.8. A, co ja nianią jestem?
Dwadzieścia lat temu
W pomieszczeniu, w którym znajdował się monitoring, przy niewielkim stoliku, siedziało trzech mężczyzn, wszyscy należeli do starej gwardii Victora Blacksmitha.
Oprócz nich była tu też młoda kobieta. Shorty siedziała przy monitorach i obserwowała, co dzieje się na placu przed budynkiem i w samym Klubie.
Na jednym z ekranów obserwowała Aarona, który ciągnął za rękę małego chłopca, ten szarpał się i bronił na tyle, na ile mogło bronić się sześcioletnie dziecko. Na tyle Shorty oceniała jego wiek. Zięć bossa kierował się do pomieszczenia, w którym ona i koledzy jej ojca odwalali swoją zmianę. Gdy Aaron wszedł do środka, mężczyźni przestali na chwilę grać w karty i zapatrzyli się na niego, czekając na polecenie. Aaron spojrzał na każdego z nich, jakby oceniał, czy pasują do miejsca, które mieli ochraniać; wszyscy, bez wyjątku, ubrani byli zgodnie z dress codem w garnitury, może na ulicy nie byłoby to zbyt wygodne, ale w Klubie mieli wyglądać elegancko.
Tank, bo taką ksywę miał ojciec Shorty, rozsiadł się na krześle przy stoliku i czekał na to, co powie Aaron. On przeniósł wzrok na Shorty.
— Zajmij się nim — rozkazał i popchnął chłopca w jej kierunku.
Shorty zrobiła minę jakby wdepnęła w gówno, a gdy Aaron wyszedł, powiedziała:
— A co ja, kurwa, nianią jestem?
Mężczyźni zaczęli się śmiać, dobrze wiedzieli, że ona, dwudziestodwuletnia córka Tanka, nie nadawała się do opieki nad dziećmi, nie do tego była szkolona. Jako członkini rodziny, która od kilku pokoleń służyła Blacksmithom, miała i chciała przejąć zadania ojca.
— Radziłbym ci uważać z tym gówniarzem — odezwał się jeden z towarzyszy jej ojca. — Wczoraj, jak Bolt go przywiózł, to on omal nie odgryzł ręki Sonny'emu.
— Ta, jasne. Uważaj, bo ci uwierzę. — Kucnęła naprzeciwko chłopca i uśmiechnęła się, żeby dodać mu otuchy, bo wydawał się przerażony. — Jesteś głodny? — zapytała.
Chłopiec zmarszczył ciemne i gęste brwi, a z jego twarzyczki zniknął strach zastąpiony przez złość.
— Uważaj, szykuje się do ataku — ostrzegł ją ten sam mężczyzna co przedtem. Cała reszta zaczęła się znowu głośno śmiać, a wtedy chłopiec popatrzył na nich z jeszcze bardziej zaciętą miną i zacisnął małe dłonie w pięści.
Shorty odsunęła się.
— Chryste, to faktycznie jakiś mały świr — stwierdziła.
Tank wstał z krzesła i podszedł do niej.
— On po prostu nie rozumie. Młody pan Blacksmith przywiózł go z Tajlandii — wyjaśnił. — Zdążyłem już go poznać. Ponoć ma na imię Ira.
— I to ma mi niby pomóc? — zapytała Shorty, nie odrywając wzroku od ciemnych oczu chłopca.
— Proponuję, żebyś zabrała go do starego Taja, on się z nim dogada — zaproponował Tank, klepiąc córkę po ramieniu.
**
Stary Taj naprawdę był stary i był Tajem, ale ponieważ nikt nie potrafił wymówić jego imienia i nazwiska, to po prostu mówiono na niego Taj. Mężczyzna już dawno się do tego przyzwyczaił i nie zwracał nikomu uwagi ani nie próbował nikogo poprawić. Taj prowadził jedyną w mieście szkołę Muay Thai i był dobrym znajomy Tanka.
Shorty spociła się jak świnia, próbując wsadzić chłopca do samochodu, bo ten postanowił, że nie wsiądzie za żadne skarby. Gdyby nie był dzieckiem, oberwałby po łbie, a potem wylądował w bagażniku. Gdy w końcu udało jej się zmusić go, żeby usiadł i zapiąć mu pasy, odetchnęła z ulgą, ale gdy sama zajęła miejsce, dostrzegła, że Ira zdążył już się odpiąć i zaczynał szarpać za klamkę. Całe szczęście, że zablokowała drzwi.
— Uspokoisz się wreszcie?! — krzyknęła. Ira mocniej zaczął się szamotać. Wtedy Shorty uruchomiła silnik, ruszyła gwałtownie, a potem równie gwałtownie zahamowała. Chłopiec odbił się od jej fotela, ale przestał się rzucać i usiadł nawet spokojnie. — Czyli jednak nie jesteś taki głupi — podsumowała jego zachowanie.
Gdy dotarli przed szkołę Taja, Shorty była wściekła jak osa. Nie dość, że gówniarz ją denerwował, to jeszcze dostała mandat za przewożenie go bez fotelika. Funkcjonariusz określił ją mianem nieodpowiedzialnej matki i dla przykładu wpisał najwyższy dopuszczalny mandat. Shorty miała ochotę napluć mu w pysk i zapytać, czy jest ślepy, bo ona była za młoda, żeby mieć takie duże dziecko.
— Cholerne psy powinny siedzieć w budach — zamruczała pod nosem, parkując na chodniku przed szkołą.
Jakiś przechodzień odwrócił się w jej stronę i zaczął coś krzyczeć. Shorty otworzyła okno, pokazała mu środkowy palec, na wierzchu dłoni wytatuowane miała trzy kowalskie młoty – znak starej gwardii. Przechodzień odwrócił się na pięcie i poszedł w swoją stronę.
Taj spoglądał na nią podejrzliwe, gdy tłumaczyła mu, z czym przyjechała. Trochę się nawet obawiała, że odmówi i sama będzie musiała jakoś dogadać się z tym smarkaczem. Jednak mężczyzna pokiwał tylko głową, zagadał coś do chłopca, a potem odwrócił się i poszedł gdzieś na tyły szkoły, gdzie mieściło się jego mieszkanie. Ku jej wielkiemu zdziwieniu, chłopiec pobiegł za nim. Shorty też poszła, chciała zobaczyć, co z tego wyniknie.
— Nie było cię w zeszłym tygodniu na żadnym treningu — stwierdził Taj, nalewając wody do czajnika.
— Byłam zajęta — odpowiedziała, niezupełnie zgodnie z prawdą. Czasami się jej po prostu nie chciało, i tyle.
Taj nie skomentował, zaparzył herbatę, jedną filiżankę podał jej, drugą chłopcu, a potem wyszedł, by wrócić po chwili z miseczką pełną jakiejś zupy, którą postawił przed Irą. Nie umknęło uwadze Shorty, że chłopiec popatrzył na Taja z wdzięcznością.
Potem przysłuchiwała się rozmowie starca i małego chłopca i pomyślała nawet, że to uroczy obrazek, bo Taj nie miał rodziny, a Ira mógłby być jego wnukiem, a może nawet prawnukiem.
Nagle poczuła wibracje na żebrach, odpięła marynarkę i z wewnętrznej kieszeni wydobyła telefon. To był Blacksmith. Odebrała.
— Gdzie jesteś? Już wieczór.
— Powiedział pan, że mam się nim zająć, więc zabrałam go do starego Taja.
— Do starego Taja…? I co? Dogadali się?
— Tak, wygląda na to, że tak.
— Daj mi go do telefonu!
— Kogo? Taja?
— Nie, kuźwa, Irę! Będę z nim szlifował mój tajski. Oczywiście, że Taja.
Shorty wyciągnęła komórkę do starca. Nie znała zbyt dobrze Aarona Blacksmitha, ale już za nim nie przepadła.
— Pan Blacksmith chce z tobą rozmawiać — wyjaśniła.
— Który? Stary czy młody?
— M… młody — odpowiedziała, zastanawiając się, czy trzydziestodwuletniego mężczyznę można nazwać młodym i, wiedząc jednocześnie, że on był po drugiej stronie i słyszał ich rozmowę.
Starzec przyjął telefon, przystawił do ucha tak, żeby nie dotknąć ekranu i zapytał:
— Taaa?
— Chryste, człowieku, mówi się „proszę” albo „słucham”, po tylu latach powinieneś już to wiedzieć!
— A staremu panu Blacksmithowi to nie przeszkadzało.
— Ale mnie przeszkadza. Nie ważne... Dogadałeś się z chłopakiem?
— Zdaje mi się, że jeszcze nie zapomniałem rodzinnego języka. Ale on jest raczej z tych małomównych.
— To i lepiej dla niego. A teraz mi powiedz, czy on się naszego nauczy?
— A czemu miałby się nie nauczyć? Jak nie będzie miał wyjścia, to będzie musiał zacząć gadać po naszemu. Tylko potrzebuje trochę czasu.
— Tyle to i ja wiem. Słuchaj… Niech chłopak zostanie na razie u ciebie, skoro się dogadujecie. Pewnie łatwiej mu będzie z kimś, kto go rozumie, a ja… Jakoś to żonie wyjaśnię — powiedział to już chyba sam do siebie, bo zaraz się rozłączył.
Taj oddał Shorty telefon. Będzie musiała zmienić ustawienia, bo słyszała wszystko, co mówił Aaron, a skoro ona słyszała, to inni też słyszeli, gdy ona z kimś rozmawiała.
Spojrzała na chłopca. Ten zdążył już zjeść zupę, a gdy spostrzegł, że Taj na niego patrzył, wyciągnął ręce przed siebie, ukłonił się i podziękował. Sara zauważyła, że to ujęło starego mistrza Muay Thai, bo uśmiechnął się szeroko.
Do tej pory nie miał tu nikogo, kogo mógłby nazwać rodziną, może ten chłopiec mógłby się nią stać? Chociaż na jakiś czas?
***
Wtorek 19 października. Obecnie.
Szeryf Wright i pastor O'Brien wrócili do Tatomy późnym wieczorem, bo szeryf uparł się, że porozmawia jeszcze z prokurator Young. Pojechali więc do siedziby prokuratury i spędzili tam prawie cały dzień, czekając na nią, ale kobieta nie wróciła do biura z terenu. Wright zostawił wiadomość z prośbą o kontakt i ruszyli do domu.
George O'Brien przez całą drogę szeptał modlitwy i polecał swoją córkę Bogu, powtarzając, że szczerze wierzy, że jeśli będzie gorliwy, wszystko skończy się dobrze. Anthony wiedział, że George nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłoby być inaczej. Gdyby nie młodszy brat Willow, który sam był w domu, George zostałby w stolicy. Nie rozumiał bezduszności systemu, który skazywał niewinną dziewczynę na pobyt w areszcie i, pomimo zapewnień szeryfa Wrighta, że Willow jest bezpieczna, nie potrafił się uspokoić.
Kolejnego dnia szeryfowi Anthony'emu zupełnie nie chciało się iść do pracy. Czuł się zmęczony, a do tego wiedział, że przydałoby się przejrzeć kartoteki zaginionych, być może ktoś szukał pana NN. Jak nigdy spóźnił się na swoją zmianę i, wchodząc na posterunek, wyminął Sofię, która chyba chciała mu coś powiedzieć. Poszedł do swojego biura, a kobieta szła za nim i mówiła coś, ale Anthony był tak zajęty swoimi myślami, że nie dosłyszał.
— Czy mam zadzwonić do tych z kryminalnej? — zapytała Sofia, opierając się ramieniem o futrynę drzwi.
Anthony przetarł zmęczone oczy.
— Po co?
— Bo takie są procedury? — odparła Sofia. To było coś pomiędzy pytaniem a stwierdzeniem. — Szeryfie, czy pan mnie w ogóle słuchał?
— Tak, oczywiście. Ale… czy możesz powtórzyć, chyba nie do końca się obudziłem. — Wydobył kubek po kawie, który stał na kontenerku z szufladami pod biurkiem. Zajrzał do środka, kubek był brudny, ale nie zapleśniały, więc zaczął rozważać, czy nie nalać sobie do niego kawy bez mycia go.
— Powiedziałam, że dzwonili z wysypiska.
— Jeśli znowu mają worek z kociętami, to niech zadzwonią do schroniska, ja nie mam czasu na takie głupoty. — Wziął kubek i wstał. Jednak postanowił go umyć.
— Mają worek, ale z ludzkimi zwłokami. Nie było pana, więc Benjamin pojechał zabezpieczyć teren.
Szeryf popatrzył na nią ze znużeniem.
— Z ludzkimi zwłokami? — powtórzył, jakby to miało mu ułatwić przyswojenie tego, co przed chwilą usłyszał. — Boże, co się dzieje z tym miastem? — szepnął, wręczając kubek Sofii. Wrócił do biura, zabrał kurtkę i klucze od samochodu i wyszedł.
Jakiś czas później wjechał na teren wysypiska. Tu czekał już na niego pracownik zakładu utylizacji. Mężczyzna miał wskazać mu drogę, bo teren był spory, trafiały tu odpady z Seattle i pobliskich miast oraz osad.
— Kto znalazł ciało? — zapytał Anthony, kierując się wskazówkami mężczyzny.
— Ja — odpowiedział zwięźle pasażer. — Peter Dotson — przedstawił się, wyciągając rękę do szeryfa.
Anthony uścisnął ją i ruchem głowy wskazał drogę, po której się poruszali.
— Daleko jeszcze?
— Nie, to już prawie tu. O, za tymi hałdami ziemi.
Przejechali przez wyłom w wale z ziemi i znaleźli się w miejscu, w którym nie było jeszcze odpadów. Na wprost stał zaparkowany radiowóz, którym przyjechał Benjamin. Anthony zatrzymał samochód i wysiadł, jego pasażer zrobił to samo, po czym pożegnał się i poszedł na nogach z powrotem.
Szeryf zauważył, że jego przyjazd sprawił, że Benjamin odetchnął z ulgą. Podejrzewał, że młody policjant przyjechał tu, bo nie było chętnych.
— Ponieważ miejsce nie jest publiczne, to postanowiłem, że nie będę rozstawiał parawanu ani rozwijał taśm, po prostu przykryłem zwłoki i czekałem, na szczęście niezbyt długo — wyjaśnił Benjamin. Chyba myślał, że Anthony go upomni, ale on sam nie widział potrzeby robienia tego wszystkiego.
Szeryf wyminął podwładnego i podszedł od razu do zwłok.
— Kogo tu mamy? — zapytał, unosząc całun.
— Białą kobieta, na oko po…
— Widzę przecież, nie musisz podawać mi oczywistych faktów? Sprawdziłeś kieszenie?
— Tak, zawierały tylko paczkę papierosów i złotą zapalniczkę. Mam je w samochodzie. Chce pan zobaczyć?
— Za chwilę. Żadnego telefonu? Portfela? Nic? — Anthony naciągnął rękawiczki, po czym odciągnął kołnierzyk koszuli denatki, by przyjrzeć się szyi. Wstęgi, pomyślał przyglądając się kawałkowi tatuażu widocznego na skórze. Już je wcześniej widział na zdjęciach gościa z kliniki. Przyjrzał się ułożeniu ciała. Kobieta leżała na plecach z ugiętymi kolanami, jakby nogi się pod nią załamały. Czyli stała w tym miejscu przed śmiercią lub została tak ułożona. Twarz nie wyrażała strachu czy zaskoczenia ani bólu, była spokojna, oczy spoglądały gdzieś w niebo. Anthony miał ochotę zamknąć powieki, ale się powstrzymał.
— Dokumentów nie było, telefonu też nie. Ma za to na sobie drogi garnitur — odezwał się nagle Benjamin. — Sprawdziłem. Raczej nie była pracownicą wysypiska — zażartował, trochę kiepsko jak na gust Anthony'ego. Ale szeryf musiał przyznać, że pomimo błota pokrywającego część ubrania, widać było że tkanina miała delikatny połysk i była gładka, to z pewnością nie był poliester.
Szeryf chwycił za rękaw marynarki i uniósł dłoń kobiety, chciał się przyjrzeć pierścionkowi, który był na środkowym palcu, zamiast tego jego uwagę zwrócił tatuaż na wierzchu dłoni.
— A niech mnie — skomentował Benjamin. — Młoty kowalskie, prawie takie same jak u tego gościa.
— Tak i to chyba nie jest przypadek. — Anthony ściągnął pierścionek i położył dłoń na miejsce. To nie był sygnet jak poprzednio, ale zwykła płaska obrączka z czarnego, być może lakierowanego metalu ze złotym grawerunkiem na wierzchu, który przedstawiał runy. Anthony już to wiedział. Od spodu pierścionek był złoty i również grawerowany. Szeryf nie byłby zaskoczony, gdyby widniało na nim to samo zdanie, co na obrączce NN. Wrzucił przedmiot do woreczka i wstał. — Zadzwonię do kryminalnej, to jakaś grubsza sprawa. — Wyciągnął telefon, wybrał numer i, czekając na połączenie, zaczął iść w kierunku samochodu. Po skończonej rozmowie, oświadczył:
— Nie przyjadą.
— Ale jak to: nie przyjadą?
— Ponoć są zawaleni robotą i nie mają kogo wysłać. Mamy poradzić sobie sami.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro