Rozdział V
Ryder
Alexandra Cloverly mnie wykończy.
To jest tak pewne, jak fakt, że każdego poranka wstaje słońce.
Ta dziewczyna...
Wszystkie moje myśli, które krążą wokół niej, są tak bezczelne, brudne i pochrzanione, że sam zaczynam się siebie obawiać.
Dopiero co odwiozłem Poppy i zostawiłem ją pod opieką Harolda, który obiecał, że będzie miał na nią oko. Jak zawsze zresztą. Ten człowiek jest nie tylko moim przyjacielem. Stał się także kimś w rodzaju dziadka dla mojej córki. I wiem, że mogę zawsze na niego liczyć.
Wzdycham, bębniąc palcami o skórzaną kierownicę. Co ja właściwie robię?, pytam samego siebie, ale odpowiedź w ogóle nie nadchodzi. Mój pochrzaniony umysł postanawia milczeć, nie udzielając mi żadnej pomocy.
Jedno jest pewne. Wracam właśnie na farmę River, choć nie znajduję żadnego sensownego powodu, by to robić. Nawet nie rozumiem, dlaczego zaproponowałem, że odwiozę Alex. Ale kiedy zobaczyłem, jak Poppy zasypia na jej rękach, cholera, coś ścisnęło mi serce tak mocno, że na moment zabrakło mi tchu.
I przysięgam, że usłyszałem wówczas ten głos w głowie, łudząco podobny do tonu Aliyah, kiedy dawała mi opieprz. Ten głos powiedział mi, że powinienem zatroszczyć się o Alexandrę, jakoś jej podziękować za to, jak zajmuje się Poppy.
Wiem, że tańczę na cienkiej linie, a pode mną żarzą się węgle. Upadek będzie cholernie bolesny, więc w ogóle go nie planuję. Przecież panuję nad sytuacją, tak? Nie pozwolę, by wymknęła się spod kontroli.
I pewnie dlatego właśnie jadę do River, by odwieźć jej przyjaciółkę, która przecież mogłaby nocować na Bluey's Ranch, gdyby tylko się uparła. Historia o tym, że w pokoju gościnnym śpi Hardy, jakoś mnie nie przekonuje.
Nie wiem nawet, co ten kowboj z Wyoming tutaj robi, ale chyba nie będę w to wnikał. Nigdy nie interesowałem się miejscowymi plotkami i nie zamierzam tego zmieniać.
Liczę tylko, że nie robię z siebie głupka na oczach tych wszystkich ludzi. Niekoniecznie lubię, kiedy to o mnie krążą jakieś niestworzone historie, bo moi durni bracia lubią to wykorzystywać przeciwko mnie. Chryste, Bryan nie da mi żyć, dociera do mnie nagle. Mój ojciec przyjaźnił się z szeryfem wiele, wiele lat, a ja nawiązałem z nim podobną relację, kiedy tylko dorosłem. A może nawet wcześniej.
A to uświadamia mi, że jestem o wiele starszy od Alexandry. O dobrą dekadę, pewnie więcej.
I dlaczego znów myślę o tej dziewczynie?
Parkuję pick-upa przed domem River i wzdycham. Przeraża mnie to, że coraz więcej moich myśli krąży wokół panny Cloverly, tym bardziej że trwa to od ponad roku i nawet jeśli myślałem, że w końcu minie, to okropnie się myliłem. To się pogarsza. Z każdym dniem i każdą nową sukienką, w której ją widzę.
Myślę, że powinienem dostać jakiś medal za to, że udaje mi się utrzymywać spojrzenie na jej oczach, podczas gdy naprawdę bardzo mocno chcę sięgać wzrokiem o zdecydowanie dalej.
Wysiadam z wozu i idę powoli w stronę rzeki, mijając dom.
– No ty już nie pierwszej jesteś młodości... – słyszę nagle, kiedy jestem tuż obok werandy, i aż podskakuję w miejscu – ...więc nie ustawaj i szukaj tej miłości.
– Wilmo – mamroczę, uniósłszy wzrok na babcię River, która zakopana pod kocami siedzi na swojej ulubionej ławeczce. – Wystraszyłaś mnie na śmierć.
Ta diablica ma czelność się roześmiać.
– Wiesz, w twoim wieku... – dowala mi jeszcze, na co mrużę oczy.
– Przypominam ci, że Harold jest starszy ode mnie – odcinam się, na co ona unosi brew, jakby samym tym gestem chciała mi pokazać, że nie mam z nią szans w słownych utarczkach.
A sekundę później dociera do mnie, że ma rację.
– I choć czasem przypominasz mi kota, co się skrada, gdy najdzie go ochota. I choć może to potrwać czasu wiele, jak przyjdzie, będziesz nie jak kot, a głupi jak cielę – poucza mnie, na co kręcę głową, ale brakuje mi odwagi, by jej przerwać.
Wilma... to Wilma. I to tłumaczenie wystarczy, by kochało ją całe miasteczko.
Mimo wszystko śmieję się cicho pod nosem i pożegnawszy się z nią krótkim skinieniem, idę dalej.
Ciągnie mnie nad tę cholerną rzekę i naprawdę staram się wmówić sobie, że to przez atmosferę przyjacielskiego spotkania, że po prostu potrzebowałem wyjść do ludzi.
I będę się tak oszukiwał dopóty, dopóki w to uwierzę.
Kiedy docieram na miejsce, dostrzegam małe zamieszanie wokół Hardy'ego, który właśnie przymierza się do gitary. Ignoruję to zupełnie, bo mój wzrok przyciąga Alexandra. Oczywiście, że tak. Ta dziewczyna działa na mnie jak pieprzony magnes i naprawdę mnie to niepokoi.
Ale jak mógłby nie zwrócić na nią uwagi, kiedy unosi whiskey do swoich czerwonych ust i pociąga z butelki solidny łyk?
Boże, jestem tylko mężczyzną.
W międzyczasie Hardy trąca struny, między nami rozpływa się jakaś melodia, którą kojarzę z radia, i... Alexandra także ją kojarzy, bo zaczyna piszczeć i bujać się powolnie do rytmu.
Ruszam w jej kierunku, łypiąc okiem na Coltona, siostrzeńca Willa, ale on cały skupia się od początku tej imprezy na River, co w jakimś stopniu mnie uspokaja. Jasne, mogę skrycie wariować na punkcie panny Cloverly, ale stawanie w szranki z jakimś młodzieniaszkiem, który prawie że wychowywał się na mojej farmie, jest ponad moje siły.
Po prostu kazałbym mu się stąd wynosić.
Tak, zachowałbym się jak cywilizowany facet, a nie jakiś jaskiniowiec.
Ledwie mija początek piosenki, a Will porywa do tańca swoją żonę Sloan i jeszcze ma czelność kiwnąć mi na Alexandrę. Cholera, jakbym nie wiedział, czego oczekuje się od mężczyzny w takich okolicznościach. Tylko że... taniec z tą dziewczyną wydaje mi się czymś, co wpędzi mnie do grobu.
A mimo to pcham się do niego więcej niż chętnie.
– Panno Cloverly, czy mogę prosić? – mruczę jak jakiś skończony idiota, wyciągając rękę w stronę Alexandry. Ona najpierw patrzy na nią, potem na mnie, a na końcu na butelkę i przysięgam... wzdycha smutno, kiedy ją odstawia.
Cholerne dziewczyny z Teksasu. Wykończą każdego faceta, jeśli ten tylko im na to pozwoli. A ja... cóż, oddaję się w ręce tej konkretnej aż nazbyt ochoczo.
Kiedy czuję na swojej skórze dotyk palców Alexandry, przechodzi mnie prąd. Dokładnie tego samego doświadczyłem nie dalej jak w poniedziałek, kiedy tak naturalnie chwyciła mnie za rękę, najwyraźniej chcąc mnie pocieszyć. Przełykam gorycz w ustach, która pojawia się na wspomnienie tego, co wtedy usłyszałem. Nie sądziłem, że Poppy tak bardzo to wszystko analizuje. Rzadko pyta o Aliyah, nie może jej nawet pamiętać, a mimo to... Obiecałem sobie, że coś z tym zrobię, ale na razie nie miałem pomysłu co.
Czasami tak cholernie mocno wydaje mi się, że kompletnie nie radzę sobie w roli ojca. Nawet jeśli jestem nim od prawie sześciu lat.
Te przemyślenia zajmują mi ledwie parę sekund, ale skutecznie odwracają moją uwagę od tego, że znów chcę uciec przed Alexandrą. Zupełnie tak, jak uciekłem na tamtym przeklętym placu zabaw, gdy wycofałem rękę z jej uścisku.
A teraz jest o wiele gorzej.
Bo nie tylko trzymam dłoń tej dziewczyny w swojej. Drugą rękę układam w dole jej pleców i kiedy tylko to robię, czuję pod opuszkami palców odkrytą skórę, przez którą przechodzi wyraźny dreszcz. Pozwalam sobie na myśl, że to dzięki mnie. A to jeszcze nie wszystko. Alexandra przybliża się do mnie, dotyka mojego torsu, trącając palcami włoski na klacie, aż mam ochotę przekląć. Jest tak blisko mnie, że prawie mogę sobie wyobrazić, jakby to było mieć na sobie jej piękne ciało. Na to jednak już sobie nie pozwalam, wręcz besztam się w myślach.
Bujamy się powoli do piosenki śpiewanej przez Ezrę, a ja po prostu nie mogę odwrócić wzroku od zielonych oczy obserwujących mnie uważnie. Nazbyt uważnie.
Jestem wysokim skurczybykiem, a Alexandra nie należy do najniższych znanych mi kobiet, a mimo to nadal nad nią góruję. Wydaje się tak drobna, że odnoszę wrażenie, że mógłbym objąć ją i schować w ramionach przed całym światem.
Przeraża mnie to, że naprawdę chcę to zrobić.
Nagle melodia się urywa, a ja równie gwałtownie tracę kontakt z ciałem tej zjawiskowej dziewczyny.
Mielę przekleństwo w ustach, gdy ona odwraca się ode mnie i razem ze Sloan zaczyna bić brawo Hardy'emu. Wyławiam jeszcze pełne rozbawienia spojrzenie Williama i tak, żeby nikt tego nie widział, pokazuję mu środkowy palec, na co ten kretyn śmieje się w głos.
– Nooo – zaczyna nagle Alexandra – czas na nas! – Dopiero wtedy dostrzegam, że River i Ezra chyba na moment zapomnieli o naszej obecności. – Trzeba jeszcze kury zagnać do kurnika i ten... – mamrocze dalej i zbiera porzuconą na ławce torebkę. Odrobinę bełkocze, a przez to myślę, że ona jest nie tylko urocza, jak nazwałem ją na początku, lecz także piekielnie słodka.
I seksowna.
O tym nie mógłbym zapomnieć.
Zanim ktokolwiek zdołałby odpowiedzieć, Alexandra chwieje się lekko, więc łapię ją w pasie i powoli prowadzę w stronę ścieżki. Kiwam na pożegnanie wszystkim, nawet burczę coś pod nosem, ale cały skupiam się już na tym, by doprowadzić moją pijaną taneczną partnerkę w całości do wozu.
I w połowie drogi rezygnuję.
Alexandra śmieje się, wyrywa mi i tańczy na ścieżce, śpiewając tę samą piosenkę, z tym że okropnie ją fałszuje. Prycham i biorę się pod boki, widząc, jak wiruje i jaka jest pełna życia.
– Pomóc ci, Ryder? – słyszę tuż obok i widzę mijających mnie Williama i Sloan, ale kręcę głową.
– Nie wiem, co musiałoby się stać, żebym nie poradził sobie z dziewczyną, przyjacielu – odpowiadam mu, na co on uśmiecha się pod nosem, a Sloan posyła mi dziwnie rozanielone spojrzenie.
Też trochę wypiła i jestem pewien, że w jej głowie tworzą się już jakieś dziwne wizje ze mną i panną Cloverly w rolach głównych.
– Chodź, koniczynko – mówię, zanim zdołam to przemyśleć, i modlę się w duchu, by Alexandra jutro nie pamiętała, jak ją właśnie nazwałem.
Łapię ją w talii i próbuję prowadzić, ale ona znów się chwieje, więc niewiele myśląc, biorę ją na ręce. Jedna z jej rąk trafia na mój kark, a tam palce dziewczyny zaczynają muskać moje trochę zbyt długie włosy. Drugą dłoń opiera mi na torsie i nic sobie nie robi z tego, że przez całe moje ciało przebiegają ciarki.
Ta kobieta chce mnie wykończyć.
– Tak mi przykro, Ryder... – wypala nagle, a ja cały się spinam. Uparcie nie odwracam wzroku od ścieżki przede mną, bo gdybym spojrzał teraz w jej oczy i zobaczył w nich coś na kształt litości, nie wiem, jakbym zareagował. – Jesteś za dobry na to, by cierpieć – mamrocze jeszcze i nagle opiera głowę na moim torsie.
Wzdycham cicho.
Chwilę później zatrzymuję się już przy moim aucie i nadal nie mogę zebrać myśli.
– To, jacy jesteśmy, nie wpływa na to, co nas spotyka – odpowiadam w końcu mętnie, ale ona mnie chyba już nie słyszy.
Zerkam na jej piękną twarz, na którą pada światło księżyca. Chyba zasnęła. Ma przymknięte powieki, a długie rzęsy rzucają głębokie cienie na jej delikatnie zaczerwienione policzki. Boże, ta dziewczyna jest tak piękna. I tak bardzo niedostępna.
Jakimś cudem udaje mi się ułożyć ją na siedzeniu pasażera i nawet przypiąć pasem, odsuwając nieco torebkę, którą jeszcze nad rzeką przełożyła przez ramię, a potem pakuję się za kierownicę. Wiem, gdzie mieszka, więc od razu ruszam pod jej adres. Wraz z odpaleniem silnika w aucie rozbrzmiewa spokojne country płynące z lokalnej rozgłośni. I dobrze, muzyka choć trochę zagłusza moje myśli i przyspieszone bicie serca, które nie ma żadnego prawa, by bić tak gwałtownie.
Przecież nic się nie dzieje. Nie robię niczego złego. Tylko wydaje mi się, że zalewają mnie jakieś pochrzanione wyrzuty sumienia. Tak, z pewnością. To...
Wszystko jest dobrze.
Okłamuję tak siebie, aż docieram pod dom Alexandry. Tam najpierw wyławiam z jej torebki klucze – wmawiając sobie, że w tych okolicznościach nie pozostawiono mi innego wyboru, niż pogrzebać trochę w jej rzeczach – a potem wysiadam i przechodzę na drugą stronę auta.
A Alexandra nadal śpi.
Wygląda tak słodko i niewinnie, że aż brakuje mi tchu. Ale znam prawdę. W tej dziewczynie drzemie ogień i obawiam się, że kiedyś najzwyczajniej w świecie mnie spopieli.
Biorę ją na ręce i podchodzę do drzwi wejściowych. Udaje mi się je otworzyć, a potem wpadam do środka, potykając się prawie o jakieś porzucone przed progiem buty. Zamykam drzwi za sobą kopnięciem i...
Zastanawiam się, co, do cholery, robić dalej.
Rozglądam się. Po lewej mam kuchnię, po prawej salon z kanapą, którą nie wygląda na wystarczająco wygodną, by Alexandra mogła na niej spać.
Przede mną są schody.
Schody prowadzące z pewnością między innymi do jej sypialni.
Klnąc pod nosem, po prostu tam idę. Nie wiem, jak to zniosę. Może zamknę oczy? Obawiam się bowiem, że widok tej dziewczyny leżącej w łóżku wyryje mi się w pamięci na bardzo długo. A ja naprawdę nie lubię katować samego siebie.
Docieram do odpowiedniego pomieszczenia kompletnie na czuja. Wchodzę do środka i staram się, jak mogę, nie rozglądać i tym samym nie naruszać jej przestrzeni osobistej. Widzę jednak wielkie łóżko z baldachimem i właśnie tam delikatnie układam Alexandrę, która nagle zaczyna mamrotać coś cicho.
Panikuję.
Nie wiem dlaczego, ale nie chcę, żeby wiedziała, że ją tutaj zaniosłem.
Ona jednak na szczęście nie otwiera oczu, a kiedy się prostuję i zerkam na nią z góry, wydaje się, że śpi jak zabita. Sięgam do jej nóg i zdejmuję kowbojki, przełykając gwałtownie ślinę, bo nagle zaschło mi w gardle.
Nakazuję sobie opanowanie, dosłownie, ale gdy nagle czuję na dłoni uścisk – właśnie w chwili, kiedy zamierzałem stąd wyjść – zastygam jak rażony piorunem, a moje postanowienia trafia szlag.
Tym bardziej że Alexandra chrypi niskim głosem:
– Zostań ze mną, Ryder.
Ryder.
Po raz drugi nazwała mnie imieniem. Po raz drugi nie jestem tylko panem Southonem.
– Kurwa... – sapię cicho, bo wiem, że ta walka jest z góry przegrana.
Ściskam delikatnie jej dłoń, a potem jej ręka opada bezwiednie na pościel.
– Zostanę, koni... – Milknę, sznuruję usta.
Na zbyt wiele pan sobie pozwala, panie Southon, besztam się w myślach i w końcu rozglądam po sypialni.
Ostatecznie wybieram fotel z podnóżkiem stojące w rogu pomieszczenia przy małym regale.
Obiecuję sobie, że usiądę tam tylko na chwilę. Tylko upewnię się, że Alexandra śpi spokojnie, że nie wiem, nie wymiotuje, nie zrobi sobie krzywdy, cokolwiek.
Tylko na chwilę.
A potem stąd zniknę i nigdy nie przyznam się nikomu do tego, jak bardzo ta dziewczyna zalazła mi za skórę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro