Rozdział II
Ryder
Dźwięk budzika sprawia, że chcę jęknąć i skryć się pod poduszką. Wtedy przypominam sobie, że mam prawie czterdzieści lat i średnio wypada zachowywać się...
No cóż, tak jak moi bracia.
Siadam na łóżku i strzelam karkiem, który aż prosi się o fizjoterapeutę. Ostatnio ciągle jestem spięty. Odnoszę wrażenie, że od dobrego roku.
Ale nie, nie będę tego wiązał z niczym konkretnym.
Jak każdego ranka zerkam na pustą połowę mojego wielkiego łóżka i biorę głęboki wdech. Minęły cztery lata, a ja nadal nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie widzę tam rozsypanych blond loków i zarysu sylwetki skrytej po samej uszy pod pościelą nawet w środku pieprzonego lata.
Ktoś, kto powiedział, że można się pogodzić ze stratą, cholernie się mylił.
Można z nią żyć. Ale pogodzić się? Nigdy.
Przecieram twarz i sięgam po telefon, który po raz drugi rozdzwania się alarmem drzemki.
Chryste, tak naprawdę nienawidzę wstawać skoro świt. Nikt o zdrowych zmysłach tego nie lubi, a ci, którzy twierdzą inaczej, powinni pogodzić się ze swoimi terapeutami.
Zbieram się w sobie i rozmasowując spięte mięśnie barków, wstaję, by wciągnąć koszulkę. Uśmiecham się do własnych myśli, gdy przypomina mi się, jak za gówniarza uwielbiałem spać nago i jak szybko zrezygnowałem z tego pomysłu, kiedy zostałem ojcem.
Sięgam po zegarek i zapinam go na nadgarstku tuż obok czarnych rzemyków z przypiętą do nich obrączką. Ich akurat nie ściągam nigdy. Odsłaniam okna sięgające od podłogi prawie po sam sufit i otworzywszy sobie drzwi, wychodzę na balkon.
Otaczam wzrokiem połacie Gold Meadow, po części kontrolując, czy wszystko jest takie jak zawsze. Widok mnie uspokaja. Jak okiem sięgnąć, zewsząd otaczają mnie pola i niewielkie wzgórza. Naprzeciwko domu znajduje się ogrodzony staw, a na jego pomoście dostrzegam Harolda. Uśmiecham się pod nosem, licząc, że udało mu się złowić coś dobrego na obiad. Kiedy wsłuchuję się w budzące się ranczo, jestem w stanie wyłapać poszczególne dźwięki: rżenie koni na padoku, niezadowolonych z tego, że muszą czekać na śniadanie, choć przecież mają dostęp do soczystej trawy. Aliyah potwornie je rozpuściła, zresztą jak wszystkie zwierzęta na farmie. O, właśnie. Z dala dobiega mnie szczekanie owczarków australijskich mojej żony. One też mają tutaj więcej wolności, niż ktokolwiek na tym świecie, ale wiem, że są szczęśliwe. Po chwili widzę, jak pędzą polem wprost na Harolda zmierzającego już w stronę domu. Charlie i Brown. Ukochana bajka Aliyah. Kiedy odeszła, te dwa szalone futrzaki były ledwie podrośniętymi szczeniętami. Nawet tutaj słyszę śmiech Harolda, gdy psy obskakują go, szczekając i ciesząc się, jakby okazał się dawno niewidzianym właścicielem wracającym z dalekiej podróży.
Harold dostrzega mnie i unosi rękę, a ja odwdzięczam się tym samym. Prawie jednocześnie słońce wypada zza horyzontu, oblewając swoją złotoróżową poświatą Gold Meadow.
Mruczę z zachwytu, widząc, jak moje pola sorgo, bawełny i wzrastającej kukurydzy toną w złocistym blasku promieni. Otacza mnie spokój. Daleki śpiew ptaków. Pierwsze odgłosy pracowników rozpoczynających swoją pracę. Szczekanie psów.
I... odgłos kombajnu?
Marszczę brwi, nie spodziewając się zupełnie tego dźwięku, który rozpoznałbym wszędzie.
Zerkam na Harolda, a on już wbija wzrok w prawo, w stronę zabudowań gospodarskich, niewidocznych z mojego balkonu.
Klnąc pod nosem, cofam się do sypialni i ubieram w pośpiechu. Nie mija minuta, a jestem na dole i wybiegam przez drzwi prowadzące na tył podwórka. I tak robię to zbyt późno, bo dostrzegam jedynie tył odjeżdżającego kombajnu do bawełny.
Jestem wściekle pewny, że to Jeremy. Widzę zarys jego pustego łba.
Wracam biegiem do domu po kluczyki, licząc, że nie obudzę Poppy. Jeśli tak, to spiorę temu kretynowi tyłek, nawet jeśli jest już starym koniem i nie mam do tego żadnego prawa.
Ledwie znów wyskakuję na zewnątrz, a o mało nie zderzam się z Haroldem na werandzie.
– Zerknij na Poppy – mówię tylko, na co on kiwa głową. Coś jeszcze mówi, ale szum złości w uszach zagłusza mi dosłownie wszystko.
Wystarcza mi parę sekund, bym ruszył moim GMC spod domu, wyrywając głębokie bruzdy w żwirze. Pędzę drogą, licząc, że zdołam dogonić kombajn, zanim Jeremy wyrządzi jakiekolwiek szkody. Zaciskam szczęki. Serio, kiedyś zabiję Jera. Zabiję go i będzie po kłopocie. I jestem niemal pewien, że nasi rodzice nawet nie przewrócą się w grobie, bo z pewnością widzą z góry, ile mam skarania boskiego z tym chłopakiem.
Kurz wzbijany przez kombajn zasłania mi widok na cały świat. Klnę i skręcam ostro na pole, a mój pick-up podskakuje na wybojach. Trąbię, mijając tego idiotę, a potem wyprzedzam maszynę, odjeżdżam spory kawałek i ostro hamuję, licząc, że Jeremy nie zmasakruje mi wozu.
Na szczęście udaje mu się zatrzymać, a potem w lusterku widzę, jak wyskakuje na drogę i rozkłada ręce.
Muszę wziąć kilka głębokich wdechów, żeby uspokoić się na tyle, by w ogóle móc z nim rozmawiać. W głowie dźwięczą mi wszystkie hasła z podręczników o wychowywaniu dzieci, które przeczytałem, kiedy zostałem sam i naprawdę bardzo chciałem sobie poradzić.
Jedną z głównych zasad wpajanych biednym rodzicom dosłownie w każdym z nich jest to, by zacząć opierdol od pochwały.
Ale za co, kurwa, miałbym pochwalić Jeremy'ego?
Za to, że potrafi odpalić kombajn?
Wysiadam, obiecując sobie spokój... przynajmniej częściowo. Ten chłopak już dawno temu zasłużył na to, by dostać w pysk, a nasz ojciec niestety nie zdążył tego zrobić.
– Co ci znowu nie pasuje, co? – atakuje mnie, ledwie staję przed nim.
– Co chciałeś zrobić, Jer? – pytam niezwykle spokojnie, choć w środku cały buzuję.
Ten kretyn zerka na kombajn, potem na mnie, a w końcu na rozciągające się kawałek za nami pola kukurydzy.
– Chciałem... ci pomóc – mamrocze niewyraźnie.
Wzdycham i przymykam oczy.
Nie wiem, co siedzi w głowie tego dzieciaka, ale z pewnością nie jest to rozum.
Choć chęci może ma dobre, zawsze, dosłownie zawsze coś spieprzy, a potem ja muszę to odkręcać.
– Jeremy... – Wzdycham, podpierając się pod boki, co on zauważa, bo zerka na moje ręce i od razu się krzywi. Ta, wykonałem ten sam gest, który po stokroć wykonywał nasz ojciec, kiedy chciał nas opieprzyć. Nawet nie wiem, kiedy się do niego upodobniłem. – Na zbiory bawełny jest za szybko o dobre dwa tygodnie. Nie zrobiliśmy nawet jeszcze oprysków i... – Patrzę na jego zdezorientowaną minę i klnę w myślach. Kurwa, ten chłopak nie ma pojęcia o uprawie bawełny i nawet nie wiem, w kim dopatrywać się winy. Daruję sobie pogadankę o tym, że nie doszło do defoliacji roślin, a nawet gdyby tak było, to o tej porze dnia po prostu nie zbiera się bawełny. Wilgoć zniszczyłaby jej kolor, przez co nie zarobiłbym na niej nawet połowy tego, czego oczekuję, a mam przeczucie, że ten rok naprawdę będzie dobry. Po prostu milknę. Zaciskam na chwilę zęby, patrzę na mojego rodzonego brata i zastanawiam się, kiedy popełniłem błąd. – Po prostu jest za wcześnie – mówię tylko i staram się brzmieć łagodnie.
– Jasne! – Wyrzuca ręce w górę, czego cholernie się spodziewałem. – Jak zwykle robię coś źle, nie?
Przymykam oczy. Jak mam mu powiedzieć, że... tak, robi coś źle? Jak zwykle.
– Jer, jeśli chcesz pomóc... – zaczynam, ale on już zapala się jak pieprzona pochodnia.
– Nie pozwalasz mi pomóc! – wybucha, budząc zapewne wszystkich w promieniu mili. – Ciągle robię coś nie tak, ciągle wytykasz mi błędy!
Nie wytrzymuję.
– Bo niczym się nie interesujesz! – grzmię, ale zaraz potem besztam samego siebie. Nie tak wychowuje się... dwudziestopięcioletnie dzieci.
– Jasne, że nie – prycha i mruży na mnie oczy. – Przecież wielki Ryder Southon radzi sobie ze wszystkim najlepiej. Nie potrzebuje pomocy. Nie potrzebuje braci.
Zgrzytam zębami. Chryste, naprawdę z wielką ulgą po prostu zdzieliłbym go w ten pusty łeb. Nie rozumiem, jak on może postrzegać świat w ten sposób. Jak może...
Kurwa.
Wychowałem i jego, i Killiana, i Knoxa. Dałem im wsparcie. Zapewniłem dobrą ścieżkę edukacji. Robiłem wszystko, by zastąpić im ojca, choć wcale nie musiałem, bo kiedy odszedł, miałem ledwie dwadzieścia lat. Cała trójka była ledwie dzieciakami, a ja naprawdę robiłem, co mogłem, żeby nie odczuli straty. Z Jeremym dzieli mnie dwanaście lat. Z Killianem trzynaście, a z Knoxem, przy którego porodzie zmarła nasza matka, piętnaście. Nigdy nie mogłem nazwać się ich rówieśnikiem. Nigdy nie traktowali mnie jak równego sobie. Zawsze byłem trzecim rodzicem, a potem... cóż, jedynym.
I za cholerę sobie z nimi nie poradziłem.
Może rzeczywiście ojciec przewraca się w grobie, kiedy z góry zerka na Gold Meadow.
Zanim jednak zdołam jakkolwiek zareagować, Jeremy prycha pod nosem i kręcąc głową... po prostu odchodzi. Unoszę brwi, patrząc to na niego, to na kombajn, i... milczę.
Obawiam się, że jeślibym otworzył usta, zacząłbym krzyczeć. Obserwuję więc mojego brata, jak kieruje się w stronę oddalonego o kilkaset jardów domku. Kiedyś przeznaczano go dla pracowników sezonowych mojego ojca, ale odkąd chłopcy osiągnęli pełnoletność i zaczęli żyć własnym życiem, zdecydowali, że nie chcą przebywać w głównym budynku.
Wypuściłem ich z ulgą, choć nie przewidziałem, że urządzą sobie z tamtego budynku imprezownię.
Patrząc na odchodzącego Jeremy'ego, uzmysławiam sobie jedno: straciłem nad nimi kontrolę. Gdzieś popełniłem błąd, ale nie wiem gdzie. Zrobiłem coś, co skutkuje ich dzisiejszą postawą.
I coś czuję, że będę musiał mierzyć się z konsekwencjami przez wiele lat.
Ruszam do auta i po chwili zawracam na drodze i omijam kombajn pieprzonym polem. Kilka minut później parkuję GMC przed domem, a kiedy wysiadam, dostrzegam Justina i Zayna, moich wieloletnich, najbardziej zaufanych pracowników, przyglądających się wszystkiemu z werandy. Mają w dłoniach kubki z kawą, a na twarzach pełne złośliwości uśmieszki.
Właśnie dlatego, kiedy docieram do schodów, odzywam się pierwszy:
– Nawet, kurwa, nie próbujcie.
Kiwają głowami i kryją parsknięcia śmiechów, popijając szybko kawę.
– A jak już skończycie – wskazuję podbródkami na kubki – to odstawcie kombajn do stodoły.
– Ta-jes, szefie! – Justin unosi kapelusz, a Zayn szturcha go w bok.
Kiedy tak na nich patrzę, zastanawiam się, czy przypadkiem nie łączy ich coś więcej, ale... jesteśmy w Teksasie. Tutaj nikt nikomu nie zagląda do ogródka.
Wchodzę do domu i od progu słyszę dźwięczny śmiech Poppy. Mimowolnie się uśmiecham, starając się z całych sił uspokoić nerwy. Nigdy nie pozwoliłbym sobie wyładować złości na mojej córeczce.
Gdyby kiedykolwiek to się zdarzyło... nie umiałbym sobie tego wybaczyć.
– ...a wtedy Ryder wezwał Psi Patrol i... – Wchodzę do kuchni w trakcie opowieści o wczorajszym filmie.
O tym samym, o którym obiecałem sobie nigdy nie myśleć.
Tym, który obejrzałem w towarzystwie Alexandry Cloverly.
I o niej też nie zamierzam myśleć.
– Cześć, szczeniaczku – witam córkę i całuję ją w czubek głowy, na co ona chichocze pod nosem. – Gotowa do szkoły?
Nie muszę na nią patrzeć, by wiedzieć, że właśnie przewraca oczami. Uśmiecham się pod nosem i podchodzę do ekspresu. Przygotowuję sobie kawę, zerkając na Harolda, który patrzy na mnie z niepokojem.
– Jeremy bawił się w farmera – mamroczę cicho, ale chyba niepotrzebnie, bo Poppy skupia się na opowiedzeniu całej fabuły filmy w dosłownie wszystkich szczegółach. – Ale udało mi się zapobiec ewentualnej katastrofie.
Harold śmieje się pod nosem, a potem skupia na własnej kawie i Poppy, która zdążyła właśnie zmienić temat na...
Cholera.
– A panna C obejrzała cały, dziadku Haroldzie! – piszczy. – I ani trochę nie jęczała! – Patrzy na mnie oburzona spod przymrużonych powiek.
Kręcę głową, rozkazując sobie milczenie. Tym bardziej że widzę na sobie oceniające spojrzenie Harolda. A jeśli ten człowiek dowie się, że mam jakikolwiek problem z panną Cloverly...
Cóż, nie da mi żyć.
– To cudownie, skarbie – odpowiada jej Harold. – Może polecisz się ubrać, co? – pyta ją, na co mała już zeskakuje z wysokiego hokera, aż wyrywam się zupełnie bez sensu, by ją złapać. Ledwie mrugam, a jej już nie ma.
– Ostatnio bardzo chce się usamodzielnić – sarkam, wyraźnie niezadowolony.
– Cóż, dzieci widzą więcej, niż nam się wydaje – komentuje Harold, na co marszczę brwi.
On chyba też, przechodzi mi przez myśl, kiedy zauważam, jak przyjaciel mojego ojca – który po jakimś czasie stał się także moim przyjacielem – patrzy na mnie tak, jakby wiedział więcej.
Cholernie tego nie lubię.
– A jak tam Wilma? – Uśmiecham się półgębkiem. – Znów skopała ci tyłek w pokera?
Harold posyła mi takie spojrzenie, że to ja się garbię, choć sądziłem, że odwrócę jego uwagę od swoich spraw.
– W życiu mężczyzny przychodzi taki moment, że należy wybrać, na której królowej zależy ci bardziej, synu. – Klepie mnie po barku i odstawia kubek do zlewu, a potem po prostu wychodzi.
W głupi sposób chcę mieć ostatnie zdanie, więc warczę za nim:
– Pantofel!
Dobiega mnie jego śmiech, na co kręcę głową z zażenowaniem. Potem dopijam kawę w dwóch łykach, przygotowuję Poppy śniadanie i gdy wychodzę na korytarz, dobiega mnie już tupot jej stóp na schodach.
– Powoli – sapię, widząc, jak z prędkością światła pokonuje stopnie.
– Spokojnie, tato. – Przewraca oczami.
Przysięgam, że nie wiem, od kogo się tego nauczyła, ale wiem też, że jeśli się dowiem...
– Tato... – szepcze nagle, aż gubię zupełnie myśl. Właśnie schylam się do jej nóg i pomagam jej włożyć trampki, ale na brzmienie jej głosu unoszę zaniepokojony głowę.
– Tak, szczeniaczku?
Mała najpierw przełyka gwałtownie ślinę, a potem ściszonym głosem pyta:
– Czy mamusia była dobra?
Wstrzymuję oddech, ale staram się ze wszystkich sił opanować wszelkie reakcje.
Poppy rzadko pyta o Aliyah. Na palcach obu rąk policzyłbym okazje, kiedy to zrobiła. Wchodzę więc w tryb podwyższonej gotowości i odpowiadam:
– Oczywiście, kochanie. – Zerkam na buty i zaczynam je wiązać, by znormalizować to wydarzenie. – Była najlepsza na świecie. A dlaczego pytasz?
– Patrick powiedział, że umierają tylko źli ludzie. – Marszczy swoje brewki, a w jej oczach stają łzy.
Kurwa, dobrze wiem, że ten cały Patrick jest tylko dzieckiem, ale właśnie dostałem drugi powód, by wpisać go na listę moich największych wrogów.
Nawet jeśli ma pięć lat jak Poppy.
– To nie jest prawda, szczeniaczku – odpowiadam twardo i czekam, aż moja córka powoli pokiwa głową. – Bóg czasami zabiera do siebie też dobre osoby. Twoja mama miała najlepsze serce na świecie. Traktowała ludzi z szacunkiem. Kochała i ciebie, i mnie. – Głos mi się łamie, ale nie pozwalam sobie, by emocje wzięły górę.
– To dlaczego umarła?
Kurwa.
Nie wiem.
Nie mam pojęcia, dlaczego Bóg mi ją zabrał. Dlaczego zostałem sam.
Nigdy nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie.
– Wydaje mi się... – Odchrząkuję i wbijam wzrok w oczy Poppy, tak podobne do oczu Aliyah. – Wydaje mi się, że potrzebował w niebie kogoś tak dobrego i dlatego zabrał ją do siebie.
Poppy marszczy brwi i przypatruje się mi uważnie. Czekam, aż przyswoi te słowa, i naprawdę nie wiem, czy to, co powiedziałem, było dla niej zrozumiałe, czy... okaże się dla niej dobre.
To jedna z tych chwil, kiedy naprawdę bardzo mocno żałuję, że Aliyah nie ma przy mnie. Ona zawsze wiedziała, co powiedzieć, zawsze obdarowywała ludzi swoją dobrocią.
W końcu, po bardzo długiej chwili Poppy uśmiecha się do mnie i mówi coś, czego zupełnie się nie spodziewam.
– Dobrze, że ty czasami denerwujesz się na wujków, tatusiu. – Uśmiecha się, a ja marszczę brwi.
– Dlaczego?
Dobra, wiem, że Jeremy, Knox i Killian są świetnymi wujkami dla Poppy. Gdyby tak nie było, już dawno bym ich stąd wypieprzył. Ale taki wniosek z ust pięciolatki jest, delikatnie mówiąc, zaskakujący.
– Bo Bóg nie weźmie ciebie do nieba – śmieje się Poppy, a ja cały zastygam.
Jestem w stanie tylko mrugnąć.
Nie mam pojęcia, co tu się właśnie wydarzyło i co zaszło w umyśle mojej małej córeczki. Nie wiem, co odpowiedzieć. Nie wiem, kurwa, nic.
Błądzę we mgle.
Jak każdego dnia, odkąd zostałem sam z roczną córką.
– Poppy – mówię aż nazbyt poważnie, bo mała marszczy swoje drobne brewki – nigdy cię nie zostawię, jasne? Zawsze będę o ciebie dbał.
– I ja o ciebie też, tatusiu! – Uśmiecha się tak, że topnieje mi serce. – Te łapy pilnują prawa! – Unosi ręce, cytując mi Psi Patrol.
Odchrząkuję, bo coś cholernie silnego ściska mi serce. Patrzę na moją córkę i wiem, że zrobiłbym dla niej wszystko.
Wszystko.
– Chodź, szczeniaczku – mówię miękko. – Nie możemy się spóźnić.
– Tak, tatusiu. Panna C nie cierpi spóźnień!
Panna C...
Boże, dopomóż.
Charlie Brown i jego kompania, amerykańska bajka, animowana wersja Fistaszków – komiksu Charlesa Schulza (1969 r.) (przyp. aut.).
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro