Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział VI

Alex

Budzi mnie łopata napieprzająca w moją głowę.

Serio.

Ktoś stoi nade mną i próbuje mnie dobić, napieprzając w mój pusty łeb jakimś narzędziem przypominającym co najmniej tę łopatę do odśnieżania, której Ezra używa na Bluey's Ranch do wywalania gnoju.

Jęczę w poduszkę i próbuję odwołać się do jakichś moich przodkiń będących z pewnością czarownicami, by mi pomogły i rzuciły klątwę na tego, kto wlewał mi do gardła whiskey, jakby była wodą.

Kurwa.

Krzywię się pod nosem, uświadamiając sobie, że to byłam ja.

Nikt inny nie jest winny mojego stanu.

Sapię, czując, jak zbiera mi się na wymioty, i przekręcam się na plecy. Mrugam, ale to niewiele daje. Świat jawi mi się w plamach i dziwnych barwach i zanim wyostrzę wzrok na tyle, by cokolwiek dostrzec, dochodzę do dwóch wniosków.

Po pierwsze, jeszcze nie wytrzeźwiałam.

Po drugie, jest cholernie wcześnie, bo pomieszczenie, w którym się znajduję wciąż niknie w mroku.

Nabieram głęboko powietrza i zastanawiam się, czy zdążę dobiec do łazienki, zanim treść mojego żołądka opuści moje ciało z tą samą prędkością, jak pewnie zrobiła to wczoraj moja godność.

Niczego nie pamiętam.

Mam ochotę zdzielić się po twarzy, a kiedy dociera do mnie, że na urodzinach River był także ojciec mojej wychowanki, chwytam za poduszkę leżącą tuż obok i przyciskam ją sobie do twarzy.

I krzyczę.

Dźwięk zostaje stłumiony przez materiał i gruby puch, więc nie daje mi to żadnej satysfakcji.

W tej samej chwili dociera do mnie jakiś dziwny odgłos. Odsuwam poduszkę i wbijając wzrok w śnieżnobiały sufit, marszczę brwi.

Co, do cholery...

Odgłos znów odbija się echem od ścian... mojej sypialni – Jezu, dobrze, że chociaż trafiłam do domu, myślę – i do złudzenia przypomina... chrapanie.

Alexandro Cloverly, coś ty znowu odjebała?, pytam samą siebie, zastanawiając się, jakim cudem dotarłam do domu i... z kim to zrobiłam.

Wówczas zaczynają do mnie wracać wspomnienia, więc podrywam się zbyt gwałtownie i opieram na łokciach, by rozejrzeć po sypialni.

Sapię, zaskoczona, kiedy dochodzę do kolejnych wniosków.

Po trzecie, nie jestem tu sama.

Po czwarte, na moim fotelu... śpi mężczyzna.

I to nie byle jaki mężczyzna.

Przełykam gulę w gardle, kiedy dociera do mnie, że to Ryder.

Pieprzny Ryder Southon śpi na moim fotelu, na jego twarzy leży mój jasnobrązowy kapelusz, jego nogi są szeroko rozstawione, a ręce zaplecione na torsie.

Na litość boską, jak do tego doszło?!, pytam samą siebie, ale odpowiedź nie nadchodzi.

Brakuje mu tylko krzyżówek w jednej dłoni i piwa w drugiej, by przypominał prawowitego starszego pana...

Nie.

Stop.

Nie będę myśleć o Ryderze jako o starszym panie zasypiającym w fotelu z krzyżówkami w ręce. Aż się wzdrygam.

Próbuję wyrównać oddech, zastanawiając się, ile właściwie lat ma ten facet. Jest ode mnie starszy, to na pewno. Ale o ile? To pozostanie zagadką, przynajmniej na jakiś czas. Wiem, że to kilka, może kilkanaście lat, a to uświadamia mi, że sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, kompletnie nie powinna mieć miejsca.

Bo dociera do mnie, że to właśnie Ryder upewnił się, że trafiłam do domu, do... swojego łóżka. Ba, zasnął na fotelu, bo pewnie mnie pilnował, podczas gdy ja...

Kurwa.

Spiłam się jak ostatnia idiotka.

Krzywię się i opadam na poduszki. Nie wiem, dlaczego pozwoliłam sobie dotrzeć do takiego zakrętu? Dlaczego pozwoliłam sobie spić się tak bardzo, że nawet nie pamiętam, jak wróciłam do domu? Dlaczego... jestem takim cholernym rozczarowaniem?

Pochrapywanie zostaje zastąpione dźwiękiem jasno świadczącym o tym, że mój przypadkowy lokator się wybudza.

Pragnę stąd uciec.

Schować się pod kołdrą.

Udawać, że mnie nie ma.

Ale wiem, że to na nic, kiedy w następnej chwili słyszę zduszone, zachrypnięte:

– Dzień dobry.

To „dzień dobry" rozbrzmiewa w mojej duszy – takie odnoszę wrażenie. Przecieka przez skórę, miesza się z krwią w żyłach i dociera... wszędzie. To „dzień dobry" sprawia, że moje ciało staje w płomieniach, choć bardzo tego nie chcę. Wreszcie – to „dzień dobry" brzmi jak coś, czego mogłabym słuchać częściej.

Każdego poranka.

Naprawdę nie miałabym nic przeciwko temu.

Otwieram usta, ale zaraz je zamykam. Sapię, nie wiedząc, co powiedzieć, a wtedy słyszę znów jego głos.

– Wystarczy „dzień dobry", panno Cloverly – mamrocze Ryder, jakby wiedział, że nie potrafię zebrać myśli, że nie wiem, jak zareagować.

– Przepraszam... – wypalam gwałtownie i wyraźnie słyszę, jak łamie mi się głos. – Jest mi tak wstyd... – jęczę i zaciskam powieki, zanim zrobię coś tak głupiego, jak rozpłakanie się w towarzystwie faceta, który zapewnił mi bezpieczny powrót do domu.

W odpowiedzi słyszę ciche westchnienie, a potem znajome skrzypienie fotela, kiedy Ryder najwyraźniej postanawia wstać. Nie odważam się otworzyć oczu nawet wtedy, gdy ten facet podchodzi bliżej i przysiada na łóżku tuż obok mnie.

– Nie stało się nic złego – uspokaja mnie, a ja czuję jego ciążącą obecność, nawet jeśli w ogóle mnie nie dotyka.

Rozchylam powieki, ale uparcie wpatruję się w sufit, bo brakuje mi odwagi, by spojrzeć temu facetowi w oczy.

– Przyprowadzę twój wóz, panno Cloverly – chrypi, a ja czuję, jak całe moje ciało pokrywa się gęsią skórką. – Dobrze?

Kiwam pospiesznie głową.

Chryste, tak mi wstyd. Spiłam się przy ojcu mojej uczennicy. Przy mężczyźnie, o którym zbyt często myślę, który tak bardzo na mnie działa.

– Tak, to brzmi... dobrze – mamroczę, nadal na niego nie patrząc, bo on nie rusza się z miejsca, więc wydaje mi się, że powinnam powiedzieć... cokolwiek. Czuję, jak ogień pali moje policzki. W dodatku chce mi się wymiotować, a głowa boli mnie tak bardzo, że z chęcią bym ją odrąbała.

– Panno Cloverly... – zaczyna Ryder, a ja krzywię się bezwiednie.

– Naprawdę... – odzywam się, zanim zdoła dokończyć myśl. Odchrząkuję. – Jak mogę ci podziękować... panie Southon? – sapię i powoli, bardzo powoli, przenoszę na niego spojrzenie, choć potwornie się tego boję.

W spojrzeniu Rydera nie ma jednak niczego oceniającego. Wręcz przeciwnie – widzę tam tylko troskę i może odrobinę rozbawienia, a to sprawia, że kamień spada mi z serca.

– Kiedy wrócę z twoim wozem, z chęcią napiłbym się kawy – mówi cicho, prawie mruczy, a potem uśmiecha się delikatnie samym kącikiem ust.

Potem wstaje, a ja odprowadzam go wzrokiem aż do progu mojej sypialni. Gdy go przekracza, zauważam jeszcze, że zakłada na głowę trzymany w dłoni kapelusz.

Mój kapelusz.

Nie wiem, dlaczego nie mam nic przeciwko temu, że mi go ukradł.

Skupiam się na dźwiękach otoczenia i dopiero gdy dociera do mnie trzask drzwi na dole, zrywam się z łóżka jak oparzona.

Albo raczej jak idiotka – tak, to z pewnością adekwatniejsze określenie.

Widok sukienki nadal opinającej mojej ciało jest pewnym pocieszeniem. Niewielkim, ale zawsze. Kiedy jednak docieram do łazienki i od razu napotykam swoje odbicie w lustrze, aż się wzdrygam, a krzyk przerażenia zamiera mi na ustach, zastąpiony wyrazem totalnego zażenowania.

Na głowie mam strusie gniazdo. Pod oczami coś, co przypomina legowisko wyjątkowo brudnej pandy. Szminka rozmazała mi się tak, że mogłabym startować w castingu na Jokera. Całokształt przypomina dość nieśmieszny żart, ale nawet nie chcę się zastanawiać nad tym, co musiał sobie pomyśleć o mnie Ryder, skoro nie dość, że pilnował mnie przez całą noc, to jeszcze widział mnie w takim stanie.

Rozbieram się najszybciej, jak potrafię, a złość na samą siebie odpędza nawet ból głowy, przynajmniej chwilowo. Pakuję się pod prysznic i funduję swojemu ciału strugę zimnej wody, licząc, że choć trochę mnie ocuci. A może ukarze?

Nie wiem, ile zajmie Ryderowi sprowadzenie tutaj mojego auta – ani jak ma zamiar tego dokonać – ale staram się uwinąć na tyle szybko, by zdążyć zrobić mu tę pieprzoną kawę.

Dlatego właśnie rezygnuję z makijażu; skoro Ryder i tak widział mnie w o wiele gorszym wydaniu, to blada cera i podkrążone oczy nie zrobią na nim wrażenia. Aby choć trochę polepszyć sobie humor, wkładam sportową bieliznę, moje luźne dresowe spodenki, które kocham bardziej niż whiskey, i pierwszy lepszy tank top. Zerknąwszy na zegarek, stwierdzam, że Ryder może pojawić się lada chwila, więc opuszczam łazienkę i ruszam na dół.

I robię to w porę, bo wyraźnie słyszę dobiegający z zewnątrz odgłos silnika mojego auta. Zatrzymuję się dopiero w kuchni, a tam skupiam na ekspresie do kawy. Kiedy go włączam, zauważam, jak bardzo drżą mi ręce. Krzywię się i sięgam po proszki przeciwbólowe, bo napierdalanka w głowie daje o sobie znać w tej samej chwili, w której zaczynam się zastanawiać, czy już mam problem z alkoholem.

Wzdycham i chcę skierować się do wejścia, by otworzyć Ryderowi, gdy orientuję się, że... sam siebie wpuścił do środka. Odwracam się i z zaskoczeniem odkrywam, że widok tego faceta w moim przedsionku, kiedy ściąga swoje ciężkie kowbojskie buty, a potem rozgląda się, jakby wyławiał mnie wzrokiem, jest czymś... zupełnie naturalnym. Jakby tak właśnie powinno być. Nie czuję się niezręcznie, nie mam mu za złe, że wszedł tu jak do siebie.

Jest... dobrze.

Wtem Ryder zauważa mnie we wnęce otwartej kuchni i uśmiecha się krzywo, kierując kroki w moją stronę.

– Przepraszam, że tak się panoszę, ale uznałem... – zaczyna i zatrzymuje się po drugiej stronie wyspy. Przysiada na wysokim stołku i kładzie na blacie przedramiona, a potem wbija we mnie dość... rozbawione spojrzenie.

I, Chryste, dlaczego on wciąż ma na głowie mój kapelusz?

– Ale uznałeś...? – podpytuję, bo milczy zbyt długo. I zbyt intensywnie się we mnie wpatruje.

– Uznałem, że tej nocy nasza relacja weszła na nowy poziom. – Po tych słowach puszcza do mnie oko.

Ryder Southon puszcza do mnie oko.

Nie wiem, jak powinnam się z tym czuć.

Dlatego odpowiadam w jedyny słuszny i elokwentny sposób:

– Eee...

– Wszystko okej, panno Cloverly? – pyta miękko, ale marszczy brwi, jakby obawiał się, że wczorajsza alkoholowa przygoda spaliła mi przynajmniej część szarych komórek.

– Nie – odpowiadam od razu, nie przemyślawszy nawet tego, na co on jeszcze bardziej marszczy brwi. – Znaczy tak. Jest okej. Tylko... – Zupełnie brakuje mi pomysłu na to, co powinnam teraz powiedzieć. – Masz na głowie mój kapelusz – wypalam, wskazując na jego głowę.

Ryder zastyga i sięga do głowy, a potem ściąga stetson i kładzie go na blacie. Przez chwilę na niego patrzy, a potem śmieje się jakby sam do siebie.

– Przepraszam, musiałem to zrobić odruchowo – mówi, a do mnie dopiero po chwili dociera, co to w ogóle oznacza.

To znaczy... dla mnie nic. Jestem zwykłą nauczycielką z Teksasu, która nie ma nic wspólnego z farmą, ale Ryder...

Ryder jest kowbojem. Takim z krwi i kości.

I musi, po prostu musi znać zasadę kowbojskiego kapelusza. Ale z drugiej strony... Ryder ma jakieś sto lat i z pewnością wyrósł już z takich gówniarskich zagrywek, prawda? I to przypadek, że teraz patrzy na mnie tak... intensywnie?

– Bardzo się wygłupiłam? – pytam, zmieniając szybko temat, a kiedy on odchyla się na stołku, znów prezentując mi swoją szeroką szyję, dodaję wyjaśnienia, nim pomyśli, że piję do tego cholernego kapelusza: – No, wczoraj.

– Panno Cloverly... – mruczy Ryder, aż przechodzą mnie ciarki. – Była pani urocza.

Urocza.

Znowu.

I ta panna Cloverly... Cholera. Czy pilnowanie mnie pijanej, wchodzenie do mojego domu jak do siebie i dreptanie po moim drewnianym parkiecie w skarpetkach nie powinno sprawić, że ten facet zacznie mnie nazywać po imieniu? Jakoś bardziej... ludzko? Choć odrobinę przyjaźniej?

Otwieram usta, ale wiem, że nie powiem niczego sensownego, bo na określenie mnie uroczą po prostu nie ma sensownych odpowiedzi, więc zerkam z westchnieniem na ekspres i mruczę pod nosem:

– Na co ma pan ochotę, panie Southon? – Słyszę tylko ciszę, więc przenoszę spojrzenie na Rydera, a on z kolei gapi się na kapelusz. Super, może go sobie wziąć i stąd zniknąć. Uratowałby mnie tym samym przed zrobieniem z siebie idiotki do końca. – Czarna, z mlekiem...? – dodaję, bo on wciąż milczy, co zaczyna się robić niepokojące.

– Czarna, bez niczego – odpowiada niskim tonem i spogląda prosto w moje oczy. – Mocna – szepcze prawie i nim się odwracam, przyłapuję go na tym, jak sunie spojrzeniem po moim ciele.

Przechodzi mnie dreszcz.

Cholernie intensywny dreszcz, aż o mało co nie potykam się o własne nogi, robiąc ten jeden krok bliżej ekspresu.

Tylko kawa, Alex, strofuję samą siebie. Dasz mu kawę, potem przeprosisz za to, jak się spiłaś, podziękujesz za pomoc i zapewnisz, że nadal jesteś dojrzałą, odpowiedzialną i dorosłą nauczycielką, której Ryder może powierzać swoje dziecko.

A kiedy on już stąd pójdzie, głęboko przemyślisz wybory, jakich ostatnio dokonujesz...

...panno Cloverly.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro