po prostu była. Wyjęłam ją szybko i ruszyłam do sypialni.

Nie zawracałam sobie głowy układaniem ubrań: wywalałam je z szuflad i wrzucałam do torby. Swetry, bluzy, koszulki, spodnie, oczywiście, że i bieliznę... no co jak co, ale zamierzam w niej chodzić nawet jak będą próbowali mi to wyperswadować.

- Amy? Wróciłaś? - głos brata sprawił, że delikatnie podskoczyłam, ale nie przerwałam swojej czynności.

- Nie, nie wróciłam. W zasadzie to wyjeżdżam. Mam tylko pięć minut, bo inaczej tu wejdą i zrobi się niemiło. Gdzie babcia? - rzuciłam wszystko na jednym oddechu. Brat spoglądał na mnie jakbym była szalona.

- Śpi.

- O tej porze? - zdziwiłam się. Babcia zawsze wstawała wybitnie rano.

- Gdy nie wróciłaś na noc, to wpadła w jakiś szał. Nie mogłem jej uspokoić, dostała spazmów, czy chuj wie czego i cały czas ryczała i się trzęsła. Zadzwoniłem po Lucy, żeby przyjechała i podała jej coś na uspokojenie. Pielęgniarka zjawiła się dość szybko i zaaplikowała lekarstwo, bo od kilku godzin spokojnie śpi – wyjaśnił brat. Zauważyłam opatrunek na jego ręce.

- A co się działo z tobą? Ktoś ci pomógł? - zapytałam, gdy wciskałam buty w ostatnie kawałki wolnej przestrzeni. Chciałam wziąć tak dużo rzeczy, ile tylko będę mogła.

- Pewnie trudno w to uwierzyć, ale po jakimś czasie, gdy cię zabrali, dwóch z nich wróciło i mi pomogli. Zawieźli do szpitala, załatwili lawetę do twojego auta, nawet zapłacili za mechanika i pomoc medyczną. - aż przerwałam pakowanie i spojrzałam na niego zaskoczonym wzrokiem – też nie mogłem dać temu wiary, ale tak było, nie zmyślam. Nie wiem, jak ich do tego przekonałaś Amy, ale gdyby nie ich pomoc, to mogłoby być ze mną krucho.

Pokręciłam głową i wróciłam do przerwanej czynności. Przecież nic nie zrobiłam. To nie z mojej przyczyny pomogli Michaelowi. Pan Lee musiał im kazać, tylko dlaczego? Dlaczego nagle okazał łaskę mojemu bratu i zdecydował się wysłać pomoc?

- Amy... - chłopak zaczął, ale się zawahał – gdy babcia była w tym swoim szale, to mówiła różne dziwne rzeczy. O tobie i o naszej mamie.

Po raz kolejny przerwałam pakowanie. Wczorajsze wspomnienie cały czas do mnie wracało, a wiedziałam, ze jedyną osobą, która miałaby jakiekolwiek informacje na ten temat, była tylko babcia.

- Co dokładnie mówiła?

- Bredziła, że zawiodła panienkę Ginny i nie dopilnowała dziecka. Nie mam pojęcia, dlaczego o swojej córce mówiła „panienka Ginny", ale wiesz, była w jakimś amoku.

Rzeczywiście, dziwnie to brzmiało. Babcia nigdy tak nie mówiła o mamie. Właściwie nawet nie za często używała jej imienia. Jak już o niej wspominała to tylko na zasadzie „wasza mama to... wasza mama tamto".

- Coś jeszcze?

Przygryzł wargę i spojrzał niepewnie.

- W zasadzie to tak. Dała mi numer telefonu. Do dziadka.

Zmarszczyłam brwi.

- Do dziadka? Jakiego dziadka?

- No, naszego. Powiedziała, że mogę do niego zadzwonić tylko wtedy, gdy ciebie nie będzie, bo on mi pomoże.

- A czemu nie możesz zadzwonić, gdy ja jestem? Dlaczego mi nie pomoże? - nie mogłam zrozumieć pokrętnych słów babci. Jaki dziadek? Nigdy ani słowem nie zająknęła się o swoim mężu, a ty nagle wychodzi, że gdzieś tam jest jakiś dziadek?

- Powiedziała, że przysięgała panience Ginny nigdy nie dzwonić do ojca, ale gdy nie ma już ciebie, to niech dziadek chociaż wnukiem się zajmie. Babcia chyba myśli, że nie żyjesz... Że ci ludzie zrobili ci krzywdę.

- Dlaczego wcześniej ten dziadek nie mógł się nami zająć? Co takiego jest we mnie, że jestem dla niego problemem? Nie lubi dziewczyn czy co?

- Nie mam pojęcia Amy. Nie wiem, dlaczego mama zakazała babci do niego dzwonić i prosić o cokolwiek.

Nie mieściło mi się to w głowie. Ta sytuacja była naprawdę dziwna, a słowa babci tak niejasne, że gdyby nie to, że teraz i tak nie zrozumiałaby o co mi chodzi, bo wyciszyły ją leki, to zażądałabym od niej natychmiastowych wyjaśnień.

- Babcia mówiła, że jak zadzwonię do dziadka, to on na pewno zabierze mnie do swojego domu, do Londynu i się mną zajmie, ale miałem dzwonić, tylko wtedy gdyby ciebie nie było. Jesteś, więc...

Jeśli ten dziadek dałby radę ogarnąć Michaela i pomóc mu wyjść z kłopotów, to niech zabiera go choćby i dziś. Nie zawahałabym się ani chwili, żeby zadbać o brata.

- Teoretycznie mnie nie ma, bo dziś wyjeżdżam i wrócę do domu dopiero za pięć tygodni. Dzwoń Mike do tego dziadka i jedź tam. Nie mów mu o mnie, przecież i tak mnie tu nie będzie, więc o niczym się nie dowie. - uśmiechnęłam się do niego pokrzepiająco.

- Jak mogę wyjechać bez ciebie? Amy? Ja tak nie chcę – widziałam zdecydowany błysk w jego oczach, ale ja też potrafiłam być nieugięta. Naprawdę wolałam, żeby ktoś się nim zajął, gdy mnie nie będzie.

- Dla własnego dobra i bezpieczeństwa: wyjedź. Tu może być różnie, sam wiesz, z kim zadarłeś... Lepiej być jak najdalej. Mnie też tu nie będzie, więc mówię ci szczerze: dzwoń do tego dziadka, jeśli to ja jestem dla niego problemem, to po prostu o mnie nie mów i jedź z nim. I nie martw się, poradzę sobie – nawet wysiliłam się na uśmiech, ale nie był zbyt wesoły.

Nie mieliśmy czasu na dłuższe pogawędki, bo mój czas minął. Zdecydowanym ruchem złapałam za torbę i ruszyłam do wyjścia.

- Gdzie jedziesz? - zapytał brat podążając za mną.

- Lepiej, żebyś nie wiedział. Będziesz bardziej wiarygodny dla dziadka.

- Co mam mu o tobie powiedzieć?

- Najlepiej nic. Nie musisz mówić, że masz siostrę. Po prostu... udawaj, że nigdy mnie nie było.

Kompletnie nie rozumiałam dlaczego ten dziadek mógł pomóc Michaelowi, ale mnie to już nie.

- Zobaczę cię jeszcze?

Usłyszałam smutek w jego głosie i nawet się nie zawahałam. Puściłam torbę przed wejściem i mocno uścisnęłam brata.

- Nie wiem Mike. Nie mam pojęcia. Chciałabym, żebyś był szczęśliwy, wiesz? Dlatego nie martw się o mnie i nie wstydź prosić o pomoc. Przekonaj babcię, żeby z tobą pojechała.

- A ty? Co będzie z tobą?

Żebym to ja wiedziała... Nie mogłam okazywać strachu, bo inaczej nigdy nie skorzystałby z okazji, jaka się mu natrafiła.

- Jak już mówiłam, poradzę sobie. Wrócę tu i będę spokojnie mieszkała. Jeśli tylko będziesz chciał to skontaktuję się z tobą i zdecydujemy, co dalej.

Cały czas mnie przytulał i gładził po plecach.

- Przepraszam Amy, to wszystko przeze mnie.

Zamknęłam oczy. To nie czas na opieprzanie brata.

- Najważniejsze, że jesteś prawie cały i że babci nic się nie stało. O nic innego się nie martw.

Odgłos gwałtownie otwieranych drzwi momentalnie przypomniał mi, że przekroczyłam czas. Puściłam brata i szybko odwróciłam się do pana Lee tak, żeby zasłaniać Michaela, gdyby mężczyzna chciał mu zrobić krzywdę.

- Już idę, chciałam pożegnać brata. Jestem gotowa – głos mi zadrżał na widok zawziętej i niechętnej miny pana Lee. Spoglądał na Michaela jakby zastanawiał się, w jaki sposób sprawić mu największy ból. Gdy ruszył do przodu ja z kolei cofnęłam się tak bardzo, że przylgnęłam plecami do torsu brata, a ręce rozłożyłam po bokach, jakbym chciała zatrzymać go przed nierozsądnymi ruchami.

Mężczyzna zatrzymał się dosłownie kawałek przede mną i w końcu przestał przyglądać się mojemu bratu. Spojrzał mi prosto w oczy.

- Czekałem na ciebie.

- Przepraszam. Chciałam się z nim pożegnać.

- Jednak zakładasz, że nie wrócisz?

Nic nie zakładałam. Po prostu nic, ale nie mogłam powiedzieć tego przy Michaelu, bo jeszcze zrobiłby coś głupiego.

- Wrócę.

Wyciągnął rękę w moją stronę. Zawahałam się, ale ostatecznie chwyciłam go za dłoń. Przyciągnął mnie do siebie.

- Czas na nas, Amelio.

Delikatnie skinęłam głową. Miał rację. Czas iść.

Ruszyłam za nim do drzwi. Trochę się zaskoczyłam, gdy podniósł moją torbę, bo zakładałam, że sama będę musiała ją taszczyć.

- Amy... - zaczął Michael, ale odwróciłam głowę w jego stronę i pokręciłam nią. Nie chciałam, żeby cokolwiek mówił.

- Do zobaczenia Mike. Pięć tygodni.

Pokiwał głową. Zrozumiał, że wtedy do niego zadzwonię.

Mężczyzna podał moją torbę jednemu z ochroniarzy. Zanim wsiedliśmy do auta przyciągnął mnie po raz kolejny do siebie, ale tym razem bliżej.

- Dlaczego brat mówi na ciebie Amy? Przecież to całkiem inne imię niż Amelia.

- Mówił tak od małego, bo było mu łatwiej wymówić. W zasadzie wszyscy oprócz babci tak na mnie mówią, tylko ona nazywa mnie Amelią.

- Amelia... - uniósł dłoń i przesunął kciukiem po moim policzku – piękne imię dla pięknej dziewczyny.

Przewróciłam oczami na ten jego niespodziewany komplement, na co delikatnie się uśmiechnął.

- Gotowa?

Odwrócił się ode mnie i podszedł do auta.

Nigdy nie będę gotowa na to, co mnie czeka, ale nie ma już odwrotu. Zrobię wszystko, żeby moja rodzina była bezpieczna i szczęśliwa, nawet jeśli będę musiała tymczasowo zerwać z nią kontakty. Michael zasługuje na spokojne życie. Oby się posłuchał i poprosił o pomoc.

- Tak.

Gdy spoglądałam w boczne lusterko na malejący w oddali dom przypomniało mi się coś jeszcze: panna Spencer i jej usilne dopytywania o rodzinę w Wielkiej Brytanii. 

Miała nosa. Rzeczywiście mieszkał tam jakiś dziadek.

 Przez głowę przewijało mi się tysiące myśli, ale większość dotyczyła tego, dlaczego ten mężczyzna nie mógł wiedzieć o tym, że jestem? Dlaczego mój brat mógł prosić go o pomoc, ale ja już nie?

Co było ze mną nie tak?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro