Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

54 W drodze

 Teraz już z górki! Ostatnie 4 rozdziały Amelii :) Jeśli dotrwacie do końca tego, to w 55 czeka niespodzianka :) 

Nasz lot nie trwał długo, bo po jakimś czasie wylądowaliśmy na bardziej profesjonalnym lotnisku niż to, z którego startowaliśmy. Ochroniarze dziadka kazali mi wysiąść z samolotu i przesiąść się do innego: o wiele większego i eleganckiego odrzutowca.

Chciałam zająć jakieś pojedyncze miejsce, żeby tylko nie siedzieć z żadnym z obcych mężczyzn, a tym bardziej z Charlesem, ale nie dali mi wyboru i dość niedelikatnie posadzili na siedzeniu naprzeciwko starca.

Zwróciłam twarz do okna i zamierzałam trwać tak przez cały lot. Nie interesowało mnie nic. Nawet nie rozglądałam się za Michaelem, jedynie kątem oka zarejestrowałam, że przeszedł obok mnie i zatrzymał się gdzieś z tyłu.

Nie chciałam z nim rozmawiać. Niby rozumiałam, że nie do końca miał wpływ na to, co robił, ale w dalszym ciągu nie mogłam pogodzić się z tym, że podał mnie psychicznemu Lordowi wręcz na tacy.

- Nie masz do mnie żadnych pytań, drogie dziecko? - zagaił Charles, gdy samolot wystartował. Powoli odwróciłam głowę w jego stronę i spojrzałam na niego obojętnie.

- W zasadzie to mam. Jedno pytanie.

Spojrzał na mnie z wyczekiwaniem.

- Kto tak bardzo cię skrzywdził, że jesteś taki, jaki jesteś?

Uniósł brew ze zdziwieniem. Chyba nie tego się spodziewał.

- Nikt mnie nigdy nie skrzywdził. Nie dopuściłbym do tego.

- Tym gorzej dla ciebie.

- Dlaczego?

- Bo gdyby twoje zachowanie wynikało z jakiejś traumy, to może w pewien sposób łatwiej można byłoby je tłumaczyć. Nie usprawiedliwiać, gdyż jest ono nieludzkie i karygodne, ale mieć na nie chociaż inne spojrzenie. Skoro nikt nie przyczynił się do tego, że jesteś takim potworem, to znaczy, że tylko ty ponosisz za to winę. To ty jesteś zdemoralizowany do szpiku kości i robisz wszystko z rozmysłem. Tego nic nigdy nie wytłumaczy – uśmiechnęłam się smutno – zawsze wierzyłam, że w ludziach jest dobro, czasami bardziej ukryte, ale gdzieś jest. Babcia uczyła mnie, żeby nigdy nikogo nie skreślać, bo tak naprawdę nie wiemy, co ta osoba przeżyła i dlaczego się tak zachowuje. Ty jesteś zaprzeczeniem tego wszystkiego: nie ma w tobie ani ziarenka dobra. Robisz to, co chcesz i wcale się tego nie wstydzisz. Jesteś zły, bo sam to wybrałeś, a nie dlatego, że taki się stałeś.

- Jestem zadowolony ze swojego życia. Osiągnąłem wszystko to, co chciałem. Mam władzę, pieniądze, szacunek i posłuch. Niczego mi do szczęścia nie brakuje, a dzięki tobie będę miał jeszcze więcej władzy, posłuchu i pieniędzy – spoglądał na mnie z wrednym uśmieszkiem.

- Strach to nie szacunek... - pokiwałam smętnie głową - Musisz być bardzo samotny... - wypaliłam znienacka.

- Mam całą armię pracowników – odparł szybko.

- Można otaczać się całą armią i dalej być samotnym – przyglądałam się mu przez chwilę z zastanowieniem – to dlatego mnie porwałeś? Nie chcesz być sam?

Charles zaśmiał się nieprzyjemnie.

- Nie przeceniaj się moje drogie dziecko. Jesteś mi potrzebna do zawarcia bardzo ważnej transakcji. Takie ukoronowanie starań mojego życia. Tyle lat na to czekałem, a dzięki tobie mogę to spełnić -powiedział z zadowoleniem.

- Co to za transakcja?

- Liczyłem, że o to zapytasz – rzucił mi zadowolone spojrzenie – jak zapewne stara suka ci powiedziała, jestem potężnym i wiele znaczącym człowiekiem. Lubię władzę, jednak nie przepadam za dzieleniem się nią z innymi. Moim celem jest monopol na każdej płaszczyźnie. Przez te kilkadziesiąt lat udało mi się zawrzeć solidne sojusze z większością znanych rodzin, a te, które stawały mi na drodze, zwyczajnie usuwałem.

- Skoro tak bardzo zależy ci na władzy, to dziwnie to pokazujesz. Przecież Oliver i Castelli byli podobni do ciebie... Mogłeś rozwiązać to całkiem inaczej. Miałbyś wpływy bez porywania mnie – zauważyłam. Imię mojego ukochanego ciężko przechodziło mi przez gardło. Nie potrafiłam sobie na ten moment wyobrazić, żeby kiedykolwiek miało się to zmienić.

- Gdybym był zainteresowany rynkiem amerykańskim to jak najbardziej układ z Lee i Castellim byłby bardzo korzystny. Ameryka ma to do siebie, że panuje tam zbyt duże rozdrobnienie... tych rodzin jest stanowczo za wiele. W Europie mamy trochę inaczej: jedna, najważniejsza rodzina na jedno państwo. Reszta jest podporządkowana.

- Niektóre nasze stany są większe niż wasze europejskie państwa – zauważyłam.

- To prawda, ale nasze europejskie państwa generują lepsze zyski, niż te wasze wielkie stany. Porównaj sobie maleńkie Monako i przykładowo Missisipi: Monako ma trochę ponad 2 kilometry kwadratowe, a Stan Missisipi jest od niego ponad sześćdziesiąt dwa tysiące razy większy. Mimo różnic w wielkościach, Monako gwarantuje lepszy dochód.

- I po co ci te pieniądze? Po co ci ta władza? Czy jest ktokolwiek, kto cieszy się razem z tobą z tych twoich „sukcesów"?

Wątpiłam, żeby tak było, dziadek jednak szedł w zaparte.

- Jak już mówiłem, mam całą armię pracowników. Wszyscy się cieszą, gdy pokazujemy innym, jak bardzo jesteśmy silni.

- Cieszą się, bo inaczej zrobiłbyś im krzywdę.

- To też prawda. Jesteś bystrzejsza, niż sądziłem. Grigorij będzie z ciebie zadowolony – starzec uśmiechnął się dość sarkastycznie.

- Grigorij? - zapytałam. Nie miałam pojęcia o kim mówił, ale poczułam, że znowu ogarnia mnie niepokój.

- Twój przyszły mąż. Dwadzieścia dwa lata temu był narzeczonym twojej matki, ale głupia wtedy uciekła. Zajmiesz jej miejsce.

- Jej miejsce? Ile on ma lat?!?

Skoro był narzeczonym mamy, to musiał być już bardzo stary.

- A czy to ważne? Miłość nie liczy lat – widziałam, że bawiło go moje zakłopotanie. Radował się tym, iż po raz kolejny byłam zestresowana i zmartwiona – jeśli już tak bardzo musisz wiedzieć, to będzie od ciebie starszy o... - udawał, że przelicza – jakieś 37 lat – uśmiechnął się jeszcze szerzej, gdy zobaczył, jak bardzo przeraziły mnie jego słowa.

- Co jest z nim nie tak, że nie ożenił się przez cały ten czas od ucieczki mamy? - zapytałam cicho. Zaczęłam się zastanawiać, co tak bardzo złego zrobiłam w swoim życiu, że jestem w taki sposób karana. Dlaczego to mi przytrafiają się takie rzeczy?

- Wszystko z nim w porządku. Po ucieczce Ginny miał trzy żony, ale żadna nie urodziła mu legalnego spadkobiercy. Były starsze od ciebie, a do tego jakoś tak krótko żyły z nim w tych małżeństwach. Pewnie nie nadawały się do macierzyństwa.

- Może to, że nie ma dzieci, to nie wina żon, tylko jego?

- Ma trzy nieślubne córki. Dziewczyny są od ciebie starsze i mają już własne potomstwo. Za tydzień staniesz się jednocześnie żoną, macochą i przybraną babcią dla wnuków Grigorija. Czy to nie fascynujące? - dopytywał z radością w głosie.

- Za tydzień? - zadrżałam ze strachu – ja nie chcę żadnego ślubu! - podniosłam głos, że aż kilku ochroniarzy zaczęło się na nas oglądać.

- Nikt cię nie pytał o zdanie, moja droga. Kontrakt z Woronowem pozwoli mi na takie wpływy, jakich nikt inny nie miał. Grigorij ma dobre kontakty z Amerykanami, więc nie potrzebuję Castelliego ani Lee, żeby korzystać w władzy w Stanach. Zresztą, oni już sobie nie porządzą, a zanim dzieciak Stefana dorośnie na tyle, żeby się na mnie mścić, zapewne nie będę już żył.

Nie mogłam uwierzyć, że można być aż tak wyrachowanym człowiekiem. Najchętniej przesiadłabym się w inne miejsce, ale ochroniarze rozłożyli się w taki sposób, że nigdzie nie byłabym sama. Nawet koło Michaela jeden siedział. Przyglądałam się przez chwilę bratu. Spał.

- Dali mu coś, żeby był spokojny – wyjaśnił dziadek, a nawet go o to nie pytałam – głupia suka zmarnowała mi dzieciaka – powiedział z nieukrywaną złością – gdybym dostał go wcześniej w swoje ręce, to wyprowadziłbym go na porządnego człowieka, a tak... Zanim wyjdzie z nałogu minie sporo czasu.

- I to dlatego ciągle czymś go faszerujesz? Żeby szybciej wyszedł z nałogu? - zapytałam ironicznie.

- Możesz mi nie wierzyć, ale ten mały ćpun ma czasami przebłyski dziwnie pojmowanego braterstwa i troski o ciebie. Długo mi nie mówił o tobie. Gdy zauważyłem, że ma problem z niektórymi substancjami, zacząłem to wykorzystywać. Porządnie pracowałem, żeby zakrzewić w nim nienawiść do Lee. Gdy jest na głodzie, to włączają się mu wyrzuty sumienia i żałuje, dlatego wolę utrzymywać go w takim stanie. Gdy na twoim palcu zalśni obrączka Woronowów, wyślę Michaela na odwyk.

- Nie wiem, czy aż tak bardzo zależy mi na nim. Już tyle razy mnie wystawił – westchnęłam. Powiedziałam to tylko tak z przekory, bo przecież Mike zawsze będzie moim bratem i nigdy nie będę życzyła mu śmierci. Podchodziłam do niego z dystansem, jednak obecnie został mi już tylko on.

- A na trzech młodszych braciach ci zależy? Tych bezbronnych dzieciakach Castelliego? - wykrzywił usta w grymasie, który miał przypominać uśmiech – zostali sami, bez ojca... Najstarszy ma dziesięć lat, a najmłodszy sześć tygodni...

Przeraziło mnie, iż wiedział o tych dzieciach więcej niż ja.

- Nie odważyłbyś się skrzywdzić dzieci! -krzyknęłam. No co, jak co, ale dzieci??? Czemu one były winne???

Mężczyzna zaśmiał się w głos. Zaskoczył tym swoich pracowników, bo przyglądali się nam tak bardzo zdziwieni, jakby nigdy tego nie robił.

- Moja droga, kiedyś, gdy zależało mi, żeby dorwać dzieciaka takiego jednego skurwysyna, to podpaliłem całe przedszkole. Czterysta sztuk dzieci i opiekunki. Nikt nie miał szansy uciec. Ja nie boję się niczego i przed niczym się nie zawaham. Jeśli w dalszym ciągu będziesz próbowała się stawiać, to zobaczysz, do czego jestem zdolny...

Przez resztę drogi nie chciałam z nim rozmawiać. Skuliłam się na siedzeniu i ponownie zajęłam patrzeniem przez okno. Chyba nawet w którymś momencie przysnęłam, bo dopiero nagłe szarpnięcie przywróciło mnie do świadomości.

Samolot wykonywał manewr lądowania, ale na zewnątrz było zbyt ciemno, żebym mogła stwierdzić, gdzie się znajdowaliśmy. Dziadek wyjątkowo nie był zbyt rozmowny, a Michael wyglądał, jakby spał z otwartymi oczami. W ogóle nie kontaktował.

Ponownie zatrzymaliśmy się na większym lotnisku, gdyż z jednej strony stał rząd hangarów, a z przeciwnej znajdowały się naprawdę rozległe pasy startowe. Były oświetlone, dlatego mogłam przekonać się, iż zostały stworzone nie tylko dla średniej wielkości samolotów, jak ten, którym przylecieliśmy, ale też dla takich o zdecydowanie pokaźniejszych rozmiarach.

Kierowcy zawieźli nas do domu. Nazwałam go w myślach zamczyskiem Draculi, bo był ogromny, stary i mroczny. Niewiele widziałam, gdyż szybko wprowadzono mnie do środka, a tam od razu skierowano na wąskie, drewniane schody.

Pokój, który mi przydzielono... chyba należał wcześniej do mojej mamy. Raczej inna dziewczyna nie była tu przetrzymywana, chociaż kto tam wiedział. Dziadek potrafił zaskoczyć.

Miałam wrażenie, że jestem w jakimś domowym więzieniu. Jedyne okno, które znajdowało się w pomieszczeniu było zakratowane od zewnątrz, ale i od środka... Pierwszy raz widziałam coś takiego. W łazience nie było lustra, ani żadnych szklanych elementów. Prysznic nie posiadał kabiny, tylko zwykłą zasłonkę.

Czyżby dziadek aż tak się bał, że mama mogła sobie coś zrobić, że ten pokój wyglądał tak dziwnie?

W sypialni nie było też żadnych osobistych rzeczy. Zero zdjęć. Jakichkolwiek pamiątek. Książek. Nie mogłam sobie nawet wyobrazić, jak bardzo samotna była mama, gdy tu mieszkała. Wcale nie dziwiłam się, iż chciała uciec.

Nawet nie poczułam się zaskoczona, gdy usłyszałam chrzęst klucza w zamku. Zamknęli mnie od zewnątrz.

W szafie leżały damskie ubrania, ale takie... nie z tej epoki. Jedynie koszule nocne były w miarę akceptowalne, dlatego tylko z nich korzystałam, gdyż przez najbliższe dni w zasadzie nie opuszczałam pokoju. 

Dużo spałam, albo po prostu leżałam i patrzyłam się w sufit. Charles - chyba tylko po to, żeby mnie torturować – naprzeciwko mojego pokoju umieścił Michaela. Z jego krzyków domyśliłam się, iż był na głodzie. Całymi dniami darł się, prosił, groził, krzyczał, wyzywał, przepraszał... i tak wkoło.

Jedyną osobą, która odwiedziła mnie w tym czasie, była młoda pokojówka, ale nawet ona się do mnie nie odzywała, a gdy w końcu, po licznych nagabywaniach z mojej strony, odezwała się, to powiedziała, że miała zakaz wchodzenia ze mną w jakiekolwiek interakcje. Podobno po ucieczce mamy i babci, Charles pozbył się całej służby. Tak skutecznie się pozbył. Nie skończyło się na zwolnieniu...

Przeszło mi przez myśl, żeby któregoś dnia odepchnąć dziewczynę i wybiec z pokoju, ale to wiązałoby się z tym, że dziadek kazałby ją zabić za mój wybryk, dlatego też nie wyrywałam się, gdy do mnie wchodziła, tylko potulnie siedziałam na łóżku. Kolejna kwestia była taka, że raczej za daleko bym nie ucieka – po korytarzu cały czas kręciła się ochrona, a ja nie znałam terenu. To, co udało mi się dojrzeć przez zakratowane okienko to tylko tyle, iż dom dziadka znajdował się na jakimś pustkowiu, bo oprócz pól i drzew nie widziałam nic innego. I to miał być niby ten Londyn? Jakoś tak inaczej sobie go wyobrażałam...

Myślałam o Oliverze i naszym ostatnim, wspólnym poranku. Jak obudził mnie pocałunkiem, a ja praktycznie od razu się do niego przytuliłam i zaczęłam przesuwać dłońmi po jego torsie i mięśniach brzucha. Pamiętałam, że zaśmiał się, iż stworzył boginię seksu, bo tylko jedno mi było w głowie. Miał rację. Tylko jego miałam w głowie.

Zawsze uważałam się za pruderyjną i ułożoną. Czułam wewnętrzny opór przed dotykiem obcych osób. Źle myślałam o sobie, gdy podczas gry w butelkę jeden z kolegów dostał zadanie, aby mnie pocałować i wymacać tak, żebym straciła kontakt z rzeczywistością. Takie teksty sprawiały tylko to, że stawałam się, co ja tam w ogóle robiłam?

Obrzydzał mnie taki dotyk i wszystko, co z nim związane. Kolega oczywiście nie wywiązał się z zadania, bo po prostu wyszłam z tej imprezy. To była ostatnia na której się pojawiłam... Nikt też już potem mnie nie zapraszał, a te kilka znajomych, z którymi czasami rozmawiałam, całkiem się ode mnie odsunęło, bo „byłam dziwna i nie umiałam się bawić". Stałam się prawdziwym odludkiem – nie dość, że mieszkałam najdalej od szkoły i to w takim bardzo odosobnionym miejscu, to do tego i w placówce zazwyczaj byłam sama. Na przerwach. Na stołówce. W zasadzie wszędzie.

Po pewnym czasie się przyzwyczaiłam. Tak było lepiej. Im mniej kontaktu z innymi, tym większy spokój dla mnie i dla babci.

Diametralna zmiana w odbieraniu bodźców zaszła, gdy poznałam Olivera.

Nie chciałam tego. Przerażało mnie to. Czułam się tak bardzo niepewna...

Nie rozumiałam tych uczuć. Tego pragnienia kontaktu z kimś, kto powinien zostać w strefie „zakazanej", a mimo to wdzierał się tam, gdzie było tylko prawdziwe uczucie...

Pamiętałam, że tego felernego ranka gra wstępna była powolna i bardzo długa. Rozkoszowaliśmy się każdym dotykiem, pocałunkiem, każdym westchnieniem, spojrzeniem, gestem. Oliver był bardzo czuły, a ja starałam się odpłacić mu tym samym. Pokazać, że był najważniejszy i jedyny. Mój. Tylko mój. A spełnienie... było intensywne i dzikie. Nieposkromione. Płomienne i bardzo pierwotne.

Szkoda, że nasze „na zawsze" trwało tak krótko.

Byłam pewna, że nigdy o tym nie zapomnę.

Nie mogłam uwierzyć, że to były nasze ostatnie chwile razem. To było tak niepojęte, że łapałam się na tym, iż traktowałam te ostatnie wydarzenia w kategoriach przykrego snu. Koszmaru. Liczyłam, że w końcu się wybudzę i wszystko będzie tak, jak dawniej.

Straciłam rachubę czasu. Dzień zlewał mi się z nocą i nie miałam pojęcia, jak długo już tam byłam. Dwie doby? Trzy? Nawet krzyki Michaela ustały. Wiedziałam, że żyje, bo pokojówka nosiła mu obiady, ale nie dane mi było zobaczyć go choć na chwilę.

Moja teoria o tym, iż dziadek porwał mnie, bo był samotny i potrzebował towarzystwa również upadła – przez ten cały czas ani razu mnie nie odwiedził. Po prostu trzymał mnie w zamknięciu. Gdy na początku się buntowałam i odmówiłam jedzenia, przysłał dwóch swoich ludzi, którzy mieli przypilnować, żebym jadła, albo wcisnąć mi obiad na siłę. Zjadłam sama, choć nawet nie pamiętam co to było – nie czułam smaku. Z tego stresu zwymiotowałam wszystko, gdy tylko wyszli z mojej sypialni.

Jednego wieczoru zostałam poproszona o zejście do jadalni. Pierwszy raz miałam zjeść kolację z dziadkiem. Domyślałam się, że ze pewne ma dla mnie jakieś niepokojące wieści i osobiście chce napawać się moim cierpieniem i strachem, gdyż inaczej nie wzywałby mnie do siebie.

Gdy szłam niespiesznie za pokojówką i w asyście dwóch ochroniarzy (jakbym miała jakąkolwiek szansę na ucieczkę w tej sytuacji) rozglądałam się po korytarzach rezydencji dziadka. Zauważyłam, że prawie na każdej ścianie znajdują się podobne portrety – pięknej blondynki o niebieskich oczach. Kobieta była ubrana w eleganckie sukienki i za każdym razem pozowała albo z kwiatami, albo gdzieś w ogrodzie. Na huśtawce, przy jakimś stawie... Byłam do niej podobna, ale wydawało mi się, że to nie była moja mama. To musiała być ta cała Amy, żona Charlesa.

Smutne było to, że nigdzie nie znalazłam podobizny Ginny. Tak jakby nie istniała. Dziadek obwiesił dom portretami żony, a o córce chciał zapomnieć.

Starzec wbił we mnie intensywne spojrzenie, gdy tylko przekroczyłam próg jadalni. Starałam się zachować obojętny wyraz twarzy, żeby nie widział, iż się go boję, bo zapewne wprawiłoby go to tylko w dobry nastrój, a tego nie chciałam. Nie zamierzałam się do niego odzywać, więc odpowiadałam jedynie monosylabami, gdy pytał mnie o jakieś głupoty.

W pewnym momencie wydarł się na dziewczynę, która donosiła do stołu. Poszło o... cytrynę, która została mi podana do herbaty.

- Ona ma alergię! Chcesz zabić moją wnuczkę! - krzyczał na Bogu ducha winną pomoc domową.

- Przepraszam Lordzie Cavendish, ja nie wiedziałam! Nigdy nie zrobiłabym umyślnie krzywdy panience, przysięgam! - tłumaczyła się dziewczyna.

- Nie mam tak silnej alergii, jak moja mama – wyjaśniłam szybko – taka cytryna niestety by mnie nie zabiła – dodałam zgryźliwie.

- Masz szczęście, że nie wypiła tego – dziadek kontynuował utyskiwania na pokojówkę – pamiętaj, że ja nie wybaczam błędów, ani nie żartuję! - odgrażał się.

Po raz kolejny powiedział te słowa...

Te same, które padły z ust Olivera, gdy likwidował Vincenta.

Te same, które usłyszałam tej nocy, gdy zginęła moja mama.

Pomyślałam sobie wtedy o czymś, ale nie mogłam w to uwierzyć. Po prostu nie mogłam.

- Skąd znałeś ojca Olivera? - zapytałam. Podczas rozmowy w domu Madame sam przywołał imię tego człowieka i zarzucał mu udział w morderstwie moich rodziców.

- Kiedyś z nim współpracowałem. Był młody i chętny do nauki, ale po jakimś czasie stwierdziłem, że muszę bardziej się skupić na moich własnych terenach, niż bawić się w robienie porządków w Ameryce, więc przestaliśmy się kontaktować.

Skoro dziadek uczył ojca Olivera, a mój partner siłą rzeczy przejął wiele przekonań po Johnie Lee... To by tłumaczyło, dlaczego tak wtedy powiedział. Przywołał słowa, które znał od ojca, a ten z kolei zaczerpnął je od Charlesa.

- Ojciec Olivera nie miał interesu w zabijaniu mojej mamy. To całkowicie zerwałoby kontakt z rodziną Stefana i przyniosło więcej złego, niż dobrego – rozważałam na głos – a im obu zależało, na pokoju i współpracy.

-To prawda. Lee i Castelli aktywnie szukali Ginny i ciebie. Chcieli, abyście wróciły i żeby wszystko ułożyło się po ich myśli.

- Ale ty też chciałeś, żeby wszystko ułożyło się po twojej myśli – spojrzałam na niego z pewnym wyczekiwaniem – chciałeś doprowadzić do końca umowę z tym Rosjaninem, mam rację?

Uśmiechnął się, jakby wiedział do czego piję.

- Oczywiście. Ten kontrakt był dla mnie najważniejszy. Widzę, że zaczynasz łapać, o co w tym wszystkim chodzi, moja droga – pokiwał głową z uznaniem.

Poczułam dreszcz niepokoju. Jeśli moje przypuszczenia okazałyby się prawdziwe...

- Skoro nie mogłeś wykorzystać mojej mamy, bo miała dwoje dzieci, a do tego jej partnerem był taki Castelli, który cały czas jej szukał, to musiałeś... tropić mnie. Żebym zajęła jej miejsce, tak jak już mi mówiłeś – drążyłam.

- Dokładnie. Ginny stała się zbędna, gdy dowiedziałem się, że ma ciebie. Dziecko, które mogłem wychować po swojemu. Tak samo z Michaelem: on też był dla mnie cenną zdobyczą. Na pewno zająłbym się nim lepiej, niż ta stara suka – zaczął utyskiwać na babcię.

- Więc oprócz Stefana i Johna, ty również nas poszukiwałeś? - zapytałam, choć znałam odpowiedź na to pytanie.

- Tak. Poszukiwałem was niezależnie od tamtych dwóch, a co więcej, czasami specjalnie podkładałem im fałszywe tropy, żeby nie byli w stanie znaleźć was przede mną.

- Udało ci się. Znalazłeś nas... - wyszeptałam. Byłam pewna, że znalazł. Tylko on był w stanie dopuścić się czegoś takiego.

Dziadek uśmiechnął się szeroko.

- To prawda. Znalazłem.

- To ty ją zabiłeś?

Pokręcił głową.

- Mam od tego ludzi, moja droga – spojrzał na mnie uważnie – Ginny podpadła komuś, kto był gotowy wskoczyć za nią nawet w ogień. Swojemu ochroniarzowi – wyjaśnił szybko – oszukała go, gdy uciekała z tą starą kurwą. Jak zapewne już wiesz, wyciągnąłem poważne konsekwencje po nagłym zniknięciu mojej córki. Ochroniarz tylko dlatego przeżył, że sam zgłosił się na ochotnika w poszukiwaniach. Biorąc pod uwagę fakt, że spędzał z nią dużo czasu i zdążył poznać lepiej niż ja, zgodziłem się na jego pomysł.

„Oszukałaś mnie, Ginny"... pamiętałam te słowa. Tak napastnik powiedział do mojej mamy, zanim ją zastrzelił.

- Kazałeś zabić własną córkę? - nie powinno mnie to dziwić. Ten człowiek był chory i niebezpieczny.

- Tak. Kazałem. Jak już zauważyłaś, nie wybaczam błędów, a Ginny popełniła ogromny, gdy ode mnie uciekła. Nie była mi już potrzebna. Chciałem ciebie i Michaela. Ciebie w szczególności.

Teraz rozumiałam, dlaczego babcia zastrzegała, że nie mógł się dowiedzieć, gdzie byłam. Że dała ten numer mojemu bratu dopiero po tym, jak zniknęłam i myślała, że więcej mnie nie zobaczy. Próbowała ochronić mnie przed Charlesem. Zdawała sobie sprawę, do czego był zdolny i co chciał ze mną zrobić.

- Pokażę ci coś – rzekł nagle, a ja aż drgnęłam, bo wyrwał mnie z zamyślenia.

Starzec wyciągnął w moją stronę rękę z gazetą „New Jork Times". Spięłam się, gdy to zobaczyłam.

- Zajrzyj na stronę piętnastą. Znajduje się tam mój ulubiony dział. Nekrologi – dodał złośliwie.

Ręce mi drżały, gdy przewracałam strony. Zakryłam usta dłonią, jak tylko znalazłam odpowiedni fragment artykułu.

Zdjęcie Olivera. Czarno-białe. Obok niego fotografie Madame i Castelliego.

- W końcu ich zidentyfikowali – dziadek nie spuszczał ze mnie wzroku. Po raz kolejny dobrze się bawił, gdy ja przeżywałam wewnętrzny horror.

Więc to prawda. Nie udało im się.

Przesunęłam palcami po podobiźnie mojego partnera. To nie powinno się tak skończyć!

- Żona Castelliego ukryła się gdzieś z dziećmi, głupia suka. Chciałem pożyczyć na chwilę twoich nowych, małych braci, żeby zmotywować cię do współpracy, ale niestety nie mogę ich namierzyć. Na szczęście pojutrze ma się odbyć pogrzeb Stefana, więc na pewno wypełźnie z nory, w której się schowała – mówił z satysfakcją.

Musiałam odejść od stołu. Nie mogłam siedzieć z kimś takim. On był potworem! Najgorszym z możliwych!

Nie protestował, gdy zauważył, że podnoszę się z miejsca. Ochroniarze szybko do mnie dołączyli i odprowadzili do sypialni.

Nie spałam całą noc. Większość czasu przepłakałam. Na początku użalałam się nad sobą, swoim losem. Nad Michaelem.

Tęskniłam za Oliverem. Tak cholernie za nim tęskniłam! Nie mogłam pogodzić się z tym, że jego już nie było. Przez te kilka dni cały czas gdzieś tam w głębi duszy wierzyłam, iż może jakimś sposobem mu się udało. Może... dał radę uciec. Przeżył.

W tym momencie musiałam pogodzić się z tym, że jednak nie. Straciłam go na zawsze.

***

Następnego ranka dość wcześnie przyszła do mnie pokojówka.

- Muszę wyszykować panienkę na ślub, panno Cavendish.

Parsknęłam śmiechem na te słowa. Gdy przez ostatnie tygodnie co chwilę ktoś pytał mnie, kim jestem, to nigdy nie przypuszczałabym, że ostatecznie skończę jako ktoś z nazwiskiem Charlesa. Może i nie byłam Amelią Meyer... może i byłam córką Castelliego... ale nigdy nie zamierzałam być wnuczką Lorda Cavendisha.

- Mam na nazwisko Meyer i proszę, aby tak się do mnie zwracano – powiedziałam twardo.

- Lord zakazał...

- Nie interesuje mnie zdanie Lorda – wiem, że to nie była wina tej dziewczyny, ale dość miałam dziadka i jego chorych akcji. Starałam się być miła, ale nic to nie dawało. Teraz zamierzałam być niemiła.

Pewnie i tak nic to nie zmieni, ale przynajmniej pożegnam go w odpowiedni sposób.

Ślub miał się odbyć za kilka godzin. Wyjaśniono mi, na miejsce ceremonii wybrano Paryż, gdyż był „neutralnym" terenem. Charles nie godził się na lot do Moskwy, a ten cały Grigorij nie chciał pojawić się w Londynie, na terenie dziadka. Nie ufali sobie i wcale mnie to nie dziwiło.

Pokojówka wraz z dwiema innymi kobietami ubrały mnie w suknię i wykonały makijaż i fryzurę. Było mi wszystko jedno, jak wyglądałam. Całkowicie zobojętniałam na to, co miało się wydarzyć. Zapewne byłam najsmutniejszą panną młodą, jaką szykowały. Dziadek postarał się o piękną, atłasową, aczkolwiek skromną suknię, a makijażystka próbowała ożywić moją bladą cerę i zamaskować zaczerwienienia na twarzy, ale nie za bardzo jej się to udawało. Wyglądałam dość sztucznie, jakbym była przesadnie wymalowana. Fryzjerka zrobiła mi niski kok na karku i wpięła w niego jakiś wymyślny, perłowy grzebyk dla ozdoby.

Prezentowałam się bardzo elegancko i tak nieszczęśliwie, że kobiety nie komentowały mojej aparycji, tylko zmyły się, gdy tylko skończyły pracę nade mną. Trochę się dziwiły, iż mam być już gotowa, bo przecież lot będzie trwał ponad godzinę i na pewno pogniecie mi się wtedy sukienka, ale nie martwiło mnie to. Nic już mnie nie martwiło.

Charles naciskał, abyśmy prosto z francuskiego lotniska jechali do cerkwi na ceremonię. Wydawało się, że wszystko miał zaplanowane co do minuty. Całkiem przypadkiem podsłuchałam, że jego samolot już klika razy zaliczył kurs do Paryża, bo dziadek przerzucał tam cały pluton ochrony, tak „w razie nieprzewidzianych okoliczności". Miałam nadzieję, że takowe wystąpią i jego durny plan legnie w gruzach.

Starzec wyprawił mnie w podróż z dwiema walizkami. Były w nich różne, eleganckie ubrania najbardziej znanych marek, kosmetyki i buty. Domyślałam się, że chciał pokazać, iż mu na mnie zależy i nie wysyła mnie do męża z pustymi rękami. Nie doceniłam jednak tego gestu. Był zbyteczny i wcale nie złagodził mojego złego zdania na temat mężczyzny.

Jechałam autem tylko z ochroną. Dziadek jakoś tak wyjątkowo uparł się, żeby mieć przy sobie cały czas Michaela. Domyślałam się, że to dlatego, żeby szantażować mnie, gdybym próbowała coś odwinąć. Brat dla odmiany był bardzo wesoły i ciągle próbował mnie zagadywać na podjeździe, jak gdyby to, że zmuszano mnie do ślubu z obcym facetem w ogóle nie było dla niego problemem.

- Co on z tobą zrobił? - zapytałam kręcąc głową. Nie mogłam uwierzyć, że starzec pozwala sobie na takie manipulowanie własnym wnukiem.

- O co ci chodzi, Amy? Dziadek to równy gość – bronił go mój brat.

- Bo daje ci się naćpać? Dlatego równy? Kilka dni temu krzyczałeś coś całkiem innego, gdy zamknął cię w pokoju i odciął od podejrzanych substancji.

- Nie wymyślaj, Amy, nic nie ćpałem. To tylko lekarstwa na wzmocnienie. Przeziębiłem się, bo w tej cholernej Anglii piździ, że łeb może urwać i dlatego miałem gorszy czas. Teraz jest za to wspaniale. Wychodzisz za mąż – uśmiechnął się do mnie szeroko – dziadek jest z ciebie taki dumny – dodał.

- Nie widzisz w tym problemu? - zapytałam – przecież on mnie do tego zmusza. Facet, za którego mam wyjść mógłby być moim ojcem... Naprawdę tak mało dla ciebie znaczę, że cieszysz się moim nieszczęściem? - spojrzałam na niego smutno.

- Dziadek mówił, że to zajebisty kontrakt i będziesz bardzo ważną osobą, a ten twój mąż jest w porządku. Będziesz żyła w luksusie i już nigdy niczego ci nie zabraknie, Amy. Nie cieszysz się z tego? Całe życie musieliśmy się liczyć z każdym centem, a teraz będziemy królami! To wspaniałe – mówił, jakby nic do niego nie docierało.

- Całe życie byłam otoczona miłością i troską. Żadne pieniądze mi tego nie zrekompensują – powiedziałam cicho.

- Jesteś młoda i głupia. Ciesz się tym, co masz, a masz naprawdę wiele. Świetna rodzina i jeszcze lepsze widoki na przyszłość. Moskwa podobno jest bardzo ładna, a rosyjski nie taki trudny, więc szybko powinnaś się nauczyć, w końcu jesteś zdolna – spoglądał na mnie nieobecnym wzrokiem. Musiałam szczerze przyznać, że w takim stanie był nie do wytrzymania. Nic do niego nie docierało.

Gdy dojechaliśmy na lotnisko, okazało się, iż nie było to jakieś prywatne lądowisko w środku lasu, tylko normalne, oficjalne miejsce do lądowań dla różnego rodzaju samolotów. Nie zatrzymaliśmy się tam, gdzie „normalni" podróżni, tylko wjechaliśmy przez bramę dla obsługi prosto na płytę. Przy odrzutowcu dziadka kręciło się sporo osób – ochrona, piloci, mechanicy.

Zaczęłam łapać się na tym, że w każdym mężczyźnie widziałam Olivera. Ciemne włosy ochroniarza przypominały mi te mojego mężczyzny. Brązowe oczy jednego z pilotów były podobne do tęczówek Olivera, a szerokie ramiona i postura mechanika również przywodziły na myśl mojego ukochanego. 

Miałam jakąś obsesję na jego punkcie. Albo psychozę.

 Pewnie i to, i to.

Gdy zbliżaliśmy się do samolotu poczułam, że coś we mnie pęka. Nie byłam w stanie zrobić kroku. Zatrzymałam się tak gwałtownie, że facet, który szedł za mną, praktycznie na mnie wpadł.

- Panno Cavendish, proszę się nie zatrzymywać – powiedział, a ja momentalnie się do niego odwróciłam.

Ostatnie bastiony mojego opanowania zaczęły się burzyć.

- Jak mnie nazwałeś? - zapytałam złowrogim głosem i zrobiłam krok w jego stronę. Ochroniarz chyba nie wiedział, co myśleć, bo spoglądał na mnie z przestrachem. Nie mógł zrobić mi krzywdy, a jednocześnie musiał pilnować, abym wsiadła do samolotu.

- Panno Cavendish. Tak polecił mi Lord Cavendish – odparł, a ja znowu się do niego zbliżyłam.

- Nie życzę sobie takich słów w moją stronę – dźgnęłam go palcem w tors – nie życzę sobie, żeby tak mnie nazywano. Rozumiesz? - spojrzałam na niego twardo. Facet wyglądał, jakby nie rozumiał. Nawet pokręcił głową.

- Jestem zobowiązany słuchać poleceń Lorda, a nie pani, panno Cavendish.

Przymknęłam na chwilę oczy.

Koniec.

Wszystko mi jedno, co zrobią, sama do tego samolotu nie wsiądę.

Spojrzałam na ochroniarza i zachwiałam się, jakbym miała upaść. Mężczyzna od razu wyciągnął ręce, aby mnie łapać.

- Panno Cavendish? Wszystko w porządku? - zapytał zdezorientowany, a ja... padłam na niego. Tak po prostu.

Symulowałam omdlenie.

Facet musiał mnie podtrzymać. Zaczął wołać innych, ale nie potrzebowałam tłumu, więc powoli otworzyłam oczy i podniosłam się do pozycji stojącej.

- Wszystko dobrze, panno... - ochroniarz nie dokończył. Zauważył, że... wyjęłam mu broń.

- Coraz lepiej – uśmiechnęłam się wrednie.

- Panno Cavendish, proszę, odłóż to. Jeszcze zrobisz sobie krzywdę – zaczął powoli, a ja z premedytacją wycelowałam w niego.

- Taki jest plan.

- Panno...

- Przestań! Przestań, bo strzelę! - zagroziłam mu. Niestety nasze spięcie zwabiło dziadka, Michaela i grupę kilku ochroniarzy.

- Amy, co ty robisz? - zapytał mnie Michael – nie wygłupiaj się, nawet nie wiesz, jak się tym posługiwać.

W zasadzie miał rację. Nie wiedziałam. Moja wiedza o broni ograniczała się tylko do tego, czego uczyli nas w szkole podczas prób ewakuacji w razie strzelaniny. Wiedziałam, że broń należy przeładować przed oddaniem strzału, ale były też modele, które przeładowywały się automatycznie. Nie miałam pojęcia, jaki trzymałam w ręku. Wiedziałam jednak, gdzie go odbezpieczyć – miałam dobrą pamięć fotograficzną, a o budowie broni i zasadach jej działania mieliśmy kiedyś zajęcia na bloku techniczno-fizycznym.

- Zaryzykuję – wycelowałam w dziadka – kiedyś trzeba się wszystkiego nauczyć, prawda?

- Drogie dziecko, opanuj się – starzec machnął ręką na ochronę, która zaraz złapała mojego brata – chyba nie chcesz dnia ślubu kojarzyć z dniem śmierci Michaela.

Chłopak wykrzywił się, jakby coś tam do niego docierało, ale dalej nie widział problemu w tym, że dziadek był gotowy go poświęcić, żeby tylko doprowadzić sprawę do końca.

- Nie chcę żadnego ślubu. Puść go i daj nam odejść w spokoju. I tak już wystarczająco zniszczyłeś nasze życie – cały czas twardo trzymałam pistolet. Nie potrafiłam opanować drżenia ręki, więc pomogłam sobie drugą.

Byłam tak zaaferowana dziadkiem, iż nie zauważyłam, że jeden z ochroniarzy podszedł do mnie od tyłu. Gwałtownie złapał mnie za ramiona, a ja jakby automatycznie, nacisnęłam na spust.

Broń okazała się samopowtarzalna. Wystrzeliła.

Trafiłam w jednego z ochroniarzy.

Serce biło mi jak oszalałe, ale oswobodziłam się z uścisku obcego faceta. Podczas szarpaniny wypadł mi niestety pistolet, jednak nie zważałam na to. Zaczęłam biec w stronę hangarów. Byłam tak nabuzowana emocjami, że nie przeszkadzało mi nawet to, że zgubiłam po drodze jeden z butów, a do tego sukienka cały czas plątała się pod nogami. Złapałam za materiał na wysokości ud i podciągnęłam w górę.

Zakładałam, że nie będą do mnie strzelać, w końcu chcieli, abym wyszła za mąż, a w tym celu musiałam pozostać żywa.

Wpadłam na halę, wydawało mi się, że mechaniczną, bo zauważyłam jednego mężczyznę w niebieskim uniformie i takiej samej kaszkietówce. Stał odwrócony do mnie tyłem. Zapewne zorientował się, iż nie był sam, jednak nie kwapił się, aby odkręcać się w moją stronę, dlatego też minęłam go zachowując dość duży dystans i wbiegłam pomiędzy regały z jakimiś gratami i częściami.

 Przylgnęłam plecami do ściany. Zauważyłam, że na końcu hali są drugie drzwi. Może udałoby mi się tam dostać? Gdybym tak... wybiegła na ulicę i poszukała ambasady? W końcu byłam porwaną, amerykańską obywatelką... Może ktokolwiek odważyłby się mi pomóc?

Mechanik chyba nie był jednym z pracowników dziadka, bo nie zwrócił uwagi, że szalona panna młoda wbiegła między regały, tylko dalej ze spokojem coś tam majstrował przy stole. Liczyłam, że nie przeszkodzi mi w moim zamierzeniu.

Zaczęłam powoli przesuwać się w stronę drugiego wyjścia. Zrzuciłam zbędny but, bo stukot obcasa tylko przeszkadzał, a do tego dysproporcja w długości obutej nogi, a tej bosej, była denerwująca.

Minęłam dwie półki, gdy do hangaru wpadli ludzie dziadka. Nie miałam czasu zastanawiać się, co im to tak długo zajęło. Zastygłam jednak w miejscu, gdyż do drzwi była daleka droga, a ich było zbyt wielu, żebym mogła pozwolić sobie na bezpośredni sprint. Przesuwałam się powoli i po cichu.

- Gdzie ona jest? - zapytał jeden z ochroniarzy mechanika.

„Nic nie mów. Nic nie mów", modliłam się w duchu. W końcu udawał, że mnie nie widział, gdy tu wpadałam, niech udaje dalej.

Niestety, nadzieja matką głupich.

Przez szparę w regałach dokładnie widziałam, jak facet w uniformie wskazuje ręką miejsce, w którym się znajdowałam. Musiał przyglądać mi się, kiedy tego nie widziałam, gdyż skupiałam się na uciekaniu.

Pokręciłam głową, a z moich oczu popłynęły łzy.

Nie poddam się tak łatwo! Będą musieli mnie siłą zaciągnąć do tego samolotu!

Puściłam się biegiem w stronę drzwi. Nie rozglądałam się na boki. Po prostu gnałam przed siebie. Piach i drobne kamyczki z halowej podłogi boleśnie wbijały mi się w stopy, jednak nic nie było w stanie mnie zatrzymać.

Nic oprócz silnych męskich ramion, które pojawiły się dosłownie znikąd.

- Panno Cavendish, nie ładnie tak uciekać – powiedział ochroniarz i bezceremonialnie przerzucił mnie przez ramię.

- Narzeczony na panią czeka – dodał, a ja zaczęłam krzyczeć i okładać go pięściami po plecach.

Mój bohaterski zryw był tylko chwilowy. Nie miałam szans, mimo że naprawdę się starałam. W zasadzie od samego początku byłam na przegranej pozycji, ale próbowałam przekonać samą siebie, że uda mi się, że ucieknę.

Na dworze czekał dziadek. Ochroniarze zgromadzili się dookoła tego, którego postrzeliłam, jak się okazało, w ramię.

- Głupia dziewucho! Co ty najlepszego wyrabiasz?! – starzec spojrzał na mnie ze złością.

- Nie chciałam go postrzelić! To przypadkiem! Celowałam w ciebie! – krzyknęłam.

- Nie mówię o ochroniarzu! Za chwilę sam go zastrzelę! Skoro rozhisteryzowana paniusia potrafiła go zranić to znak, że nie powinien pracować dla mnie, gdyż jest zwyczajnie za słaby – Charles pokręcił głową – co ty najlepszego zrobiłaś z sukienką i butami? Jak ty wyglądasz?! - widziałam, że był wściekły. Zepsułam idealny wizerunek pokornej panny młodej.

- Zabierzcie mi ją z oczu. Do samolotu i porządnie przypiąć. Nie opuszczacie jej na krok, nawet do toalety chodzi z asystą, jasne? - polecił ochroniarzom – Ja muszę tu jeszcze chwilę zostać i porozmawiać z moimi ułomnymi pracownikami – spojrzał groźnie na faceta, któremu wyrwałam broń, a następnie na tego, którego przypadkiem postrzeliłam.

Obawiałam się, że nie przeżyją tej rozmowy.

Mężczyzna, który mnie trzymał, szybkim krokiem ruszył w stronę samolotu. Bezceremonialnie walnął mnie na siedzenie i od razu mocno przypiął pasem.

Nie miałam szans na ucieczkę.

Przegrałam.

Charles znowu był górą. Zniszczył wszystko, co kochałam, a teraz niszczył mnie.

Dotarło do mnie, że to koniec. Mój koniec.  

Dobry wieczór :) Dzisiejszy rozdział jest długości trzech standardowych, ale już nie chciałam tego dzielić. W najbliższym  czasie ( niedziela/poniedziałek) pojawi się ostatnie pov Olivera (wydarzenia z domu Monique).  Pozdrawiam :) 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro