Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

R O Z D Z I A Ł II [część 2]

† † †

Szatynka przemierzała korytarz szybkim i zdecydowanym krokiem. Czuła niewyobrażalną złość. Służące biegające po korytarzach same schodziły jej z drogi, dostrzegając otaczającą dziewczynę białą aurę. Widok damy budził strach, a to sprawiało, że chciały trzymać się od niej jak najdalej. Obawiały się, że wystarczy mała iskra, aby wybuchł ogień, który pochłonie wszystko.

Esmee choć była zaniepokojona, pędziła za swoją podopieczną, nie mogąc za nią nadążyć.

— Panno Shane! — krzyczała. — Panno Shane, zaczekaj!

Ta jednak całkowicie zignorowała nawoływania. Weszła do swojej komnaty niczym burza, po czym upadła ciężko na łóżko. Wściekle zdjęła buty, mając ochotę rzucić nimi na drugi koniec pokoju. Brunetka weszła do środka, pośpiesznie zamykając drzwi.

— Panno Shane, na bogów, nic ci nie jest? Nie jesteś ranna? — mówiła na jednym tchu, aby zaraz podbiec w celu sprawdzenia, czy nie posiadała żadnych powikłań.

Dwórka uniosła dłoń, aby powstrzymać kobietę tak samo, jak i niepotrzebną gadaninę oraz panikę. Nic jej nie dolegało oprócz mocno zszarganych nerwów. Esmee miała skłonność do wyolbrzymiania wielu rzeczy, o ile nie wszystkiego.

Przymknęła oczy, biorąc głęboki wdech. Aura przygasła, kiedy nieco uspokoiła się.

— Wszystko w porządku. To nie moja krew. — Służka spojrzała na nią nieprzekonana. — To krew strażników — wyjaśniła. Miało to uspokoić Esmee, ale zamiast tego wydawała się jeszcze bardziej przestraszona, więc dodała szybko — z tego, co mi wiadomo, nie są ciężko ranni.

Esmee spojrzała na nią łagodnie, choć niepewność nadal malowała się na jej twarzy. Uważnie badała Shane wzrokiem jakby to, co widziała do niej nie docierało. Jakoś oswoiła się z wydarzeniami w sali tronowej, ale widok ważnej dla niej osoby we krwi wydawał się... bardzo nierealny.

Szkarłatna posoka zdążyła już zaschnąć na lewym policzku podobnie jak na szyi, tym samym szpecąc delikatnie opaloną skórę. Natomiast ciemne plamy pokrywały suknię w wielu miejscach, nie była pewna, czy uda się ich pozbyć.

Shane westchnęła lekko poirytowana bezczynnością swojej pomocnicy. Już dawno powinna pomóc jej zmyć z ciała niepożądane uczucie bólu i śmierci, a nie patrzeć na nią jak na ofiarę. Nie znosiła tego. Nie znosiła takiego wzroku.

— Esmee, mogłabyś pójść po misę z wodą? Chciałabym to z siebie zmyć — powiedziała, wskazując palcem na policzek i szyję.

Brunetka natychmiast ożywiła się.

— A tak, już idę!

Kiedy wyszła z komnaty, Shane zacisnęła pięści na pościeli. Szybko jednak poderwała się do góry, boso chodząc w tę i z powrotem, jednocześnie nerwowo przeczesując potargane włosy. Złość znowu zaczęła w niej buzować, kiedy rozmyślała nad tym, co się wydarzyło.

Okazało się, że Celestianie, którzy przybyli wraz z księciem Neronem to tak naprawdę dobrze wyszkoleni rycerze i choć nie posiadali broni, dobrze walczyli, używając jedynie magii. Nie została ranna dzięki strażnikom przyjmujących na siebie przeznaczone dla niej ciosy. Czuła się temu winna, ale jeszcze bardziej wściekła. Nie oczekiwała, że Celestianie potraktują ją łagodnie, ale też nie sądziła, że będą tacy bezwzględni wobec młodszej od nich dziewczyny. Nie wiedzieli, czy była równie dobrze obeznana w walce, czy może jedynie panną, którą poniosły emocje i tak naprawdę nie miała zamiaru nikogo krzywdzić.

Kilkunastominutową potyczkę przerwał sam król w towarzystwie tuzina rycerzy. Opanowali oni sytuację, po czym księżniczka, dama dworu i sam Neron stawili się przed obliczem władcy Vatmirii. Jaką minę miał książę, kiedy ojciec Hope spytał się go, dlaczego uważał szatynkę za księżniczkę! Wyszło na jaw, że wziął on Astor za królewską córkę, ponieważ Hope sprawiała wrażenie wobec niego zimnej i niechętnej do rozmowy, a co za tym idzie — niewychowanej. Utwierdził go w jego przekonaniu fakt, że Shane nosiła drogi naszyjnik. Twierdził, że człowiek wychowujący się w luksusach nie da rady nagle nosić bardziej pospolitych ubrań. Biżuteria miała zapewnić jej pewnego rodzaju komfort.

Po ostrym skrytykowaniu zachowania księcia, a także jego ludzi, zostali oni wyproszeni z kraju pod groźbą wtrącenia do lochów, gdy któryś z nich lub ktoś inny z rodziny królewskiej Celesty jeszcze raz wkroczy na teren Vatmirii. Innymi słowy, zostali wygnani, a na opuszczenie kraju mieli czas do następnego zachodu słońca. Znieważeniem było zaatakowanie Shane oraz Hope pod ich własnym dachem podczas gdy Neron został zaproszony jako potencjalny kandydat na męża.

Nie skończyło się tylko na tym. Szatynka również dostała ostrą reprymendę. Król sądził, że gdyby nie ona to cała sytuacja mogła potoczyć się inaczej, a póki co najprawdopodobniej czeka ich wojna. Oczywiście argumentowała, jednakże prawda była taka, że wystarczyło, aby zrobiła parę kroków do tyłu. Nawet gdyby go uderzyła, to zakończyłoby się co najwyżej sporem między nią a księciem, a nie kosztem całego królestwa.

Pomyślałaś o zwykłych ludziach, którzy za twoją głupotę mogą przypłacić życiem?

Rozumiała złość Jego Wysokości, ale na bogów, ona tylko stanęła w swojej obronie! Poczuła się zagrożona, instynktownie chwyciła za sztylet. Twierdziła, że miała do tego prawo. Owszem, postąpiła gwałtownie i nie chciałaby, aby to właśnie przez nią wybuchła wojna, kiedy już stosunki z Losanią pozostawały napięte, ale odebrała to jako lekceważenie sytuacji, w jakiej wtedy była.

Nie kryła zaskoczenia, kiedy Hope wystąpiła w jej obronie, biorąc całą winę na siebie. Uważała się za odpowiedzialną za wszystko. Mogła szybciej zareagować, mogła zawiadomić strażników w porę. Mogła zrobić cokolwiek, lecz tego nie uczyniła. Ojciec królewny nie obwiniał jej o to. Jakby wiedział, że nie miała możliwości, aby zaradzić przyszłym wydarzeniom.

Biel wokół szatynki stała się jeszcze jaśniejsza i wyrazista. Uważała, że została potraktowana bardzo niesprawiedliwie. Zaciskała dłonie w pięści i je rozluźniała. Miała szczerą ochotę wyładować się na czymś. Stanęła przed lustrem, unosząc zwiniętą dłoń. Pragnęła je rozbić i tak też zrobiła.

Uderzyła w taflę, krzycząc.

Głuchy trzask podziałał na nią kojąco podobnie jak setki mniejszych i większych kawałków szkła opadających z cichym odgłosem na podłogę. Czas zwolnił, a ona patrzyła jak zahipnotyzowana na swoje dzieło jednocześnie bardzo nim usatysfakcjonowana.

Otrząsnęła się nagle. Syknęła cicho, czując ostry ból. Kiedy spojrzała na swoją dłoń, okazało się, że w mięsień wbiło jej się parę drobnych kawałków lustra, a ponadto sączyła się krew. Kilka kropel kapnęło na drewnianą podłogę niemal natychmiastowo się w nią wchłaniając. Chociaż wiedziała, że to nie była poważna rana, nie wyglądała ona dobrze.

— Panno Shane, przyniosłam... Panno Shane! — krzyknęła omal nie upuszczając misy. Postawiła ją na jednej z szafek i podbiegła do dwórki. — Rany boskie, zostawić panny na chwilę nie można! Całe szczęście to tylko szkło. Wezwę nadwornego medyka. — Skierowała się z powrotem do wyjścia, lecz zanim wyszła, przystanęła, chcąc coś jeszcze powiedzieć. — Nie zajmie to długo, dlatego proszę, panno Shane, nie rób już nic... głupiego.

Spojrzała na Esmee, dostrzegając w oczach smutek oraz niepewność. Zraniła siebie w przypływie emocji, ale jednocześnie zasmuciła bliską jej osobę. Ona nie chciałaby, żeby wyrządzała sama sobie krzywdę. Westchnęła zrezygnowana, nie czując już złości, a zamiast niej zmęczenie. Emocje opadły, a aura zniknęła.

— Nie martw się, nie zamierzam. — Starała się brzmieć pewnie i naturalnie, lecz chyba nie do końca osiągnęła efekt, jakiego oczekiwała. Esmee nie wyszła od razu, a przyglądała się badawczo dziewczynie. Jakby oceniała, czy na pewno może zostawić ją samą. W końcu odpuściła i wyszła.

Shane wolnym krokiem podeszła do okna, cały czas czując jak czerwona posoka spływała z rozcięcia. Spojrzała na nocne niebo. Ściemniło się już, a ona nie była nawet śpiąca. Jej organizm nie potrzebował odpoczynku w odróżnieniu od głowy z chaotycznym biegiem myśli po całym dniu wrażeń. Spuściła wzrok, który padł na ogród otulony kocem ciemności. Właśnie w takich chwilach potrzebowała ciszy, aby wszystko sobie poukładać w głowie.

Gdy brunetka wróciła, zmyła krew z twarzy dwórki. Niedługo po tym przybył medyk ze skórzaną torbą na ramieniu. Polecił usiąść na łóżku oraz pokazać mu ranę. Tak też zrobiła. Chwycił jej rękę w swoje zimne, pomarszczone, po czym zaczął przyglądać się jej czujnym okiem. Nie był młodym mężczyzną. Jego włosy mocno posiwiały, tak jak broda, ale za to miał ogromne doświadczenie. Służył na zamku jeszcze kiedy król był niemowlęciem. To jego praca, ale i pasja, której poświęcił całe życie.

Delikatnie obejrzał ranę, powtarzając dobrze znaną każdemu Vatmirianowi rzecz.

— ,,Wszelkie zranienia goją się błyskawicznie, jeśli człowiek nie został okaleczony magią" — wyrecytował. — Na szczęście to tylko szkło. Wystarczy, że wyjmę odłamki i nałożę na rozcięcie odpowiednią maść.

Sięgnął do torby po odpowiednie narzędzie. Za każdym razem, kiedy usuwał odłamek, a Shane zaciskała szczękę, ciekło coraz więcej krwi. Skapywała ona kropla za kroplą na białą tkaninę, którą wcześniej rozłożył, aby niczego nie pobrudzić. Patrzyła zaciekawiona na czerwone plamy. Interesująco kontrastowały z bielą. W tym czasie staruszek użył misy z wodą, aby umyć dłoń. Następnie wyjął niewielki słoiczek z brązową maścią. Kiedy odkręcił pokrywkę niemal od razu poczuła nieprzyjemny zapach. Na twarzy szatynki pojawił się grymas. Skrzywiła się jeszcze bardziej, gdy ową maścią posmarował odpowiednie miejsce. Była gęsta, lepiąca i, co ciekawe, gorąca. Z całej siły powstrzymała się od wytarcia. Wręcz paliła jej skórę. Jednak nim zdążyła to zrobić, medyk umieścił dłoń damy dworu między swoje. Blade, niebieskie światło wypłynęło z jego rąk. Poczuła magię starca, a także lekkie mrowienie w miejscu skaleczenia oraz coś dziwnego. Jakby coś rozciągało skórę dłoni. Syknęła.

Kiedy skończył, uwolnił jej rękę już całkowicie zdrową. Spojrzała na nią uważnie. Ani śladu po maści, ani po ranie. Jak gdyby wcale nie rozbiła lustra.

— Dziękuję za pomoc — powiedziała szczerze, unosząc kąciki ust.

Mężczyzna uśmiechnął się życzliwie, chowając swoje rzeczy.

— Nie ma za co dziękować, panno Shane. Proszę następnym razem na siebie uważać. — Wstał, kierując się do wyjścia.

Esmee ze zniecierpliwieniem czekała aż wyjdzie. Kiedy zniknął za drzwiami, odwróciła się do Astor. Nie wyglądała na złą, bardziej na zrezygnowaną. Shane przekrzywiła głowę, obserwując jej mimikę twarzy. Ta w końcu westchnęła.

— Panno Shane, musisz się przebrać... Za chwilę odbędzie się kolacja. — Chciała podejść do dziewczyny, aby jej pomóc, ale została zatrzymana w połowie drogi.

— Nie jestem głodna.

Służka szeroko otworzyła oczy kompletnie zdezorientowana i zaskoczona tym, co przed chwilą usłyszała. Długo namawiała ją do zejścia, lecz ta uparcie odmawiała. Straciła apetyt. Brunetka w końcu poddała się i zostawiła damę samą.

Po upewnieniu się, że odeszła, Shane podeszła do szafy, wyciągając z niej odpowiedni strój. Ubrała spodnie i koszulę, zaplotła również włosy w warkocza. Włożyła również sztylet za pas, a następnie podeszła do ściany po prawej stronie drzwi, tuż obok łóżka. Kucnęła, szukając wzrokiem kamienia o dwa odcienie jaśniejszego niż pozostałe. Niemal od razu rzucił się jej w oczy. Przyłożyła do niego palec wskazujący w chwili, gdy jego opuszek rozbłysł białym światłem, tworząc wokół niego jasną otoczkę. Przesunęła nim w górę, kreśląc w ten sposób kształt drzwi. Gdy zamknęła magiczną ramę, położyła wewnątrz niej ręce. Poczuła energię przepływającą przez ciało, kumulując w dłoniach. Spięła się, doznając licznych ukłuć w całym ciele.

Ves dituo rozzaru gedo — szepnęła, kiedy z jej palców wystrzeliły białe iskry, wtapiając w kamienny mur. Zrobiła parę kroków w tył, czując delikatne drżenie pod dłońmi. Fragment ściany drgał coraz bardziej, aż przemienił się w biały ogień.

Niemal od razu odetchnęła z ulgą, kiedy pozbyła się nieprzyjemnego uczucia. Zaciskała i rozluźniała ręce, gdyż uzmysłowiła sobie, że strasznie zdrętwiały przez zgromadzoną energię.

Na świecie istniały dwa rodzaje magii. Wrodzona i nabyta. Magia wrodzona to inaczej moce, które posiadali ludzie od chwili narodzin. Jedni mieli zdolność leczenia, drudzy potrafili wtopić się w otoczenie jak kameleon, a jeszcze inni posiadali ogromną siłę. Z kolei magia nabyta polegała na zaklęciach. Niewielu potrafiło z niej korzystać. Do tego potrzebna była znajomość starożytnego języka Wellgiriów — pierwszych ludzi posługujących się zaklęciami — a jego nauka nie należała do łatwych. Nie wspominając już o kierowaniu energią i łączeniu jej ze swoją aurą, aby nadać zaklęciu kształt. Kiedyś Shane bardzo ciekawiło rzucanie zaklęć, uważała to za przydatną i wygodną umiejętność, ale sama zdołała nauczyć się zaledwie kilku. Po tym odpuściła.

 Tego, którego używała przy otwieraniu tajnych przejść znaczyło: ,,pokaż to, co ukryte".

Ludzie, którzy pragnęli rozwinąć swe umiejętności magiczne mogli uczyć się u magów lub arcymagów, zyskując tym stopień adepta, ale musieli skończyć siedemnaście lat.

Minęła jeszcze chwila, nim zdecydowała się wykonać jakikolwiek ruch. Musiała zadbać o jakieś pozory. Skrzywiła się na myśl o kolejnym zaklęciu. Mimo to pstryknęła palcami, mówiąc:

— Gemiweza.

Zapalone świece zgasły, pogrążając pokój w całkowitej ciemności. Jedynie płomień rzucał jasną poświatę na sylwetkę Astor, dopóki w niego nie weszła. Nie poczuła przenikliwego ciepła, parzącego skórę. Nie płonęła. Ogień ledwo musnął dziewczynę, nie czyniąc jej żadnej krzywdy. Wyjaśnienie tego było proste. Zaklęcie ujawniało to, co zostało ukryte. Nie służyło do wyrządzenia komuś krzywdy.

W jednej sekundzie znalazła się po drugiej stronie. Białe płomienie przygasły, aż całkowicie zniknęły. Gdy to nastąpiło, kamienna ściana znowu zasłoniła przejście. Mrok spowił wszystko wokół, zamykając w silnym uścisku. Nic tylko ona i cisza, która wydawała się głośniejsza od krzyku. W pewnych momentach korytarz przerażał niemiłosiernie, choć wiedziała, że nie było czego się obawiać.

Wyciągnęła przed siebie dłoń, formując kulę jasnego światła, oświecając niewielką przestrzeń wokół siebie. Kręte schody prowadziły w dół, głębiej w nicość. Powoli zaczęła schodzić. Trudno określić co czuła. Z jednej strony strach pochodzący z niewiedzy, co kryło się w cieniu, z drugiej niepewność, czy pozostanie niezauważona. Nie wykradała się pierwszy raz, ale zawsze z tyłu głowy nawiedzały ją myśli, czy nie zostanie złapana.

Stawiane przez nią kroki odbijały się echem w pustej przestrzeni. Przysłuchiwała się im w skupieniu. Nie tylko ona korzystała z tych korytarzy, ale w przeciwieństwie do innych, nie robiła tego, aby wykonać rozkaz władcy. Co prawda nieliczni wiedzieli o nich, ale nadal istniało ryzyko, że ktoś ją zobaczy.

Szła jeszcze przez chwilę, dopóki nie zauważyła czerwonej poświaty. Podeszła bliżej, znajdując rozwidlenie korytarzy. Jeden był wypełniony pochodniami płonącymi vatmiriańskim ogniem. Opuściła rękę, wcześniej gasząc kulę. Ogień z pochodni dostarczał wystarczająco dużo światła, aby oświetlić cały hol. Musiała przez niego przejść, aby dostać się do wyjścia. Pobiegła, nie tracąc czasu.

† † †

Po kilku minutach truchtu napotkała ścianę i chociaż wyglądała na ślepy zaułek, tak naprawdę nim nie była. Podeszła bliżej, napierając na nią ramieniem po prawej stronie. Od razu poczuła jak przesuwa się z brzękiem. Kiedy zabrakło jej sił, naparła znowu, dopóki ukryte drzwi nie uchyliły się na tyle, aby mogła się przecisnąć. Nim jednak to zrobiła, po raz kolejny ogarnęła wzrokiem okolicę. Dopiero gdy nie dostrzegła nikogo, wyszła na zewnątrz. Noc nie była bardzo zimna, zresztą tak jak zawsze w czasie wiosny. Znacznie chłodniej bywało podczas jesieni, a zimą już w szczególności.

Po ostatecznym upewnieniu się, że w pobliżu nie ma żywego ducha, zamknęła drzwi w taki sam sposób, w jaki je otworzyła.

Szczerze liczyła, że będzie mogła w spokoju pogrążyć się w myślach bez jakichkolwiek komplikacji. Nie miała na nie najmniejszej ochoty. Twierdziła, że wystarczy wrażeń jak na jeden dzień.

Przeświadczenie królem głupców.

Tak więc z tym optymistycznym powiedzonkiem, skierowała się przed siebie, do swojego głównego celu.

† † †

Niebo było niemal bezchmurne. Księżyc jeszcze nie doszedł do ostatniej fazy, ale mimo to rzucał trochę światła na pogrążony w ciemności świat.

Shane oddychała. Głęboko, równomiernie. Zaciągała się świeżym powietrzem. Delikatne zimno łaskotało ją w gardło i płuca, orzeźwiało. Zawsze wolała, kiedy było jej zimno niż gorąco. Chłód w przeciwieństwie do ciepła otrzeźwiał. Sprawiał, że pozostawała świadoma otoczenia.

Chodziła między krzewami, wiedząc, że nogi same zabiorą ją do serca ogrodu. Musiała tylko iść przed siebie.

W międzyczasie bawiła się swoją aurą. Myślą sprawiła, że małe światło otoczyło palce. Pstrykała, tym samym zamieniając je w iskry. Potem znowu. Światło, pstryknięcie, iskry. I znowu. Jednocześnie rozmyślała. Tym razem ze spokojem, z chęcią dowiedzenia się czegoś. Szukając odpowiedzi.

Nie uważała, że postąpiła źle. Może trochę zbyt impulsywnie, ale czy można było ją winić? Miała dobry powód, a co za tym szło — usprawiedliwienie. Analizując sytuację na spokojnie, nie czuła już tak wielkiej złości, a bardziej... rozczarowanie.

Doświadczała przygnębienia, przypominając sobie jak została potraktowana przez króla. Oczywiście wiedziała, że ciążyła na nim wielka odpowiedzialność. W końcu odpowiadał za całe swoje królestwo i nie chciałby rozpoczynać kolejnej wojny w trosce o swoich poddanych, jednakże... Żałowała, że nie potrafił postawić się na jej miejscu.

Nie. Nie sądziła, że jej rzekomy wybryk był wart tego całego zamieszania. Nie chciała tego równie mocno jak inni. Wiedziała, że konflikt z Celestą będzie kosztować wiele żyć, a i tak nie było przesądzone to, że to Vatmirianie wygrają. Wojna zależy od bardzo wielu czynników, nie wszystkich oczywistych. Wiedziała to nie raz, dowiadując się między innymi o niepowodzeniu w walce obok stolicy nieprzyjaciela, czego przyczyną było nieprzewidzenie, że wróg będzie miał dodatkowe wsparcie z południa.

Nagle dwórkę naszła pewna myśl.

Co zrobiłby jej ojciec?

Na samą myśl przystanęła, zaprzestając wykonywanej czynności. Odnosiła wrażenie, że coś ją sparaliżowało. Jakieś niewidzialne dłonie zaciskały sznur na szyi. Odruchowo objęła ją dłonią, aby upewnić, że nic nie próbuje jej udusić. Nie poczuła nic, a mimo to... Coś ciążyło na jej gardle i sercu. Uniosła zamglone spojrzenie, orientując się, że stała obok fontanny. Usiadła na brzegu, obejmując się ramionami i kuląc. Wzięła głęboki oddech.

Jurien Astor należał do najbardziej odważnych rycerzy. Bardzo oddany i lojalny władcy, nie bał się śmierci. Król traktował go jak bliskiego przyjaciela. Jako dziecko słyszała jak ludzie na zamku chwalili jego postawę i skromność. Był... Cóż, wzorem do naśladowania. Pękała z dumy, że codziennie mówiono o jej tacie. Z perspektywy czasu potrafiła powiedzieć, że nie był tylko bardzo dobrym żołnierzem, ale również rodzicem. Co prawda często wyruszał na front, ale zawsze zapewniał, że wróci, a ona niecierpliwie czekała na jego powrót. Gdy już wrócił, spędzali razem dużo czasu. Między innymi na zabawie w ,,smoka i rycerza". Oczywiście Shane zawsze grała rycerza, który zabijał smoka. Od zawsze pragnęła być taka sama jak Jurien, nie tylko z charakteru, co w świetle naturalnego porządku wydawało się niedorzeczne. Ona rycerzem? Dziewczyna?

Zamknęła mocno oczy, kiedy poczuła, że robią się wilgotne.

Pamiętała bardzo dobrze dzień, w którym obiecał, że przyjedzie z powrotem tak jak zawsze. Nie miała powodu, aby mu nie uwierzyć. Zawsze dotrzymywał słowa.

To, co wydarzyło się znała z opowieści.

Kolejnym celem ataku było Bleivis, jedno z ważniejszych miast Losanii. Według doniesień zwiadowców kilka dużych grup żołnierzy strzegło murów miasta ze względu na stan wojny. Z racji, że miasto zapada w sen zaraz po zmierzchu, postanowiono przypuścić atak w środku nocy, kiedy nikt nie będzie tego przeczuwał. Wojownicy zostali podzieleni na oddziały, które miały za zadanie unieszkodliwić siły wroga. Przypuszczano, że dodatkowe jednostki znajdowały się wewnątrz murów, ale o ile dobrze im pójdzie ze strażnikami, reszta powinna być równie prosta. Myśleli, że ich plan był dobry, ale plan Losańczyków był jeszcze lepszy.

Czekali na ich. Czekali cierpliwie, wszystko na bieżąco donosząc swojemu dowódcy. Vatmirianie byli obserwowani odkąd przybyli w okolice Bleivis, sami nie mieli o tym pojęcia. Doszło do krwawej walki, w której życie samego króla było zagrożone. Liczebność wroga zdecydowanie przeważała, gdyż sprowadzili posiłki z innych miast.

Mieszkańcy nie mogli zasnąć tej nocy. Cały czas słyszeli odgłosy walki. Wyobraziła sobie jak musiała wyglądać. Zderzanie mieczy, ciała rozszarpywane przez magię. Umierający mężczyźni, którzy nie zobaczą więcej swojej rodziny. I krew. Mnóstwo krwi.

Ojciec Shane walczył dzielnie jak zawsze, wtedy już kilka razy otarł się o śmierć, czego efektem były rany, jakie odniósł. Zależało mu, aby wrócić do córki, choć jego nadzieje na to z każdą kolejną chwilą malały. W chwili, gdy zauważył jak jeden z wrogich żołnierzy rzuca się z tyłu na jego drogiego przyjaciela i władcę, coś w nim pękło. Wiedział bowiem, że nawet jeśli wróci do ojczyzny, bez króla nie będzie w stanie tego zrobić.

Rzucił się w wir walki. Ranił i zabijał, przedzierając się przez tłum. W chwili, gdy miecz napastnika miał zostać wbity w króla, Jurien zablokował atak. Odparł szybko i mocno, magią rozpraszając przeciwka, po czym sam wbił ostrze prosto w serce. Sekundę później ktoś inny odciął mu głowę.

Zacisnęła pięści, jej ciałem wstrząsnął dreszcz.

Reszta cudem ocalała. Po skończonym starciu, według wierzeń, ciała zebrano w jedno miejsce i spalono vatmiriańskim ogniem, natomiast mieszkańcy Bleivis nie mieli już się czego obawiać. Zasnęli spokojni o swój los, który życiem przypłacili rycerze Vatmirii.

Nie powiedziano Shane o szczegółach śmierci jej ojca. Wiedziała tylko, że umarł z honorem na polu bitwy, poświęcając swoje życie dla króla. Długo nie mogła wybaczyć mu, że nie postąpił wtedy samolubnie. Gdyby nie jego bohaterskie zachowanie, wróciłby. Obiecał, że to zrobi.

Jego Wysokość nie mógł zostawić Shane samej. Przygarnął i troszczył się o nią tak samo jak o Hope. Chociaż w ten sposób mógł odwdzięczyć się Jurianowi. Przynajmniej tyle mógł zrobić.

Westchnęła głęboko, przełykając łzy. Dawno nie płakała z powodu swojego ojca i nie zamierzała tego zmieniać. Uśmiechnęła się, gdy odniosła sukces.

Podniosła głowę, nagle słysząc cichy dźwięk dzwoneczków. To, co ujrzała zdezorientowało szatynkę na chwilę. Otaczało ją mnóstwo małych czerwonych światełek. Jedno przeleciało tuż obok Shane, dzięki czemu mogła przez moment przyjrzeć się mu dokładniej. Dostrzegła niewielkie stworzenie. Sylwetką przypominało człowieka, ale jego skóra miała kolor jasnoczerwony, natomiast włosy w kolorze ciemnej krwi. Małe, spiczaste uszy zwracały na siebie uwagę, podobnie jak dwie pary długich skrzydeł wyrastających z pleców. Te skojarzyły się jej ze skrzydłami ważek. To z nich emanowało wspomniane wcześniej światło. Nazwa potocznie nazywanych wróżek pojawiła się w jej głowie. To sylpy. Rzadko kiedy można było je zauważyć w ciągu dnia, gdyż wychodziły ze swoich kryjówek głównie w nocy. Podobno miały słaby wzrok, ale za to wyostrzone pozostałe zmysły. Wyczuwały, kiedy niebezpieczeństwo jest w pobliżu. W obecności Shane nic takiego nie czuły, dlatego swobodnie latały, nie przejmując się jej obecnością.

Dziewczyna wstała, podchodząc do pąków białych kwiatów, rosnących w kilkunastu rzędach. Zmarszczyła brwi. Dałaby sobie magię odebrać, że już dawno rozkwitły, a w czasie spaceru podziwiała ich kształt i czuła ich zapach.

Sylpy kręciły się przy nich, a po chwili przyfrunęło ich więcej, zza pleców damy dworu. Okrążały kilka razy pąki, a te zmieniły kolor na karmazynowy. Otworzyła usta z niedowierzaniem. Właśnie przypomniała sobie o księżycowych liliach, które kwitły codziennie w nocy z małą pomocą sylpów. Tak pogrążyła się w myślach, że kompletnie zapomniała, że coś takiego istnieje. Miała ochotę prychnąć śmiechem z siebie samej, ale cały czas była w niemałym szoku. Nigdy nie widziała tego na własne oczy.

Zaintrygowana kucnęła i delikatnie dotknęła jednego z pąków. Podziałało to niczym bodziec, przez który kwiat powoli odchylił płatki, rozkwitając. Różowy pyłek rozsypał się niczym fajerwerki. Potem to samo stało się z kwiatem obok, sekundę później z kolejnym. Potem z następnym i z następnym. Rozkwitały jeden za drugim. Ten widok zaparł jej dech w piersiach. Nie wiedziała, że coś normalnego i prostego może wywołać taki zachwyt. Bogini natury nie raz zaskakiwała swoją kreatywnością, a Shane z chęcią podziwiała jej dzieła. W świętych księgach Kerię porównywano do artystki. Pięknej kobiety, która malowała na płótnie rośliny i zwierzęta, a kiedy w końcu była zadowolona ze swojego obrazu, dawała im życie.

Delikatnie uniosła kąciki ust. Życie nie było łatwe, wręcz przeciwnie — cholernie brutalne i trudne, ale istniały na świecie takie drobne rzeczy, które chociaż trochę pomagały przez nie przejść.

Część pierwsza: 3626 słów
Część druga: 3694 słowa
W sumie: 7320 słów

Miałam opublikować rozdział wcześniej, ale bardzo dużo czasu zajęła mi jego poprawa, czego nie przewidziałam :')

Mam do was prośbę, moi drodzy. Proszę, piszcie komentarze. Nie macie pojęcia jaką radochę sprawia mi czytanie tych paru zdań ani jak potrafią one motywować. Serio.

Jeśli ktoś po prostu nie wie, co miałby napisać, niech chociaż odpowie na poniższe pytania:
1. Jak w całej sytuacji wypadła Shane?
2. Czy przyjemnie się czytało rozdział?
3. Co ci się najbardziej podobało, a co najmniej?
4. Czy coś cię zaskoczyło?
5. Teorie spiskowe/przypuszczenia (moje ulubione!).

Na koniec dodam, że już wracam do regularnego wstawiania rozdziałów. Czyli co dwa tygodnie, lecz z małą zmianą, tym razem w niedziele.

Miłej nocy! <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro