Wpis 4
W końcu tyle się działo w ten poniedziałkowy dzień, że nie zaprzątałem sobie głowy wyciąganiem pamiętnika w czasie podróży. Piszę te słowa już po powrocie i pożegnaniu się z szanownym Florianem. Umordowałem się tym wszystkim. Odwykłem od tak długich spacerów toteż obawiam się, że gdy będziemy podróżować już w przyszłości bardziej będę myślał o swoich bolących nogach i obtartych pachwinach niż podziwianiu świata jutra. Nie śmiejcie się, nikomu nie życzę powrotu do domu z obtartymi pachwinami, szczególnie kiedy masz owłosione nogi. Sprawę jeszcze trudniej przeboleć, gdy posiada się uzależnione od płci organy zewnętrzne w omawianych rejonach. Och jak dobrze, że umówiliśmy się na dalsze zwiedzanie za jakiś czas. Może do tego czasu zregeneruję siły. Jeśli chodzi o te kilka podróży, jakie dzisiaj wykonaliśmy to uznałem, że opis wizyt w poszczególnych miejscach będę oddzielał gwiazdkami, tak, jak to czynią w książkach celem oddzielenia wątków. Odsapnę więc trochę i po dłuższej chwili odpoczynku, którego, za pozwoleniem, nie będę opisywał, powrócę do streszczania dzisiejszych wydarzeń. Dzisiejszych z punktu widzenia teraźniejszości rzecz jasna, gdyż na potrzeby podróży przenosiliśmy się w różne okresy odległe od teraźniejszości nawet o miesiące czy lata.
***
Naszym pierwszym kierunkiem okazała się Warszawa. Pamiętam jak dziś swoją pierwszą wyprawę do stolicy. Była to końcówka lat 90-tych. Do tej pory mam przed oczami widok Pałacu Kultury i Nauki, który pojawił się przed moimi oczami, kiedy to wydostałem się z podziemi, gdzie mieściła się stacja kolejowa. Wtedy to sama obecność ruchomych schodów robiła wrażenie i była nie lada atrakcją. Wtedy to też po raz pierwszy na żywo zobaczyłem osobę o innym kolorze skóry. Szła gdzieś w podziemiach zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że gdzieś w oddali gapi się na nią jakiś gnojek z prowincji. Taka była moja pierwsza styczność z tym miastem i z Wisłą, królową naszych rzek, która to przyjmowała pod swoją opiekę wodę wpływającą do niej z Pilicy. Każdego dnia zatem przepływa przez Warszawę cząstka Szczekocin. Wróćmy jednak do podróży z Florianem, bo to powinno być przedmiotem tego wpisu.
Od opisanego przeze mnie epizodu upłynęło wiele lat i tyleż samo rewizyt. Miasto nadal mnie urzeka, lecz już nie tak, jak za dzieciaka. Szkoda, że nasza wyprawa przypadła na okres zimowy, kiedy roślinność jest jeszcze w trakcie regeneracji przed wiosną. Za sprawą urządzenia mojego kompana zostaliśmy teleportowani w krzaki na dworcu zachodnim. Na szczęście nikt nas nie widział. Zresztą, w dobie wszechobecnego internetu i tak każdy siedział by z nosem w telefonie i nie zwrócił na nas uwagi. Wyszliśmy zatem z krzaków i skierowaliśmy się w stronę centrum. Czekała nas długa droga przez Aleje Jerozolimskie, pocieszałem się jednak tym, że wędrowałem już przez dłuższe ulice. O tyle dobrze, że droga była w miarę prosta i nie wymagała żadnego kombinowania, aby dotrzeć do pałacu. Dreptanie, i to jeszcze zimą, ciągnęło się w nieskończoność. Szacuję, że droga do pałacu zajmie nam pół godziny. Chociaż tyle, że za budynkami majaczył cel naszej wędrówki.
W końcu dotarliśmy. Florian wydawał się być oczarowany budynkiem, a przynajmniej na jego twarzy rysowała się jakaś radość. Mój towarzysz widział gdzie nie gdzie grupki ludzi krzątających się, albo siedzących nieopodal pałacu. Nawet nie widząc ich twarzy dało się poznać, że się cieszą. Wtedy zaś na twarzy Floriana pojawił się smutek. Mimo że miał zasłoniętą twarz, widziałem to w jego oczach. Wyciągnął wtedy pojemnik z czymś co wyglądało jak witaminy. Przełknął jedną z tabletek i po niedługiej chwili w jego oczach na nowo pojawiła się radość. Ja zaś zacząłem się zastanawiać skąd ten smutek i ten rychły powrót do pogody ducha. Uznałem jednak, że nie będę wypytywał go o to, co go trapi. Nie jesteśmy przecież ze sobą szczególnie blisko. Może trafi się okazja innym razem.
Zgodnie uznaliśmy, że chodzenie zajmuje za dużo czasu więc ustaliliśmy, że teleportujemy się od razu w pobliże kolejnego charakterystycznego obiektu. Schowaliśmy się zatem gdzieś między kolumnami, aby Florian mógł wystukać nie niepokojony przez nikogo współrzędne kolejnych krzaków.
Zaiste znaleźliśmy się w krzakach. Tym razem padło na Łazienki, a jedynym świadkiem naszej materializacji w tym miejscu był pomnik naszego wirtuoza fortepianu. Chociaż nie do końca, gdyż był do nas odwrócony tyłem. To doprawdy cud, że nikogo tam nie było. Wyszliśmy wtedy na chodnik i udaliśmy się spojrzeć od frontu na pomnik, przy okazji mijając rzędy ławek i kwietników. Latem przechadzanie się po tym parku jest o wiele przyjemniejsze. Cóż jednak począć, mamy zimę.
Potem kontynuowaliśmy nasz spacer po Łazienkach chwilowo kotwicząc nasze spojrzenia na mijanych pomnikach. W końcu dotarliśmy do pomnika Sobieskiego. Kiedy się na niego napatrzyliśmy, odwróciliśmy się. Przed naszymi oczami ukazał się staw. Stopniowo podnosiliśmy spojrzenie aż ukazał nam się w oddali Pałac na Wyspie. W tamtym to miejscu, odkąd pamiętam, witały się ze mną pawie. Po chwili spaceru dotarliśmy i tam, lecz nie dojrzałem pawia. Może jestem już ślepy. Florian nie narzekał, spodobały mu się Łazienki i dobry humor go nie opuszczał. Nie mógł się doczekać zobaczenia kolejnej atrakcji.
Teleportowaliśmy się zatem po raz kolejny. Tym razem w okolice rezydencji zwycięzcy spod Wiednia. Przyznam, że mimo tylu wizyt, nie miałem jeszcze okazji zawędrować na Wilanów. Żółta budowla już od bramy robiła wrażenie. O radości Floriana nie muszę nawet pisać. Z tego co Florian zdążył mi opowiedzieć, w jego czasach nasze dobra kultury nie są zachowane aż w tak dobrym stanie. Nie miałem śmiałości spytać, jak się ma Pałac Dembińskich w jego czasach. Jestem niemal pewien, że sam znałem odpowiedź i nie chciałem uzyskać potwierdzenia swoich przypuszczeń. Wróćmy jednak do Wilanowa. Kiedy się zbliżyliśmy, coraz wyraźniejsze się stawały rzeźby spoczywające między oknami, nad nimi, a nawet na dachu. Ileż to detali! Jakimż to kunsztem musieli być obdarzeni twórcy? Rzecz jasna musiało to swoje kosztować, ale czym to było dla króla? W końcu zasłużył sobie, aby nie mieszkać w jakiejś rozpadającej się ruderze. Dość jednak o tym pałacu, odwiedziliśmy bowiem jeszcze jedno miejsce.
Pojawiliśmy się zatem w okolicy kolumny Zygmunta. Mieliśmy niebywałe szczęście, że znowu nikt nas nie dostrzegł. Tym razem nie musieliśmy zbyt dużo chodzić, gdyż zamek królewski był nieopodal.
Podsumowując, wycieczka do stolicy się udała. Oczywiście robiliśmy sobie zdjęcia w czasie tych wszystkich spacerów. Zdążyliśmy się jednak trochę zmęczyć i zgłodnieć a ja, niestety, nie wziąłem ze sobą pieniędzy. Florian też nie śmierdział teraźniejszą walutą, więc musieliśmy wrócić do Szczekocin.
***
Wróciliśmy zatem do mojego mieszkania. Skorzystaliśmy z krótkiej chwili odpoczynku. Każdy z nas pozałatwiał co tam potrzebował w łazience. Potem przygotowałem jakieś jedzenie. Zmarzliśmy, więc należało zjeść coś ciepłego. Nie miałem pomysłu na jakieś wyszukane danie, więc po prostu ugotowałem kiełbasę. Florian stwierdził, że to danie znał jedynie z książek i filmów. Zdumiało mnie to, podrążyłem więc tą kwestie. Okazało się, że nie znał tego dania osobiście, gdyż zarzucono produkcję mięsa jeszcze zanim się urodził. W wyniku tego trzoda chlewna niemal zniknęła z powierzchni ziemi. Na co komu było bowiem mięso, którego nikt nie chciał jeść w trosce o planetę? Przerzucono się zatem na uprawę roślin. Co do świń to część zdziczała i zamieszkuje lasy, a ta nie zdziczała trafiła do ogrodów zoologicznych. To znacznie lepsza wizja życia dla prosiaków niż skończenie jako mielonka wtłoczona do jelita. Znacznie lepiej sobie radzą węgierskie włochate świnie zwane Mangalicami. Węgrzy traktują je jak dobro narodowe, więc mimo że w znacznie uszczuplonej liczbie, nadal są hodowane w kraju Madziarów.
Co jak co, ale po tych opowieściach Floriana zacznę postrzegać mięso jako dobro luksusowe. Póki co nie zamierzam jednak sobie odmawiać mięsa. Skoro ma go w przyszłości nie być to wolę należeć do pokoleń, którym było dane poznać smak kiełbasy.
Posiliwszy się, zaczęliśmy się zbierać do kolejnej wyprawy. Po rozmowie doszliśmy jednak do wniosku, że może nieco lepiej będzie wybrać się w następne miejsce przenosząc się w okresie letnim, najlepiej przed zarazą, aby Florian mógł zobaczyć, jak wyglądało życie przed nastaniem zarazy. Zdecydowaliśmy zatem, że naszym kolejnym celem będzie Praga.
***
Stanęliśmy zatem na czeskiej ziemi, a dokładnie praskiej. Teleportowało nas, tradycyjnie już, w krzaki, nieopodal budowli będącej wielkim metronomem. Godzina była poranna, dopiero wstawał jeden z letnich dni roku 2019. My rzecz jasna byliśmy wyspani, w końcu dopiero co zaliczyliśmy Warszawę. Na czas odwiedzin wybraliśmy jednak wczesną godzinę, gdyż to jedyna chwila, kiedy można w samotności przejść się mostem Karola.
Niebo dopiero dopiero stawało się czerwone od spotkania ze słońcem. Nie przeszkadzało nam to jednak. Nim się spostrzegliśmy już przekraczaliśmy Wełtawę mostem Svatopluka Čecha. Był to jeden z wielu mostów łączący brzegi miasta. Nie poraził nas efektywnością toteż nie żałowaliśmy, że go przekraczamy niemal w ciemności. Muszę jednak przyznać, że w świetle latarni zyskiwał nieco uroku. A może to jedynie magia miasta tak podnosiła jego wygląd w naszych oczach? Sam nie wiem.
Po przeprawie skręciliśmy w prawo, a potem lewo. Wędrowaliśmy tak uliczkami, aż w końcu dotarliśmy do Staronowej synagogi. Jak na budowlę z 1270 roku to prezentowała się nie najgorzej. Z każdym krokiem rozglądaliśmy się, gdyż każdy budynek zachwycał nas czymś innym. Och, jakaż byłaby Warszawa, gdyby jej nie zburzono? Byłaby taka, jak Praga. Ale zamiast lamentować nad gruzami Warszawy, radujmy się pięknem tego co widzimy.
Po chwili mijaliśmy już kolejną synagogę, a niedługo potem, dla kontrastu, pojawił się kościół świętego Mikołaja. Ale dość już o budynkach kultu, przynajmniej na chwilę. Po kilku dłuższych chwilach znaleźliśmy się przed pomnikiem Dworzaka ustawionym naprzeciwko filharmonii. Zrobiliśmy sobie oczywiście zdjęcia. Nie traciliśmy jednak czasu na krzątaninę po okolicy, na to będzie czas. Chcieliśmy bowiem dotrzeć do mostu Karola zanim zostanie zalany przez tłum.
W końcu dotarliśmy na miejsce. Przywitał nas pomnik cesarza, bogato zdobiony, z wieżyczkami. Ale co tam pomnik, kiedy spoglądała na nas czarna wieża? Nad bramą miała przytwierdzone herby, a nad nimi posągi i inne zdobienia. Jej sklepienie też było ozdobione herbami. Wkroczyliśmy zatem na most, co chwilę mijając jakieś rzeźby rozstawione po jego bokach. Zaczęło się rozwidniać, toteż korzystaliśmy z ostatnich chwil samotności. Robiliśmy zdjęcia, patrzyliśmy jak wygląda rzeka z obu stron. Zaczęły się pojawiać pierwsze łódki na wodzie.
Stojąc tak oparty rękami o kamienne barierki pomyślałem sobie, że by było dobrze mieć taki mechanizm podróżniczy. Mógłbym podróżować kiedy chcę, gdzie chcę i nie straciłbym na to ani pieniędzy, ani przysługujących mi dni urlopu. Dobrze jest pomarzyć, ale Florian raczej nie podzieli się ze mną swoim wehikułem.
Przyszedł i czas na to, że i nie byliśmy już sami na moście. W oddali dostrzegłem szatynkę w sandałach i czarnej spódnicy w białe kwiaty. Miała na sobie białą koszulkę bez rękawów, a o jej ramiona obijały się włosy. Szła więc tak w naszym kierunku, podnosząc co chwila rękę do ust, aby ukąsić banana. Kiedy skończyła go jeść, wrzuciła skórkę do jednego z wielu koszy rozstawionych na budowli. Mijając nas uśmiechnęła się i rzuciła Ahoj. Zrewanżowaliśmy się tym samym, choć ze smutkiem muszę stwierdzić, że to zawołanie było skierowane raczej do Floriana, który miętolił fajkę w ustach. Nie żebym miał jakąś ohydną fizjonomię, ale tak mi się jakoś pomyślało. Ech, głupstwa sobie myślę.
Przechodnie zaczęli się złazić na most jak jakaś szarańcza obsiadająca uprawy, toteż zebraliśmy się do opuszczenia mostu. Po drugiej stronie również była brama, lecz nieco inaczej zbudowana. Ta bowiem posiadała dwie wieżyczki, ale za to niższe od siostry z drugiego brzegu. Ta brama również była zwieńczona herbami. Po chwili spaceru minęliśmy już ambasadę Serbii.
Nieco bardziej kondensując relację z czeskiej wyprawy powiem, że wędrowaliśmy na tyle wytrwale, że zawitaliśmy w Katedrze świętego Wita. Nie wiem, jak opisać ten widok. Te wszystkie witraże, rzeźby, herby... Nie mówię już o wysokim sklepieniu zapierającym dech. Gdyby tylko teraz budowano z takim rozmachem, zamiast dzisiejszych skromnych budyneczków. Gdyby to tylko ode mnie zależało pozwoliłbym na budowę kościołów w dowolnym stylu, o ile byłby to styl gotycki. Na co komu jednak nowe gotyckie świątynie, kiedy nie ma komu chodzić do tych co już są? A może architektura zachęciłaby wiernych do wejścia w progi? Jeśli nie dla wiary to dla podziwiania tej całej finezji budowli. Może wtedy... Nie, tu już nic nie pomoże. Nadchodzą czasy, w których najbardziej żarliwi staną się jedynymi gośćmi takich przybytków. Obawiam się jednak o jakość tego żaru. Czy byłby on oparty na miłości jak u pierwszych chrześcijan modlących się w piwnicach? Czy może raczej na niechęci do wyimaginowanych hultajów, którzy doprowadzili do upadku ich wspólnoty? Chciałbym, aby to była opcja numer jeden. Może wtedy i sam zacząłbym tam gościć i poczułbym się jak w domu? Tylko najpierw musiałby się przerzedzić ten tłum obojętnych spojrzeń należących do tych, którzy idą tam tylko dlatego, że szedł tam ojciec i dziad- równie zobojętniali.
Miałem pisać o Pradze, a odpłynąłem gdzieś. To ten dźwięk kominka tak mnie rozmarzył, ale wracajmy już do Czech. Zresztą zmęczyła mnie ta podróż. Pragę trzeba zobaczyć na własne oczy. Równie dobrze mógłbym pisać setki zdań, z których każde zawierałoby te same słowa opisujące piękno.
Na zakończenie, aby ukontentować i osłodzić wam kres malowniczych opisów miasta poinformuję was, że w pewnej chwili zjedliśmy po kawałku pizzy na wynos. Zgadnijcie kto nas, a raczej mnie, obsłużył? Ta sama dziewczyna w kwiecistej spódniczce, którą spotkaliśmy na moście Karola. Zamawiałem osamotniony, gdyż Florian stał w oddali odwrócony tyłem i wpatrywał się we wzorki na kamienicach. Dziewczyna zaś uśmiechała się tylko do mnie i powiem wam, że dawno nie widziałem tak miłego uśmiechu.
***
Stefan Banach zapisał się w historii jako wybitny matematyk, który swoje życie związał ze Lwowem. Pokonywał tam kolejne szczeble na drabinie uczelnianych godności. Z jego postacią wiąże się pewna historia. Mianowicie, aby doprowadzić do uzyskania przez niego tytułu doktora (z pominięciem magistra) posunięto się do podstępu. Przełożeni sami poskładali pracę doktorską z jego zapisków. Problem jednak, jak tu zorganizować obronę bez wiedzy samego Stefana? Postanowiono zwabić go do dziekanatu pod pretekstem odpowiedzi na kilka pytań matematycznych. Nieświadomy niczego właśnie dokonywał swojej obrony. Nie minęło długo by doczekał się profesury. Pod koniec życia był przygotowywany jego wyjazd do Krakowa, aby tam się osiedlił i wykładał. Nie doczekał tego niestety, gdyż wcześniej dopadł go nowotwór płuc. Niedługo potem zmarł i spoczął na cmentarzu Łyczakowskim.
Taki oto był pobieżny życiorys patrona ulicy, przy której się znaleźliśmy, przetransportowani sprzętem Floriana. Był to również letni dzień roku 2019, a miejscem, do którego przybyliśmy, był Lwów. Znajdując się jeszcze między drzewami i zaroślami zrzuciliśmy nieco balastu z pęcherza i już jako lżejsi obywatele wyszliśmy z buszu. Mało brakowało, a w trakcie przechodzenia przez ulicę potknęlibyśmy się o sznur albo drut rozciągnięty przy trawie, a przymocowany do przydrożnych rurek. Jeśli miałaby to być barierka to gratuluję pomysłu. Ucieszyliby się tylko dentyści.
Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i idąc już wzdłuż muru, schodziliśmy w dół. Mur też nie był byle jaki, bo okalał cmentarz Łyczakowski. Po lewej zaś stronie widzieliśmy jakiś zakład. Idąc dalej zaczęliśmy dostrzegać majaczące z daleka krzyże i solidne elementy zabudowań, które jako jedyne oparły się sile sowieckich czołgów starających się zrównać je z ziemią. Szliśmy dalej, a ulica zaczęła skręcać w prawo. W pewnym momencie myśleliśmy, że się zgubiliśmy, gdyż straciliśmy z pola widzenia cmentarz. Po kilku chwilach kluczenia po okolicznych ulicach szliśmy wzdłuż czerwonego murka. Jak się później okazało, był to również mur cmentarza. Jeszcze parę kroków i naszym oczom ukazała się brama wejściowa.
Tym razem to Florian rozliczał się z bileterkami. Ja miejscowej waluty nie posiadałem. Mojemu towarzyszowi już od wejścia cmentarz przypadł do gustu. Zawsze to przyjemnie popatrzeć na jakieś mauzolea, rzeźby aniołków i inne zdobienia grobów. Każdy z nich był inny. Nie to, co współczesne kwatery nieboszczyków! Te dzisiejsze wyglądają jak wyroby z sieciówki, żadnej finezji. Przynajmniej ja nie widziałem finezyjnych grobów. A nie, widziałem jeden. Miał płytę ciosaną na kształt statku. I to by było na tyle. Tu zaś wszystko jest inne i oryginalne. Może sobie zamówić jakiś rzeźbiony nagrobek? Wyróżniałbym się na tle reszty i przez samo to ktoś może by zerknął co mnie przykrywa. A może mówiliby że tak spoczywa jakiś romantyk, a przynajmniej lanser?
Nie wiem czemu, ale idąc tak między tymi alejkami czułem się, jakbym był na jakimś cmentarzysku elfów. Była tam jakaś magia. W końcu dotarliśmy do pomnika robotnika zamachującego się kilofem. Opisano go jako Iwan Franko. Obok Tarasa Szewczenki był to najbardziej znany ukraiński literat.
Szliśmy zatem dalej, wciąż mijając najrozmaitsze grobowce. Dotarliśmy w końcu na fragment cmentarza poświęcony Orlętom Lwowskim. Kolejny zapis wojen wyryty w kamieniu. Były tam rzędy krzyży przepasane biało-czerwonymi wstążkami. W Dalszej części stały dwa masywne słupy z wyrytymi w kamieniu napisami. Pisałem o nich na początku relacji ze Lwowa. Była tam też kamienna brama, a po jej bokach słynne lwy, zabezpieczone przed widokiem niepożądanych spojrzeń. Niech dusze śpiących tam orląt, tak nagle wyrwane z ciał, odnajdą spokój.
Nieopodal tej części cmentarza znajdują się groby tych, którzy obecnie walczą z najeźdźcami ze wschodu. Z każdą chwilą grobów jest coraz więcej. Tak oto Moskale udzielają pomocy humanitarnej. Ukraina płonie, a w tym pożarze ulatują dusze potomków obywateli dawnej Rzeczypospolitej. Oby rychło ten konflikt się zakończył, bo już wystarczająco zroszono tą ziemię krwią. Naszego pobratymczego rozlewu też już wystarczy. Brat skrzywdził brata przez podszepty nieprzychylnych ich dobrej relacji. Nadal ktoś próbuje tą relację zaburzyć i rozdmuchać dogasający żar. Czy ten żar się roznieci na nowo zależy tylko od nas. Od skromnych jednostek żyjących z dnia na dzień. W naszym to interesie, aby dogasł już na zawsze. Aby Grzesiek i Mykoła mogli pójść sobie na narty, albo zjeść coś na mieście, albo zrobić zdjęcie, na którym obaj są uśmiechnięci. Bądźmy dla siebie dobrzy, a Rzeczpospolita zakwitnie w naszych sercach, a granic takowej nie zmieni żaden czołg. Co się zaś tyczy wszechobecnych mącicieli, niech się strzegą. Łatwo ich poznać .Tacy zazwyczaj chodzą w krawatach i zajmują jakieś stanowiska. Kiedy brat z bratem się wreszcie pogodzi, wycieczka na taczce wypełnionej obornikiem będzie najmniejszym problemem mąciciela.
Znowu odpłynąłem i do tego zrobiło się trochę smutno. Wróćmy zatem do czegoś nieco weselszego. Po wyjściu z cmentarza razem z Florianem udaliśmy się na Kopiec Unii Lubelskiej. Trochę zeszło nam z wejściem, ale dotarliśmy. Ze szczytu było widać miasto. Z racji tego, że wybraliśmy okres przed pandemiczny, na górze było dość tłoczno. Musieliśmy to jednak zrozumieć. W końcu jest to przyjemne miasto do zwiedzania. Jedynie ten oblepiony naklejkami maszt z flagą psuje nieco widok.
Następnie, po jakimś czasie chodzenia, znaleźliśmy się w okolicach ratusza. Widzieliśmy go też będąc jeszcze na kopcu. Idąc tymi uliczkami można się poczuć, jakby dalej był rok 1890. Zarówno ja, jak i Florian jeszcze bardziej delektowali byśmy się widokiem kamienic, gdybyśmy nie musieli dzielić naszej uwagi między architekturę, a te wszystkie mijające nas piękności. W końcu pojawiliśmy się na ulicy Szewskiej, gdzie mieści się oblegana restauracja Baczewski. W godzinach porannych, kiedy to jest szwecki stół w cenie wstępu, kolejka do przybytku ciągnie się przez całą ulicę.
Później widzieliśmy jeszcze pomnik Tarasa Szewczenki, a dalej idąc prosto dotarliśmy do Opery Lwowskiej. Ozdobiona była kolumnami, rzeźbami, a dach zwieńczały trzy pomniki skrzydlatych aniołów. Nieopodal widoczna była tryskająca wodą fontanna. Pamiętam, że potem zobaczyliśmy jeszcze pomnik Mickiewicza i króla Daniela. Widzieliśmy mnóstwo pięknych rzeczy, ale trudno to wszystko spamiętać. Przecież te wszystkie miasta zwiedzamy w ciągu jednego dnia. Swoją drogą, nie widziałem Floriana, aby sięgał po te swoje witaminy. Cały czas był radosny. Trudno, aby było inaczej. W końcu w tym mieście czas mija przyjemnie.
Na koniec, zorientowawszy się, że nie mamy żadnego wspólnego zdjęcia z moim towarzyszem, postanowiliśmy jakieś zrobić. Jak na złość okolica była opustoszała. Wtedy zza rogu wyszła jakaś para. Byli widocznie zmęczeni. Po plecakach wnioskowałem, że musieli wracać z jakiejś wyprawy. Nawet uroczo wyglądali. Odziani byli w te same stroje, a na ich koszulkach dało się odczytać napis "Karpaty". Florian udał się, aby ich zaczepić. Mimo zmęczenia ich oblicza się rozpogodziły i chętnie zrobili nam zdjęcia. rozmawiało się nam na tyle przyjemnie, że wymieniliśmy ze sobą danymi kontaktowymi. Zastanawiam się tylko, jak potem im wytłumaczę, czemu odzywam się do nich dopiero po dwóch latach od wizyty we Lwowie?
***
Ostatnim miastem do jakiego zawitaliśmy był Stambuł. Również był to letni dzień roku 2019. Na miejsce naszej teleportacji Florian wybrał dosyć ciekawe miejsce- mianowicie cmentarz. Tureckie cmentarze różnią się nieco od naszych rodzimych. Przypominają one swoim wyglądem coś na kształt kwietników. A może raczej kamienne piaskownice, gdzie zamiast piaskiem wypełnione są ziemią, którą porasta trawa lub kwiaty? Tak czy inaczej, znaleźliśmy się w takim oto miejscu. Kiedy przywykliśmy do wystroju cmentarza, zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy obserwowani. Obejrzeliśmy się za siebie i ujrzeliśmy uroczą niewiastę patrzącą w naszym kierunku. Bidulka chyba nie wiedziała co ze sobą począć. Nie często się dostaje po twarzy podmuchem materializacji i zobaczeniem tego co, się pojawiło.
Dziewczyna ta miała czarne włosy i oczy w tym samym kolorze. Podmuch musiał zdmuchnąć jej z głowy okulary przeciwsłoneczne, gdyż widzieliśmy jakieś leżące u jej stóp. Miała na sobie żółtą, zapinaną na guziki bluzkę. Kiedy przestała się już dziwić i zamknęła pomalowane czerwoną pomadką usta, które w wyniku zdziwienia otworzyła, odezwała się. Spytała drżącym głosem czy jesteśmy jakimiś aniołami. Swoją drogą nie wiedziałem czemu odezwała się wtedy po angielsku, a nie po turecku. Wymieniliśmy z Florianem spojrzenia i pierwszą rzeczą, jaką do mnie wyszeptał były te słowa: Może powiemy jej, że jesteśmy prorokami? Chwilę później jednak uznaliśmy, że ten plan nie wypali. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę i powiedzieliśmy, że przybywamy z przyszłości. Ona zaś uśmiechnęła się. Od razu wiedziałem, że to ciepła osoba. Zapytała po chwili, jak jest w tej przyszłości. Kiedy ja zastanawiałem się co powiedzieć, Florian bez ceregieli powiedział, że jest do dupy, na co nasza rozmówczyni zaczęła się śmiać. Mój towarzysz również się śmiał, lecz czyniąc to dostrzegłem, że to raczej śmiech przez łzy. Po chwili dziewczyna przestała się śmiać i zaczęła się rozglądać czy jej śmiech nie zwrócił uwagi jakiejś ubranej na czarno baby w hidżabie. W tym wypadku muzułmańska powściągliwość w odwiedzaniu cmentarzy działała na naszą korzyść. Nikomu nie była potrzebna jakaś przypadkowa afera. Turczynka przedstawiła się, miała na imię Gülin.
Wszyscy zgodnie uznaliśmy, że pora wyjść z cmentarza. W końcu było tyle rzeczy do zobaczenia! Rozmawiając okazało się, że dziewczyna ma na imię Gülin. Mimo krótkiej chwili znajomości zaproponowała, że może nam pokazać miasto. opowiadała, że jak na złość każda z jej koleżanek nie ma czasu i nie mając co robić, udała się na cmentarz. Przed cmentarzem stał jej samochód. Nigdy w życiu nie widziałem Forda Mustanga-i do tego czerwonego. Przejażdżka takowym sama w sobie byłaby frajdą i teraz miała się ta frajda ziścić. Bez zbędnej zwłoki nasza towarzyszka odpaliła silnik, założyła okulary przeciwsłoneczne i ruszyła.
Najpierw pojechaliśmy do Kościoła Świętego Zbawiciela na Chorze. Po tylu pięknych widokach obawiałem się, że wszystkie zleją się w mojej pamięci w jeden wielobarwny chaos. Nie stało się tak jednak. Jakimś cudem widziane przeze mnie rzeczy utrwalały się w mojej głowie. Budowla podobała mi się, tak samo wszystkie malunki i dekoracje, jakie były we wnętrzu. Nie będę się szczególnie rozpisywał, jak to wygląda.
Po wyjściu ponownie znaleźliśmy się w samochodzie. Przedzieraliśmy się potem przez zatłoczone uliczki, a naszym celem była dzielnica najważniejszych zabytków. Najpierw dotarliśmy do Meczetu Sulejmana. Kiedy znaleźliśmy się na jego dziedzińcu, kilku ludzi w trosce o czystość nawierzchni, sprzątało ją przy pomocy szczotek. Jest to drugi co do wielkości meczet w mieście. Prym wiedzie Błękitny Meczet. Co do meczetu, w którym obecnie przebywaliśmy, dziedziniec otaczały 24 kolumny, wspierające 28 kopuł. Znajdują się tam 4 minarety. Posadzkę wnętrza zakrywał czerwony dywan. Ściany były kremowe, a łuki osadzone na kolumnach ozdobione były na przemian pasami w kolorach kremowo czerwonym bądź kremowo niebieskim. Były tam też inne zdobienia ścienne na bazie okręgu. Musieliśmy się oczywiście okryć odzieniem i zdjąć buty co wyraża pokorę i szacunek. Gülin miała na głowie chustę i wyglądała równie zjawiskowo jak bez nakrycia.
Dalszym etapem naszej podróży były kolejne miejsca kultu. Nie nasza wina, że wśród perełek architektonicznych były głównie meczety. Tym razem pojazd skupił na sobie oczy gapiów parkując nieopodal obelisku Konstantyna. Ten zaś znajdował się rzut beretem od obelisku Teodozjusza, a w oddali widać było sterczące ponad koronami drzew minarety Błękitnego Meczetu. Właściwie był to Meczet Sułtana Ahmeda. Po chwili znaleźliśmy się na jego dziedzińcu. Ten otaczało 26 kolumn i zdobiło 30 kopuł. W powietrze wznosiło się 6 minaretów. Kiedy znaleźliśmy się we wnętrzu również powitał nas czerwony dywan. Światło wpadało do środka przez 260 okien, a ściany zdobiło 21 tysięcy płytek. To dzięki ich błękitnym zdobieniom meczet otrzymał swoją nazwę. Sułtan zlecający budowę tego obiektu planował, aby przyćmił pięknem znajdującą się nieopodal Hagię Sophię. Napatrzywszy się już na wnętrze, wyszliśmy na zewnątrz z zamiarem obejrzenia sąsiedniej świątyni.
W roku 2019 Hagia Sophia miała jeszcze status muzeum. Mogliśmy zatem zobaczyć, jak się prezentuje zanim jej mury na nowo przesiąkną modlitwami. Kiedy tam weszliśmy nie mogłem się zdecydować, która z sąsiadujących ze sobą budowli robi na mnie większe wrażenie. Trzeba przyznać, że Hagia Sophia, jako budowla starsza, może być bardziej zniszczona. Przechodziła z jednej wiary do drugiej więc znajdujące się tam malowidła zostały zakryte. Pooglądaliśmy jeszcze trochę i wyszliśmy na zewnątrz.
Nie mając pomysłu co zrobić dalej, przedstawicielka płci pięknej zadecydowała, że udamy się do pałacu Topkapi. Położony był nieopodal. Jego budowę rozpoczęto po zdobyciu Konstantynopola w 1453. Na teren pałacu weszliśmy przez Bramę Imperialną. Nad wejściem znajdowały się złote inskrypcje. Przekroczyliśmy ją i kierowaliśmy się w stronę bramy z dwiema wieżami. Brama sama w sobie jest interesująca, szczególnie dla fanów średniowiecznej fortyfikacji. Machikuły znajdujące się na blankach murów między wieżami w pełni pokazują ich zastosowanie. Patrząc do góry widziałem bowiem otwory do ostrzeliwania najeźdźców, a nie jakiś filmowy wzorek doczepiony do budowli. Wroga można było też ostrzeliwać z wąskich szczelin w obu wieżach, które też dostrzegłem. Wątpię, aby tłum zwrócił uwagę na takie detale.
Nie mogłem się skupić na dalszym zwiedzaniu, gdyż zaczęło burczeć mi w brzuchu. Myślałem więc raczej o tym co zjeść niż jakie księgi były w bibliotece Ahmeda III. Wkrótce cała nasza trójka chciała opuścić pałac. Zobaczyliśmy tylko jeszcze komnaty haremu i zebraliśmy się do wyjścia.
Kiedy wyszliśmy, skierowaliśmy się do samochodu przedzierając się przez tłumy turystów. Słońce ogrzewało nas niemiłosiernie. Będąc już w samochodzie, Gülin wyciągnęła ze schowka po kubku jogurtu i poczęstowała nas. Okazało się, że był to ajran. W kilku słowach: słony rozwodniony jogurt. Przyznam, że nieco mnie ochłodził. Jadąc, nasza koleżanka zapytała czy paliliśmy kiedyś fajkę wodną. Odparliśmy, że nie, na co ona powiedziała, że zaprasza do siebie i poczęstuje nas fajką i jakimś jedzeniem. Uznaliśmy z Florianem, że to interesująca opcja i zgodziliśmy się. Swoją drogą to ciekawe, że jakby nie było obca osoba po pierwszym dniu znajomości woła nas do siebie.
W końcu dojechaliśmy na miejsce. Jej mieszkanie było przytulne, a po nim kręcił się kot. Zostaliśmy posadzeni w jednym z pokoi, a w tym czasie towarzyszka przygotowywała jakieś jedzenie i sziszę. Było nam trochę głupio, że wszystko robi sama, ale mieliśmy kategoryczny nakaz skupienia się na swoim relaksie. Usiedliśmy więc wygodnie. Ja zamknąłem oczy i starałem się zdrzemnąć, ale wybudził mnie muezin. A raczej jego jego nieudolna próba dorównania kunsztem wokalnym Robowi Halfordowi.
Po chwili oczekiwania w pokoju pojawiła się niewiasta i rozłożyła na stole jedzenie, a zaraz potem przytaszczyła sprzęt do palenia. do jedzenia dostaliśmy pilav. Jak na pierwszy raz mogę powiedzieć, że był smaczny. Potem zasiedliśmy do palenia, co od razu skojarzyło mi się z fajką pokoju. Nie wiem dlaczego. Nowe doświadczenie, ale gdzieś z tyłu głowy miałem myśl, że nie powinienem się przyzwyczajać do tych doznań. Nałóg nie jest mi do niczego potrzebny, a podobno palenie sziszy bardziej uzależnia.
Nadeszła chwila pożegnania ze Stambułem i naszą uroczą przewodniczką. Wymieniliśmy się kontaktami. Tym razem zaznaczyłem, że jako podróżnicy z przyszłości będziemy mogli się do niej odezwać dopiero za kilka lat. Odparła na to, że będzie czekać. Wtedy w myślach się uśmiechnąłem, gdyż teraz wystarczy, że ktoś nie napisze przez kilka dni i to wystarczy by o nim zapomnieć. Tak, czy inaczej, pożegnaliśmy się z Gülin. Uznaliśmy z Florianem, że fajnie będzie pokazać jej, jak się teleportujemy. Tak i też zrobiliśmy.
Nie wiem, jaka była jej reakcja na to zjawisko, ale możemy się przekonać. Mam w kieszeni namiary do niej, więc w wolnej chwili napiszę. Czeka już prawie dwa lata na wieści ode mnie, więc kilka dni nie zrobi jej różnicy. Dla mnie to była jedynie podróż w przeszłość, na którą nie straciłem ani jednego dnia. Dla niej zaś upływający czas jest rzeczywisty. Wracając do Floriana, uzgodniliśmy, że zabierze mnie do przyszłości za nieco dłuższy czas. podróż była wyczerpująca i muszę to wszystko sobie w głowie poukładać. W końcu nigdy wcześniej nie cofałem się w czasie. Mojemu gościowi z przyszłości podobała się teraźniejszość. Zastanawia mnie tylko, co on tak ciągle łyka w chwilach słabości?
Pora kończyć, do następnego wpisu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro