36. Przesłuchanie
Poniedziałek, 7 marca, obecnie.
Anthony wparował do kliniki, jakby go tysiąc diabłów goniło. Czuł, że nie wytrzyma ani minuty dłużej. Albo to się wyjaśni teraz, albo on się zwalnia. Miał dość nieustającego stresu, bólu żołądka i refluksu.
Przecisnął się obok jakiegoś elegancika, który obrzucił go wściekłym spojrzeniem zielonych oczu i pognał do gabinetu Jina, bo ten już na niego czekał.
Wkroczył do pomieszczenia zajmowanego przez doktora, podszedł do biurka, sapnął:
- Chodź - i zawrócił do wyjścia.
- Czekaj, Anthony! Gdzie tak pędzisz? - zawołał za nim Jin.
- Jak to gdzie? Do niego. Przycisnę go tak, że zaraz wszystko wyśpiewa. A ty będziesz pilnował, żebym nie stracił panowania nad sobą, bo, jak mi Bóg świadkiem, mam ochotę obić mu pysk.
- Za co?
- Za co? Za gówno. Za nic. Za wszystko. Cholera, Jin. Chcę mieć to już za sobą. Niech się przyzna. Zamkniemy go i będziemy mieć spokój.
- Do czego miałby się przyznać?
- Do wszystkiego. Nie wiem? Do handlu bronią, koksem, sutenerstwa, prostytucji, jest mi obojętne. Chcę go zamknąć, i tyle.
- Anthony, ile kawy dziś wypiłeś? Jesteś jakiś pobudzony.
- Co? Nie. Kawy nie piłem. Walnąłem sobie dwa Tigery.
- Dwa?
- Aha.
- Na raz?
- Nie. Jeden po drugim.
Jin uniósł obie dłonie do góry, jakby się poddawał.
- Nie mam pytań - powiedział.
- No, to chodź. - Anthony machnął ręką i wypadł z gabinetu.
Jin zgarnął z biurka telefon i poszedł za nim.
- Anthony! Gdzie ty idziesz? On nie jest już w izolatce. Chodź, zaprowadzę cię.
Parę minut później stali w sali numer pięć i przyglądali się Johnowi Doe, który mierzył ich równie nieufnym spojrzeniem.
**
Doktora Songa Ira już znał, ale ten drugi typek, z rozbieganymi oczkami, nie podobał mu się. Pomimo tego, że nosił mundur, a na nim gwiazdę z napisem szeryf oraz plakietkę z imieniem i nazwiskiem, nie wzbudził zaufania, przeciwnie. Do tego wyglądał jakby był... na haju? Tak to się Irze kojarzyło.
- Dzień dobry, John. Jestem Anthony Wright, szeryf miasta i okręgu Tatoma.
Ira uniósł jedną brew. Był w pozycji półleżącej. Po ostatnim zajściu nikt już nie próbował sadzać go pionu od razu.
- Chciałbym z tobą porozmawiać - wyjaśnił szeryf, siadając na krzesełku, które sobie przystawił. - Po pierwsze... - Wyciągnął notes. - Poproszę o twoje prawdziwe imię, nazwisko oraz datę urodzenia.
Ira przyglądał się, jak szeryf zarzucił nogę na nogę, żeby sobie zrobić podparcie pod notes. Nie odpowiedział. Nie miał ochoty na rozmowę.
- Rozumiesz, co do ciebie mówię?
Milczał. Oczywiście, że rozumiał. W odróżnieniu od Wrighta, który nie odczytał niewerbalnych znaków, takich jak skrzyżowane na piersiach ramiona Iry.
Szeryf zerknął na doktora Songa, a ten wzruszył barkami.
- Milczenie, w twoim przypadku, może działać na niekorzyść.
Nawet jeden mięsień nie drgnął na twarzy Iry.
Szeryf odchrząknął, chyba już nie czuł się tak pewnie, jak wcześniej.
- Posłuchaj - pochylił się do przodu. - Będę mówił bez ogródek. Ktoś, kto spuścił ci wpierdol i sprawił, że znalazłeś się tutaj, może nie być zadowolony z faktu, że jednak przeżyłeś.
Ira ściągnął brwi. Wpierdol?
- Jak mam cię chronić, gdy nie wiem, kim jesteś i przed czym mam cię chronić? - Szeryf powiedział to łagodnie, jakby postanowił zmienić taktykę.
Ira nadal milczał.
- Kurwa! - ryknął Wright, a Ira aż wzdrygnął się mimowolnie. Przez myśl by mu nie przeszło, że szeryf może być agresywny.
- No, już dobra, Anthony - doktor Song starał się uspokoić Wrighta.
- Jakie, kurwa, dobra. Lepiej niech zacznie gadać bo...
- Anthony! Opanuj się! Chodź na korytarz. No, chodź. - Song wyciągnął szeryfa z sali. Liczył chyba na to, że Ira był przygłuchy, ale on słyszał wszystko całkiem wyraźnie, bo doktor nie zamknął drzwi.
- Oszalałeś? Nie możesz tak na niego naskakiwać. Chcesz, żeby znowu dostał ataku? Silny stres może go wywołać. - To był Song.
- Przepraszam. Po prostu jestem już tym zmęczony. Mówiłeś, że się odzywa, a on milczy.
- Reese z nim rozmawiała. Nie wiem, może odzywa się tylko do niej.
- A jest w pracy?
- Chyba nie chcesz?
- Tak, Jin, właśnie to chcę zrobić. Wierz mi, że wolałbym nie mieszać w to postronnej osoby, ale nie mam wyjścia. Muszę spróbować.
Jin Song westchnął całkiem głośno.
- Dobrze, zadzwonię po nią.
Ira wypuści powietrze przez usta. Z nią już też nie chciał rozmawiać, upokorzyła go, i to celowo.
Dziesięć minut później Reese weszła do jego sali, zostawiając drzwi otwarte na oścież, przeszła przez pomieszczenie i usiadła na krześle postawionym obok łóżka.
- Cześć - powiedziała, uśmiechając się sztucznie.
Ira patrzył na nią spod półprzymkniętych powiek.
- Dobra... Przepraszam, przegięłam. Wiem, że to bardzo niekomfortowe, gdy nie możesz sam o siebie zadbać i inni muszą to robić, a do tego ktoś jeszcze wystawia twój tyłek na widok osób trzecich. Przepraszam i obiecuję, że...
- Że? - podjął Ira. Zaczęła od przeprosin, więc może... ale tylko może jej wybaczy.
- Przemówił! - Szeryf podekscytował się tak głośno, że było go słychać w środku.
Ira nie zwrócił na to uwagi, wiedział, że obaj mężczyźni stoją tuż za drzwiami.
- Że... - kontynuowała Reese - więcej tego nie zrobię. - Odblokowała telefon. - Mam tu parę pytań. To znaczy... szeryf prosił, żebym ci je zadała. Em... Odpowiesz?
- Spróbuję, jeśli...
- Tak? - Przeniosła spojrzenie z wyświetlacza na jego twarz. Dziwne uczucie smutku, które na moment zaprzątnięło jego umysł, zniknęło pod wpływem błękitu jej oczu. Zastąpiło je ciepło.
- Będę znał odpowiedź - dokończył myśl.
- Dobrze. To pierwsze pytanie. A, informuję, że będę to nagrywać.
- Skoro masz taki fetysz.
- Jaki fetysz?
- Nie wiem. Ludzie mają różne zboczenia. W telewizji tak mówili. - Wskazał ekran. - Jak cię podnieca mój głos.
- Chciałbyś. - Zerknęła znowu na ekran i, nie odrywając wzroku, dodała: - Nie chcę mówić, kto tu kogo podnieca.
Zdawało mu się, czy się przy tym uśmiechnęła? To chyba nie było zbyt profesjonalne.
- Muszę wiedzieć, jak się naprawdę nazywasz? - spytała po chwili.
- A co... chcesz sprawdzić, czy ci będzie pasować moje nazwisko? - zapytał, czując prawdziwą satysfakcję z droczenia się z nią.
- Informuję, że mam nazwisko i to bardzo fajne, Johnie Doe - podkreśliła ostatnie słowa, zapewne, żeby zwrócić jego uwagę na fakt, że nie miał nazwiska, a przynajmniej nie w chwili obecnej.
- Ira.
- Hm? - Zerknęła mu w oczy. - Chyba się przesłyszałam. Irene?
- Ira!
- Ira to skrót od Irene, a dalej?
- Ira, to po prostu Ira. Nie jak Irene. Nie jak Irlandzka Armia Wyzwolenia, tylko jak łacińskie słowo, które oznacza gniew! - Zacisnął usta, patrząc na nią i dziwiąc się własnemu wybuchowi złości. Przecież dopiero co odczuwał coś w rodzaju radosnego podniecenia.
- Aha, czyli już nawet twoja matka wiedziała, że... Nieważne. Ira... A dalej?
- Dalej... Nie jestem pewny.
Podniosła wzrok znad telefonu, a on uciekł swoim. Nie chciał patrzeć w ten błękit.
- Chyba Black... - Zmarszczył czoło. - Albo nie. Na końcu chyba było... son.
- Blackson? - Podpowiedziała.
- Nie. Nie Blackson. - Złapał nasadę nosa, bolała go w tym miejscu głowa. - Black to jakby część jednego, a son drugiego. - Przypomniał sobie.
- Nie rozumiem.
- Mam dwa. Nie pamiętam, ale wiem, że są dwa.
- Dwa nazwiska? A może dwuczłonowe?
- Nie. Po prostu dwa.
- Spróbuj sobie przypomnieć. To dla nas ważne - nalegała.
- Nie. Nie mogę. - Chwycił dłońmi czoło. Czuł, że lepiej nie pamiętać żadnego z nich. - Nie chcę.
- Ale to ważne. Spróbuj, John. Ira?
- Nie. - Zaczął szybciej oddychać, dusił się, im bardziej starał się skupić, tym było gorzej. - Nie chcę pamiętać.
Reese zerknęła na telefon. Ira domyślił się, że coś czytała.
- To... Może pamiętasz coś innego? Datę urodzin?
- Nie jest prawdziwa.
- Nieprawdziwa? Jak...
- Nie wiedział. Wpisał cokolwiek. Nikt nie wie.
- A adres? Ira, pamiętasz, gdzie jest twój dom?
- Mój dom? - Zacisnął powieki. - Który? Tam gdzie ciepło czy zimno?
- Obojętnie - powiedziała Reese.
Pochylił się próbując sięgnąć wspomnień. Gdzieś tam, w mroku i zimnie był dom, a raczej miejsce.
- Adres - szepnął, oddychając głośno. - 684922N225630E.
Reese dostała kolejnego smsa. Spojrzała w kierunku drzwi. Szeryf wychylił się i kiwnął zachęcająco. Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Zapytaj - powiedział Wright. Reese znowu zaprzeczyła.
W tym momencie szeryfowi chyba puściły hamulce, wparował do sali i doskoczył do łóżka.
- Ostatnie pytanie! - ryknął. - Dlaczego przyjmujesz degareliks?!
Ira zogniskował spojrzenie na szeryfie.
- Co biorę?
- Degareliks. Lek na zmniejszenie potencji? - wytłumaczył Anthony.
Ira przeniósł wzrok na Reese, szukał u niej wyjaśnienia, ale ona spuściła wzrok.
- Nie wiem - odparł.
- Przypomnij sobie! - naciskał szeryf. - Muszę wiedzieć, co zrobiłeś?
- Co zrobiłem?
- Tak. Jakie przestępstwo popełniłeś? Przyznaj się, do wszystkiego!
- Anthony!
- Cicho Jin! Nie przerywaj. A ty... - wskazał Irę. - Masz mi tu wszystko wyśpiewać jak na spowiedzi. Masz się przyznać! I to już!
Ira kompletnie nie miał pojęcia, o co chodziło temu mężczyźnie.
- Dobra! Uspokój się, bo zawału dostaniesz. Przyznam się - oznajmił, czując jak wzbiera w nim chyba wrodzona przekora.
Wszyscy spojrzeli na niego w wyczekiwaniu.
- Więc - zaczął - globalne ocieplenie to moja wina. Wysoka inflacja to też przeze mnie. A! Zagłada dinozaurów to też ja.
Reese zasłoniła dłonią usta, usiłując zapewne powstrzymać śmiech. Jina chyba zatkało, a szeryf oblał się purpurą.
- Ty gnojku! - ryknął. - Myślisz, że to jest zabawa! - Złapał Irę za koszulę. - Masz mi tu zaraz zaśpiewać kogo zgwałciłeś? Kobietę? Dziecko? Jesteś pedofilem? Co? Jarają cię dzieci, zboczeńcu? A może gorzej, morderco! Zabijasz za kasę? Czy dla przyjemności?
- Anthony! Puść go! - Jin złapał szeryfa. Odciągnął go od łóżka. - Chłopie, opanuj się! Co w ciebie wstąpiło?
Reese zasłoniła sobą Irę. Przez przypadek dotknęła jego ramienia, miała ciepłe pace, a ich dotyk wywołał delikatne mrowienie. To mu coś przypominało... coś odległego, jak gdyby z innego życia...
Dźwięki zaczęły się zlewać, światło pociemniało, nie czuł już nic.
***
Czerwiec, dziesięć lat temu.
- Ira! Na co czekasz? Idź! - ponagliła go Lidia.
Zacisnął pięści i już miał ruszyć, gdy go zatrzymała.
- Czekaj. Wyjdziesz razem z nim. - Popchnęła niebieskookiego chłopca w stronę Iry. - Chwyć go za rękę i wyjdźcie razem. Przejdź przez wybieg, zatrzymaj się, policz do pięciu, zawróć.
- Coś jeszcze? - zapytał, chwytając z obrzydzeniem małą dłoń chłopca.
- Nie. To wszystko.
Wszystko? Dobrze wiedział, że to dopiero początek. Pociągnął chłopca za sobą. Nie chciał przeciągać tego, co i tak nieuniknione. Wyszli za kulisy. Ktoś poprowadził ich do wejścia na wybieg. Ira wyszedł za przesłonę i stanął zaskoczony. Przed nim rozpościerał się jasno oświetlony podest. Światła padały tak, że nie było widać, czy ktoś siedział na widowni, ale ze szmerów, które nagle ucichły, Ira domyślił się, że było tu więcej niż kilka osób.
Mały chłopiec puścił rękę Iry i przywarł do jego nogi. Ira spróbował go odsunąć, ale mały nie puszczał. Jak miał iść z tym smarkiem uczepionym jego kolana?
- Idź - usłyszał czyjś głos.
- Dalej, chodźcie. Czekamy.
**
Patrząc, jak Ira szarpie się z chłopcem, Lidia doszła do wniosku, że to jednak nie był dobry pomysł. Zamiast wyglądać razem jak kochający się bracia, prezentowali się raczej jak mały żebrak i wściekły książę. Nie o taki efekt jej chodziło.
- Proszę go zabrać ze sceny! - usłyszała rozkazujący ton.
Odwróciła się. Przed nią stał szczupły wysoki mężczyzna o jasnej skórze i równie jasnych włosach. Zawahała się.
- Licytacja zakończona. Mój klient nie życzy sobie, żeby chłopak znajdował się tam ani sekundy dłużej. - Wskazał wybieg z pogardą na twarzy. - Proszę kazać mu zejść.
- Muszę najpierw dostać potwierdzenie.
- Moje słowo jest potwierdzeniem.
- Mimo to pozwoli pan, że skonsultuję. - Wybrała numer do Zahara. Nie musiała nawet mówić mu, po co dzwoniła.
„Lidia, zrób, o co cię prosi. Już po licytacji" - potwierdził Zahar.
- Ale jak po? Przecież dopiero tam wszedł.
„Zabierz go! Ale już!"
Nie musiał mówić nic więcej. Lidia złapała spódnicę i wbiegła po schodach na wybieg. Ira stał z chłopcem na końcu podestu i wyglądał, jakby zobaczył ducha. Nie ruszał się tylko patrzył z przerażeniem gdzieś w jej stronę. Poczuła, że nie jest tu sama. Odwróciła się i cofnęła ze strachem. Za nią stał bardzo wysoki mężczyzna. Grafitowy, dopasowany garnitur opinał umięśnioną sylwetkę. Na głowie miał maskę, która zasłaniała twarz. Wyglądała jak kominiarka, ale nie miała otworów na usta czy oczy.
- Wyrzuć ich wszystkich - powiedział, głosem niskim i wibrującym, który musiał sprawiać, że ludzie robili to, co im kazał.
Lidia odwróciła się do sali.
- Licytacja zakończona! - krzyknęła. - Proszę opuścić salę! - Ale jak zakończona? Zdała sobie nagle sprawę, że pokaz Iry rozpoczynał imprezę. Za kulisami było jeszcze sporo dzieci. To inwestycja, która musiała się zwrócić. Odwróciła się. Mężczyzna nie patrzył na nią, choć przez maskę ciężko było stwierdzić, gdzie skierowane były jego oczy.
**
Zza kulis wpadł Zahar.
- Chcę go mieć u siebie najdalej za pół godziny - powiedział mężczyzna w masce.
Zahar wyprostował się jak mógł, ale i tak było mu daleko, by zrównać się z tym wysokim i tajemniczym człowiekiem.
- Panie Shadow, Ira nie opuści budynku. Nie kupił go pan na własność, ale na jeden dzień. Proszę wynająć pokój u nas i cieszyć się jego towarzystwem pod naszym dachem.
- Pan chyba nie widział kwoty, którą zapłaciłem. Radziłbym, żeby się pan skontaktował ze swoim zwierzchnikiem. Jak powiedziałem, proszę go dostarczyć najdalej za pół godziny. - Odwrócił się i wyszedł.
Zahar zacisnął szczękę. Wydobył telefon i wybrał numer. Jorge odebrał po chwili, ale nim się odezwał, Zahar usłyszał rozmowy i śmiech Carlosa. Wszędzie by rozpoznał ten świński kwik.
„No? Mów" - powiedział Don Jorge zniecierpliwionym tonem.
- Shadow chce mieć Irę u siebie.
„To niech go bierze!" - krzyknął Carlos, śmiejąc się.
Dałeś mnie na głośnik? pomyślał Zahar. Żeby ten kutas miał radochę?
- Może nie wyraziłem się zbyt precyzyjnie - powiedział na głos. - On nie chce go mieć w swoim apartamencie, bo żadnego nie wynajął. Chce, żeby dostarczyć Irę na lotnisko, do jego odrzutowca.
„I co z tego?" - wtrącił się Carlos.
- Nie rozmawiam z tobą, więc się nie odzywaj!
„Dlaczego?" - Głos Jorge był znacznie wyraźniejszy, chyba siedział bliżej telefonu. - „Carlos zadał dobre pytanie. Jeśli chce go tam, to jego sprawa. Zapłacił, to wymaga".
- A co jeśli odleci?
„To będziemy mieć problem z głowy" - zarechotał Carlos.
- Jorge, zabierz tego śmiecia od słuchawki! Zeżarł już tyle syfu, że mózg zamienił mu się w gąbkę! Ludzie zapłacili za walkę i chcą ją zobaczyć. Kurwa, Jorge! Nie można zjeść ciastko i mieć ciastko! Jak się nie wywiążemy, to będziemy skończeni. Ty będziesz skończony, bo nikt już tu nie przyleci. Inni przejmą ten biznes!
„Shadow dopłacił za ten przywilej. Przebił wszystkie oferty i dał drugie tyle, żeby mieć chłopaka tam, gdzie chce. Zawieź go na lotnisko i odbierz jutro".
- A co jeśli jutro nie będę miał po co tam jechać?
„Wystawiamy kogo innego" - zakończył.
- Kurwa! - Zahar schował telefon. Wbiegł po schodach i dopadł do Iry, który wciąż stał na wybiegu i, drżąc, wpatrywał się w jednej punkt. Punkt, w którym najwyraźniej dostrzegł tę szkaradną maskę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro