Rozdział III
Alex
Bycie nauczycielką podoba mi się przez większość czasu. Są jednak takie chwile, że zastanawiam się, dlaczego sobie to zrobiłam.
Na przykład wtedy, kiedy próbuję rozdzielić dwoje szarpiących się dzieci, podczas gdy jedno z nich wrzeszczy wniebogłosy. I, spoiler, nie jest to dziewczynka.
– Patrick! – próbuję przebić się przez chaos i wpłynąć jakoś na chłopca, choć wiem, że to na nic.
– Oddawaj! Oddawaj! – wydziera się, trzymając jedną stronę pluszowego misia.
W końcu Poppy nie wytrzymuje i puszcza zabawkę, a następnie zaplata drobne ramionka na piersi i patrzy wściekle na kolegę.
– Panno C, ja bawiłam się Teddym pierwsza! – oburza się.
I ma rację. Dobrze widziałam, jak Patrick podbiegł do niej i bez ostrzeżenia wyszarpnął dziewczynce misia.
– Jesteś głupia! – krzyczy chłopiec, a ja sapię z oburzenia. – I dlatego twoja mama umarła! Bo jesteś głupia! Głupia! Głupia!
Nie zdążam zareagować, gdy mała dosłownie rzuca się na niego z piąstkami. Piszczę, patrząc z przerażeniem, jak dwoje dzieci przewraca się na podłogę, i modlę w duchu, by żadne z nich nie wybiło drugiemu zęba.
– Melody! – wołam koleżankę, która próbowała odwrócić uwagę pozostałych dzieci, co marnie jej wyszło, bo dosłownie czuję na plecach palące spojrzenia reszty moich uczniów.
Kiedy ta podbiega, we dwie próbujemy rozdzielić walczące dzieci, i przysięgam, nie mam pojęcia, skąd wzięło się w nich tyle energii. Udaje nam się to zrobić, ale obie jesteśmy zasapane, jakbyśmy przebiegły pieprzony maraton wokół jeziora Lyndon B. Johnson. Patrzę na Patricka szarpiącego się w ramionach przerażonej Melody, a kiedy ta go puszcza, on odbiega w odległy kąt sali i odwraca się do nas wszystkich tyłem. Przełykam ślinę i... to wszystko, co daję radę zrobić, bo w następnej sekundzie Poppy wybucha donośnym płaczem.
To pierwszy raz w mojej – dość krótkiej co prawda – karierze nauczycielki, kiedy muszę mierzyć się z taką sytuacją. Zerkam na Melody, ale ona sama wygląda na równie przerażoną co dzieciaki; pracuje jeszcze krócej niż ja, więc potrafię to zrozumieć.
– Już, szczeniaczku... – zwracam się cicho do Poppy, nie przemyślawszy tego, jak ją nazwałam. To wymsknęło mi się samo, ale mała na szczęście chyba niczego nie zauważa, zbyt skupiona na płaczu. – Zabiorę ją stąd – mówię do Melody, a ona kiwa powoli głową.
Wiedzę, jak zerka kontrolnie na Patricka, ale akurat jemu zdarzały się już momenty, kiedy emocje go przerastały, i wiem, że musi wyciszyć się sam. Może to nie najlepsza metoda, ale w przypadku tego chłopca jedyna skuteczna. W duchu znów klnę na jego ojca; facet nie zasługuje jakoś szczególnie na to miano. Powtarzam sobie też, że żadne dziecko nie jest złe, złe za to mogą być warunki, w których się wychowuje. Chcę pomóc temu chłopcu, ale ciągle natrafiam na ścianę w postaci jego apodyktycznego taty i kompletnie nieobecnej mamy. Boże, nawet nie wiem, jak wygląda ta kobieta.
Wzdycham i podnoszę się z podłogi z Poppy w ramionach. Kieruję się do wyjścia z salki i po chwili wchodzę już do łazienki. Kiedy kucam i stawiam dziewczynkę na posadzce, ona powoli się uspokaja. Odsuwa się, ale nadal kurczowo trzyma mnie za barki, a widok jej zapłakanej buzi wstrząsa mną do głębi.
– Skarbie, jak się czujesz? – pytam ją miękko.
– Do-dobrze – zapewnia od razu, ale w jej oczach widzę coś zupełnie innego.
– A tak naprawdę, Pops? – szepczę. – Wiesz, że możesz mi powiedzieć wszystko, prawda?
– Nie powtórzy pani tatusiowi?
Marszczę brwi. Nie wiem dlaczego, ale nie podoba mi się to pytanie.
– Jeśli tylko będę mogła, zachowam to dla siebie, kochanie – obiecuję powoli, licząc, że mnie zrozumie.
– Czuję się bardzo źle. – Pociąga nosem, a w jej oczach pojawiają się świeże łzy.
– To zrozumiałe. – Zakładam jej kosmyk włosów za ucho, powstrzymując się przed tym, by ją objąć. W zasadzie w ogóle nie powinnam dotykać dzieci, ale w tym wypadku naprawdę mam to w nosie. – Wydarzyło się coś złego. Bardzo pokłóciłaś się z Patrickiem, więc możesz... – Nie kończę, bo mała gwałtownie potrząsa głową.
– Nie dlatego czuję się źle, panno C – odpowiada przyciszonym głosem, jakby przekazywała mi jakąś tajemnicę.
– A dlaczego?
Poppy bierze drżący wdech, a rączki opadają jej wzdłuż ciała, więc niewiele myśląc, łapię ją za dłonie i ściskam delikatnie. Mała wygląda tak, jakby zaraz znów miała się rozpłakać, a mnie dosłownie pęka serce. Ta dziewczynka jest taka wrażliwa... To pierwszy raz, gdy zareagowała tak gwałtownie, choć przecież Patrick dokucza i jej, i innym dzieciom prawie codziennie. Zawsze wystarczało jej do niego cierpliwości, a dzisiaj... Dzisiaj coś się zmieniło, a ja bardzo chcę wiedzieć co.
– Tatuś będzie zły... – mamrocze łamiącym się głosem.
Serce zaczyna mi dudnić w piersi. Naprawdę bardzo, ale to bardzo nie chcę usłyszeć na temat tego mężczyzny czegoś złego.
– Twój tata to najporządniejszy człowiek, jakiego znam, Poppy, i myślę, że nigdy nie mógłby się na ciebie gniewać – odpowiadam miękko i cóż, choć uważam go za totalnego ponuraka, w tej chwili nie kłamię.
Dziewczynka kiwa głową, zgadzając się ze mną, ale wydaje się, że ten argument zupełnie do niej nie trafia.
– Bo ja chciałam oddać Patrickowi tego misia, panno C – wypala nagle. – Naprawdę – zarzeka się, patrząc mi w oczy tak, że kiwam głową, świadoma, ile znaczy dla niej to, że jej wierzę. – Przecież wiem, jacy są chłopcy... – dodaje i wzdycha ciężko, przez co ledwie opanowuję uśmiech, bo choć to urocze, sytuacja wymaga ode mnie powagi.
– Ale? – dopytuję, kiedy Poppy przygryza wargę i wbija spojrzenie w nasze połączone dłonie.
– Ale pomyślałam... – podejmuje w końcu po dłuższej chwili ciszy, na którą jej pozwalam – ...że jeśli będę trochę niegrzeczna, to Bóg nie zabierze mnie do nieba – kończy szeptem.
Marszczę brwi, bo zgubiłam się w połowie tej wypowiedzi.
Chwila, co?
– Wyjaśnij mi, Poppy... – proszę cicho. – Dlaczego uważasz, że Bóg miałby cię zabrać do nieba?
Mała bierze wdech i wykrzywia wargi, a zaraz potem zerka mi prosto w oczy.
– Patrick powiedział mi, że umierają tylko źli ludzie – wydusza, a ja przymykam na moment powieki ze złości. Ten chłopiec... Naprawdę nie chcę go oceniać, ale jego rodziców? To już zupełnie inna kwestia. – A tata, że to nieprawda. I że mamusia była dobra, dlatego Bóg wziął ją do siebie, bo potrzebował przy sobie kogoś takiego.
– Poppy, skarbie... – Wciągam ostro powietrze, kompletnie zaskoczona tym, że w poniedziałkowy poranek przyszło mi rozmawiać z pięciolatką o śmierci. – Umierają różni ludzie, i dobrzy, i źli. To, jacy jesteśmy, nie decyduje o tym, czy umrzemy. Decyduje za to o tym, czy później trafimy do nieba. – Cholera, może powinnam tutaj przytoczyć jej inne poglądy, gdybym chciała pozostać poprawna politycznie, ale... nie chcę. Mam to w nosie. Dobrze wiem, jak religijny jest Ryder, co zapewne wpaja też swojej córce, więc nie zamierzam jej mówić, że ludzie mają różne wizje tego, co dzieje się po śmierci.
Poppy przygląda mi się ze zmarszczonymi brwiami. Jest mądrą dziewczynką. Często widzę, jak analizuje sytuację, zanim cokolwiek zrobi. Wiem, że teraz jest podobnie.
– Pomyślałam, że jak będę trochę niegrzeczna, to... – zaczyna słabym głosem, przez co czuję, że znów zbliża się do granicy płaczu.
– To co, skarbie? – dociekam miękko, choć boję się odpowiedzi.
– To wtedy Bóg nie zabierze mnie do siebie, a tata nie zostanie sam. Ma tylko mnie, panno C. I dziadka Harolda, ale Harold jest stary. – Marszczy nosek, przez co wygląda cholernie uroczo.
Lecz jej słowa... One mnie przerażają, bo kryją w sobie o wiele, wiele więcej, niż mogłabym przypuszczać.
– A potem się zawstydziłam – dodaje jeszcze. – Bo jak jestem niegrzeczna, to... przysparzam – powoli wymawia to trudne słowo – tatusiowi problemów, a on ma ich dość z wujkami. I to dlatego czuję się źle.
Jezu, ta mała... Przysięgam, że znam ją od roku i od roku co chwilę mnie zaskakuje. To nie są problemy, których rozwiązania podają nauczycielom na studiach. A to właśnie my często znajdujemy się w sytuacjach pozbawionych dobrych wyjść.
– Szczeniaczku... – zaczynam i zaraz besztam się w myślach. Cholera, znowu ją tak nazwałam. Nie powinnam. Muszę zachować profesjonalizm i odpowiedni dystans, bo przysięgam na Boga, ta dziewczynka jest tak cudowna, że mogłabym pokochać ją w ułamku sekundy. – Myślę, że twój tatuś byłby bardzo dumny, gdyby cię teraz usłyszał. Bo to, co powiedziałaś, oznacza, że masz bardzo, ale to bardzo dobre serduszko. I w ogóle nie jesteś niegrzeczna. – Uśmiecham się do niej, na co Poppy wypuszcza powietrze z drżących ust.
– Panno C... – zaczyna trochę niepewnie.
– Tak?
– Musi pani powiedzieć tacie o tym, że biłam się z Patrickiem, prawda?
Posyłam jej kolejny łagodny uśmiech.
– Tak, Pops – przyznaję. – Tata musi o tym wiedzieć.
Wzdycha, jakby na jej barki spadł ciężar wszystkich problemów tego świata.
– No dobrze – stwierdza. – Muszę poradzić sobie z koncesjami – mówi i już nie powstrzymuję uśmiechu wypływającego na moje usta.
– Konsekwencjami, skarbie – poprawiam ją.
Kiwa głową zbyt poważnie jak na pięciolatkę.
– Czujesz się już lepiej? – pytam, wstając, bo cierpną mi nogi. – Możemy wracać?
– Tak, panno C – odpowiada i uśmiecha się delikatnie, jeszcze niepewnie, i choć cała jej buzia jest spuchnięta i zapłakana, wiem, że Poppy lada moment zacznie się świetnie bawić z koleżankami.
Czasami zazdroszczę dzieciom tego przełącznika pozwalającego zmieniać tak łatwo i tak szybko tryby z totalnego załamania na kompletną euforię.
Wracamy do sali, ale w jej progu Pops mnie zatrzymuje, ciągnąc za rękę.
– Tak, kochanie? – Pochylam się do niej.
– Panno C... – zaczyna. – Proszę nie mówić tacie, że Patrick mi znowu dokuczał.
Marszczę brwi.
– Nie chciałabym znaleźć się w jego skórze, kiedy tatuś się dowie, że ktoś wkurzył jego małą córeczkę! – dodaje, kręcąc poważnie głową, a potem wyrywa mi rękę i już ze śmiechem leci w stronę bawiących się lalkami koleżanek.
A ja... po prostu parskam cicho, czując w sercu dziwne ciepło na myśl o tym, jakim ojcem jest Ryder Southon.
I to ostatnia myśl, którą mu poświęcam, przynajmniej na razie.
Wracam do pracy, świadoma, jak wiele trudnych wyzwań mnie jeszcze dziś czeka.
Dzień mija mi niepokojąco spokojnie, a kiedy powoli nadchodzi pora odbioru dzieci, zaczynam się niepokoić. Na szczęście Melody bierze na siebie rozmowę z ojcem Patricka. Przysięgam, że dzisiaj mogłabym go po prostu uderzyć, żeby się opamiętał, i chyba właśnie to wyczytuje z mojej miny Mels, skoro proponuje, że sama się tym zajmie. Obiecuję sobie jednak, że tym razem tak łatwo nie odpuszczę. Zamierzam porozmawiać z naszą psycholożką i liczę, że ona pociągnie za odpowiednie sznurki.
Ale to później.
Teraz z niepokojem zerkam na zegarek, bo wiem, że punktualnie o pierwszej pojawi się tutaj Ryder Southon. Jeszcze nigdy się nie spóźnił i kiedy widzę, jak parkuje przed szkołą wielkiego GMC, żałuję, że ten dzień nie stał się wyjątkiem. Obserwuję tego mężczyznę, kiedy wysiada z wozu. Wokół dzieci biegają radośnie po placu zabaw, na który zdecydowałyśmy się wyjść, by trochę załagodzić kiepski poniedziałek, a ja – choć nie powinnam – skupiam się tylko na tym facecie.
– Porozmawiam z tatą Poppy, dobrze? – zwracam się do Melody, a ona zerka prawie tęsknym wzrokiem na kroczącego ku nam Rydera.
Chryste, czasami zapominam, że wdzięczy się do niego połowa nauczycielek Marble Falls Independent School.
– Opanuj się – syczę, rozbawiona, a Mels wzrusza ramionami. – Ciekawe, czy na swojego męża również tak patrzysz? – Szturcham ją łokciem, na co aż się zaperza.
– Mój Sean nie ma takich mięśni, Alex – szepcze konspiracyjnie. – I choć kocham go nad życie... pozwól mi nacieszyć oko, dobra?
Śmieję się, kręcąc głowa, i kieruję w stronę wejścia na plac zabaw. Tam również zmierza Ryder.
Mój dobry Boże...
Ilekroć widzę tego mężczyznę, coś we mnie zmienia się w płynną lawę. Miękną mi kolana, a głupie serce przyspiesza bieg, nawet jeśli rozum tłumaczy mu, że to na nic. Ryder Southon znajduje się totalnie poza moim zasięgiem, choć z przyjemnością bym to zmieniła.
I nawet teraz, gdy idzie w moją stronę i pewnie mnie widzi – czego mogę się tylko domyślać, bo ma na nosie przyciemniane okulary nadające mu jeszcze seksowniejszego wyglądu – muszę powoływać się na całe pokłady mojego profesjonalizmu, żeby nie zacząć się przed nim jąkać jak jakaś pensjonariuszka.
Mimo wszystko pozwalam sobie obrzucić go spojrzeniem. Kroczy pewnie w ciężkich, kowbojskich butach, a jego nogi ciasno otula materiał dżinsowych spodni. Wąskie biodra oplata masywny skórzany pas zwieńczony klamrą z wizerunkiem mustanga i nigdy nie przyznałabym się, co ten widok robi z moją wyobraźnią. Dalej jest tylko lepiej. Ryder ma na sobie rozpiętą ciemnobordową, flanelową koszulę, a pod nią mocno wycięty podkoszulek ukazujący jego wyrzeźbione pracą mięśnie. Rękawy są podwinięte, więc już z daleka dostrzegam napiętą na żyłach skórę. Jego ręce swobodnie zwisają wzdłuż ciała, a spracowanych dłoni nie wciska w kieszenie – jest zbyt szarmancki, by robić to przy kobiecie, do której się zbliża.
Czyli przy mnie.
Jezu.
Unoszę wzrok na jego twarz i pokryte gęstym, ale schludnie przystrzyżonym zarostem policzki. Kiedy Southon podchodzi do furtki, ściąga kapelusz jedną ręką, a drugą przeczesuje swoje troszkę za długie, prawie czarne włosy poprzetykane cienkimi siwymi pasmami.
Przez kilka sekund nie wiem, o czym miałam z nim rozmawiać, aż on zatrzymuje się tuż przede mną, ściąga okulary i zahacza zausznik o materiał podkoszulki na torsie.
Kiedy te szare oczy spoglądają w moje, mam ochotę zapłakać ze szczęścia. Bo kiedy Ryder Southon na kogoś patrzy, robi to całym sobą, a ja, właśnie teraz, czuję jego wzrok w każdej komórce ciała.
– Panno Cloverly – mruczy tym niskim tonem, a w głosie pobrzmiewa mu pytanie.
Odchrząkuję.
– Panie Southon – witam go i krzywię się, jakbym zjadła cytrynę, a zaraz potem się prostuję i przybieram maskę poważnej nauczycielki. Zawsze to robię, kiedy wiem, że muszę go tak nazwać, choć na usta ciśnie mi się jego imię. Po prostu nie zniosłabym myśli, że on uważa mnie za laskę wdzięczącą się do ojców własnych wychowanków. Chcę pozostać profesjonalna, nawet jeśli najzwyczajniej w świecie pożądam tego faceta. Jak dotąd skutecznie uciszam swoje pragnienia, nim rozkręcą się w moim wnętrzu na całego. – Musimy porozmawiać – dodaję pospiesznie, żeby nie wyjść na idiotkę rozpływającą się na widok przystojnego kowboja.
Ryder marszczy brwi. Chyba nie podoba mu się to, co słyszy w moim głosie.
– Usiądźmy. – Wskazuję mu jedną z instalacji przy placu. To połączone stołem dwie drewniane ławki. Zajmujemy miejsca po przeciwnych stronach, a ja splatam dłonie na blacie i biorę uspokajający wdech.
– Coś nie tak? – burczy i dostrzegam, że wyławia wzrokiem Poppy.
– Nie... To znaczy... – Cholera, właśnie poza profesjonalistki poszła się jebać, myślę, kiedy on wbija we mnie spojrzenie tych szarych oczu. Przełykam gulę w gardle, czując nagle, że role się odwróciły. Wydaje się, że to ja jestem małolatą opieprzaną przez o wiele starszego faceta.
Chryste, Alexandro Cloverly, proszę natychmiast się ogarnąć!, grzmię na siebie w myślach i przywołuję obraz Poppy, gdy ta zalewała się łzami i opowiedziała mi, co tak naprawdę się dzisiaj wydarzyło.
To wystarczy, bym znów weszła w tryb nauczycielki.
– Doszło dzisiaj do incydentu... – zaczynam, na co Southon marszczy brwi.
Biorę wdech, a potem streszczam mu wszystkie wydarzenia, starając się brzmieć zarówno profesjonalnie, jak i nieoceniająco. Pierwszą rzeczą, której musiałam się nauczyć w tej pracy, była dyplomacja w kontaktach z rodzicami.
Kiedy już kończę, zapada ciężka i niezręczna cisza.
Ryder gdzieś w połowie historii wbił wzrok w swoje złączone na blacie ręce. Zerkam na nie i dostrzegam oplatający jego nadgarstek zegarek, a także rzemyki i... przyczepioną do nich obrączkę. Ten widok w jakiś pochrzaniony sposób łamie mi serce.
Bo jasne, ten facet może mi się podobać, tak naprawdę musiałabym być ślepa, żeby mi się nie podobał, ale wychowałam się w tym mieście. Znam jego rodzinę. Wiem, przez co przeszedł.
I mogę jedynie się domyślać, jak bardzo cierpi.
Wzdycham i bez zastanowienia sięgam do rąk Rydera. Kładę na nich swoją dłoń i ściskam delikatnie jego splecione palce, zaskoczona tym, jak delikatna i ciepła wydaje się jego skóra. Ignoruję też to, jak ten facet wyraźnie spina się na ten kontakt, a także podszepty rozumu przypominającego mi, że Ryder Southon nie szuka takiego rodzaju pocieszenia. Przerabialiśmy to już w Coffee Kicks, kiedy musnęłam go przelotnie, ale jak widać, niczego się nie nauczyłam.
– Nie robisz... – Sapię z rozdrażnienia. – Nie robi pan niczego źle, panie Southon – poprawiam się i krzywię po raz tysięczny. Choć on nic nie mówi, domyślam się, co musi rozgrywać się w jego głowie, i mam nadzieję, że odpowiednio trafiam ze słowami pocieszenia. – Poppy jest wrażliwą, cudowną, ciepłą i empatyczną osobą. I właśnie dlatego przeżywa tak wiele emocji, z którymi czasem sobie nie radzi.
Ryder wzdycha i prostuje się, a przez to zabiera ręce i splata je już poza moim zasięgiem. Daję mu czas, by przyswoił to, co mu powiedziałam, a on po prostu patrzy w bok na roześmianą i bawiącą się z koleżankami córkę. Mała macha do nas, ale po chwili już jej nie ma. W ogóle nie wygląda jak dziecko, które parę godzin temu prowadziło rozmowę o śmierci.
Gdy znów spoglądam na twarz Southona i dostrzegam przemykający po niej cień, dziękuję sobie w duchu, że pominęłam szczegóły dotyczące prawie histerycznego płaczu Poppy.
Wydaje mi się, że ten facet cierpi wystarczająco, i nie powinnam mu dowalać.
– Trudno jest wychowywać takie żywe srebro w pojedynkę – mamrocze nagle, ale też natychmiast się wzdryga i przymyka oczy, jakby zły na siebie, że pozwolił sobie na taki komentarz.
– Jeśli mogę jakoś pomóc... – zaczynam, ale nie jest mi dane skończyć.
– Poradzimy sobie – przerywa mi i zerka na mnie ledwie pobieżnie, a zaraz potem wstaje. – Dziękuję za... – spogląda na moje dłonie wciąż leżące na stole – ...rozmowę.
Pieprzeni uparci kowboje, myślę sobie, a on zaraz potem po prostu się odwraca i robi kilka kroków w stronę dzieci, nawołując córkę. Kiedy ta już do nas biegnie, Ryder zerka na mnie przez ramię i pyta:
– Nazwisko?
– S-słucham? – dukam, wstając. Marszczę brwi, bo przecież... Jezu, o co mu chodzi?
– Nazwisko tego... Patricka.
Sapię i krzywię się, po czym odpowiadam:
– Nie mogę udzielić panu tej informacji. – Chociaż gdybyś się postarał, zdobyłbyś ją w dwie sekundy, dodaję w myślach, a Ryder kiwa powoli głową, przez którą przechodzi mu chyba ta sama sugestia.
Nie zdąży jednak odpowiedzieć, bo Poppy z rozpędem wpada w jego ramiona. On z kolei ledwie sekundę później kieruje się w stronę wyjścia z placu zabaw, nie zaszczyciwszy mnie nawet spojrzeniem.
– Do zobaczenia, panno C! – woła mała, a ja posyłam jej uśmiech i macham.
Potem się odwracam i już chcę dołączyć do Melody, która swoją drogą nie spuszcza ze mnie wzroku, gdy słyszę wyraźnie polecenie dziewczynki:
– Tato, pożegnaj się!
I wydaje mi się, że dobiega mnie też pełne poirytowania sapnięcie Rydera.
– Do widzenia, panno Cloverly – burczy mimo wszystko, a kiedy spoglądam przez ramię, przyłapuję go na taksowaniu spojrzeniem całej mojej sylwetki.
– Do widzenia, panie Southon – odpowiadam przyciszonym głosem, ale wystarczającym, by Ryder mnie usłyszał.
I przez sekundę się zagapił.
Do czego nie zamierzam przywiązywać absolutnie żadnej wagi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro