Rozdział Czwarty
Patrząc na strój Szurniętej Dotty, byłam pewna, że jej mieszkanie nie wyglądało za dobrze. Byłam przygotowana na podziurawione meble, obszczane dywany, brak elektryczności czy nawet wody oraz na chodzące po mieszkaniu myszy, szczury bądź karaluchy.
Byłam mocno zaskoczona widząc eleganckie oraz zadbane mieszkanie, gdzie nie pachniało stęchlizną. Czyste firanki, odkurzone z kurzu regały pokazywały mieszkanie Dotty w zupełnie innym świetle, niż kobieta pokazująca się w miejscu publicznym.
Kobieta już o własnych siłach podeszła do regału, układając zdjęcia do jakiegoś pudełka, podczas gdy ja zaskoczona obserwowałam stan mieszkania Dotty.
— Mieszkała tutaj z mężem przed jego śmiercią. Bardzo go kochała. Pomimo że zapuściła się z wyglądu nigdy nie pozwoliła, aby mieszkanie wyglądało inaczej niż sprzed dni jego śmierci. — odpowiedziała cicho Melanie, obserwując wraz ze mną ruchy kobiety, a ja czułam, jak zmiękło mi serce.
To smutne, jak śmierć ukochanej osoby może wszystko zmienić.
— Byliście tu. — stwierdziłam, obserwując zdjęcia na żółtej tapecie, gdzie była Dotty oraz jej mężczyzna.
— Parę razy. Raz w tygodniu przynoszę dla niej zakupy. — odparła Mel z współczuciem.
Przez parę chwil wpatrywaliśmy się w Szurniętą Dotty, która krzątała się po mieszkaniu w poszukiwaniu czegoś. Kobieta bez przerwy mamrotając pod nosem przeszukiwała po kolei regały z książkami, podczas gdy nasza czwórka próbowała rozgryźć jej zachowanie.
Według braci Stone tak nie zachowywała. Nie nazywała ludzi od jakiś osób i zawsze trzymała się z boku, aby uniknąć kontaktu z ludźmi do minimum. Samo to, że nazwała mnie kobietą o imieniu Rebecca, sprawiło, iż zaczęłam się zastanawiać czy rodzeństwo O'Reilly przypadkiem nie zrobili jej większej krzywdy.
— Gdzie jest...gdzie ona jest...jest! — powiedziała zadowolona z siebie Dotty, wyciągając z końca swojej biblioteczki grubą skórzaną książkę, z pozłacaną wstążką.
Uniosłam brew, spoglądając na braci Stone. Victor wpatrywał się w kobietę ze zdezorientowanym wyrazem twarzy, podczas gdy jego starszy brat obserwował wszystko ze spokojem. Zupełnie jakby nie dziwiło go zachowanie staruszki.
Szurnięta Dotty podeszła do brązowej kanapy i usiadła u jej brzegu, po czym poklepała sąsiednie miejsce obok siebie i pokazała na sąsiadujące fotele.
— Siadaj Rebecco... opowiem ci wszystko Rebecco — powiedziała Dotty otwierając książkę.
Głupio było mi jej odmówić i jednocześnie było mi jej mocno szkoda. Musiała długo siedzieć sama i poza możliwym towarzystwem Melanie prawdopodobnie nikt nie gościł w jej mieszkaniu.
Podeszłam i usiadłam obok wdowy, a za moim śladem podążyła Melanie. Victor usiadł na fotelu, a jego starszy Stone oparł się o próg ściany.
— Killtown to stare miasto. Drugie Salem można mówić... — zaczęła mówić wdowa, wpatrując się w zawartość książki.
— Killtown to miasto przeklęte. Krwi miasto i śmierci. Przeklęte za czasów polowań Salem. Przeklęte przez krew pierwszej z O'Reilly. Morgana O'Reilly klątwę rzuciła, miasto krwią obdarzyła, a na niebie ciemność rozproszyła. Zginąć miała w płomieniach, jak kochanka diabła, do piekła powrócić, gdzie tron swój miała. Za nic były jej krzyki, za nic jej łzy i prośby że dziadki osierocić przyjdzie. Ludzie litości dla wiedźmy nie mieli. Ten, co miał kres jej życiu położyć, z rodu Reynolds'ów syn "władcy" pierwszego miasta naszego. Gdy już miał zakończyć jęki szatana kochanki, kobieta krzycząc klątwę rzuciła. Aby wszyscy cierpieli w mękach jak z piekła, tak jak ona konała w płomieniach. Niecały dzień od jej śmierci, kata żona Liverty Rebecca osiwiała jak babuleńka, pastorski syn wyzionął ducha, a najpiękniejsza z dziewek zbrzydła jak ropucha. Bojąc się, że ludziska zaczną łapanki, kat Morgany zabrał dziatki, zabrał lubą siwiastą, po czym uciekł z Killtown nim następnego dnia słońce dojrzało blasku. Wiatr ponoć z kręgu piekła dolnego, raz w miesiącu, gdy księżyca cała tarcza na niebie blaska można usłyszeć jęki spod laska. Można usłyszeć konanie O'Reilly, a jeśli przysłuchać się dosłyszeć klątwy wdzięki.
Słuchałam tego, co mówiła Dotty z zaciekawieniem. Poznanie historii miasta było straszne, ciekawe i ekscytujące zarazem. Widziałam po twarzach moich towarzyszy, iż oni podobnie z równym zaciekawieniem słuchali wdowy.
— "Niechaj co noc strach wam towarzyszy. Niech krew przelatuje przez miastowe ulice, niechaj serce zakończy swe bicie w najstraszniejszej porze. Niechaj synowie wyją jak wilczyska do pana księżyca, niechaj córki wasze krwią płacą za dar życia...- wiedźma spojrzała na kata swojego, który bez lęku trzymając pochodnie zamierzał położyć kres jej jękom. — Tyś synu z rodu Reynolds 'a kończysz mój żywot, los miasta krwią i mrokiem podpisujesz. Próbować możesz pakt ten zerwać, lecz by łańcuchy miasta obalić, miasto górzyste przed brzaskiem rozpalić. Szara dziewka tego dokona, lecz niechaj uważa, bo może skonać!" — dokończyła Dotty, zamykając książkę z hukiem, a ja spojrzałam z zdezorientowaniem w stronę Mel.
Trzeba stąd spierdalać...
~ • ~ • ~
— Okej, tej historii miasta to nawet ja nie znałam. — powiedziała dziewczyna, kiedy tylko nasza czwórka opuściła mieszkanie wdowy.
— To niepokojąca wzmianka o szarej dziewce. — mruknął Victor, po chwili dodając spoglądając na mnie z rozbawieniem. — Scarlett, może to ty musisz złamać klątwę miasteczka. Powiedz, masz super moce? Latasz? A może masz rentgen w oczach?
— Mało śmieszne, Victor.
— Chyba nie powiesz mi, że w to wierzysz? To bzdury, aby straszyć niegrzeczne dzieciaki.
— W to, co wierzę, nie ma znaczenia. Killtown ma swoje tajemnice, a wiele spraw policyjnych do teraz nie zostało rozwiązanych. Mrok miasta towarzyszy mieszkańcom od zawsze, a mimo to niewielu ma odwagę się wyprowadzić. Miasto na swój sposób trzyma mieszkańców i ciężko jest to zrozumieć. — powiedział Alexander, kończąc rozmowę z bratem.
Resztę drogi do mojego domu pokonaliśmy w milczeniu. Nie odzywaliśmy się od siebie ani nawet na moment. Chyba jedyne, co wtedy chodziło nam po głowie, to historia miasta. Nikt z nas nie spodziewał się usłyszeć tak mrocznej i niemal wyjętej z horroru historii, chociaż moi nowi znajomi sami nazywali Killtown drugim Salem.
— No wreszcie, Scarlett! Ciocia się zaczęła martwić! — głos Lucienne sprawił, iż zatrzymałam się z swoimi towarzyszami pod posiadłością.
Brązowowłosa stała koło samochodu i wyjmowała torbę, z której dostrzegłam pojedyncze produkty spożywcze.
— Gdzie Margaret?
— W domu. Dostała telefon z pracy i poszła rozmawiać. — odparła moja siostra i skierowała wzrok na braci Stone oraz Melanie.
— Kto...
— Lucy, to Victor, Alex oraz Melanie. A to moja siostra Lucienne.
— Lucy.
— Lucienne.
— Lucy. Przestań, czuję się staro z pełnym imieniem. — mruknęła młoda, kończąc naszą wymianę zdań, na co parsknęłam śmiechem.
Uwielbiałam jej dokuczać powagą pełnej wersji imienia, do którego miała słabość nasza mama. Ponoć jakaś przygoda wiązała się z nim, lecz nigdy nie było dane nam poznać jego historii.
— Dobra, młoda, pomogę ci z tymi zakupami. — wzruszyłam ramionami, podchodząc do samochodu, i wyciągając kolejną torbę.
— Może wam pomóc?— zaproponował Alexander, widząc że Lucy oraz Margaret prawdopodobnie w sklepie wykupiły połowę zawartości.
— Nie, dzięki poradzimy sobie... — zatrzymałam się w pół zdania, widząc jak Alexander podaje mi karteczkę z numerami.
— To mój telefon. Dzwoń jeśli będziesz czegoś potrzebować.— powiedział dwudziestolatek, po czym odwrócił się i udał w swoją stronę.
Chwilę później bez żadnych słów podążył za nim Victor oraz Melanie, która z delikatnym uśmiechem pomachała mi na pożegnanie.
— Niezły jest.— mruknęła moja siostra, przyglądając się od tyłu starszemu z braci, na co ja spojrzałam z rozbawieniem na piętnastolatkę.
— Spadaj, jesteś na niego za młoda.
— A ty za stara.
— Chrzań się, kleszczu.— mruknęłam kierując się w stronę drzwi wejściowych do domu, pozostawiając młodszą siostrę w tyle.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro